Mapa Ukrainy
ISSN: 2658-2740

Adam Cebula „Mars wita nas!”

Para-Nauka Adam Cebula - 20 kwietnia 2021
Foto: kadr z filmu „Marsjanin”, żródło zdjęcia: Filmweb

Lecimy na Marsa! To pewne, Elon Musk prowadzi przygotowania pełną parą. I? Cóż… Co ja poradzę, że nie do końca wierzę? Nie za bardzo wierzę, że dojdzie do powtórki dużo – naprawdę dużo – łatwiejszej misji na Księżyc. Coś mi się widzi, że jeśli kiedyś w ogóle to nastąpi, to w sytuacji, gdy technologia tak bardzo się rozwinie, że będzie to zupełnie łatwe. O ile się rozwinie.

Jako przedstawiciel pokolenia, które widziało na własne oczy transmisję na żywo z lądowania na Księżycu, miałem zbyt wiele motywacji i czasu, by przemyśleć, co tak naprawdę się działo stało i czemu. Ale pomińmy tym razem ekscytujące inną kategorię czytelników sprawy polityczne i socjologiczne. Przynajmniej te zawiłe i dyskusyjne. Pewnikami warto się zająć, ale to na końcu.

Więc powinniśmy polecieć na Marsa, bo coś może stać z Ziemią i wówczas, gdy życie na naszej rodzinnej planecie zginie, to jednak ludzkość przetrwa. Powinniśmy Mars uczynić drugą Ziemią, czy jak to w dawniejszych czasach pisano, dokonać terraformacji. Jakoś tak. Ma być atmosfera z tlenem, ciepło, woda, roślinność – po prostu jak na Ziemi.

W jednym ta planeta bardzo przypomina Ziemię: okres jej obrotu jest nieco dłuższy niż doba (ok. 24,6 godziny). Ale na tym niestety dobre wiadomości się kończą.

Weźmy ciepło. Nie jest tak źle na równiku, gdzie w dzień temperatura może dojść nawet do 27 stopni Celsjusza. Za to w nocy spada do ok. –90 stopni. Taki skok jest typowy dla ciał niebieskich praktycznie pozbawionych atmosfery. Prócz tego mamy inny problem wynikający z faktu, że Mars krąży dalej od Słońca (ok. 1,52 raza) niż Ziemia. Z tego powodu otrzymuje od naszej gwiazdy tylko około 43% światła na jednostkę swej powierzchni w odniesieniu do Ziemi.

Przypomnijmy sobie, że wahania natężenia promieniowania słonecznego na Ziemi na poziomie kilku procent kwalifikują sytuację do katastrofy ekologicznej. Nie wiemy, co powoduje przejście do epoki lodowcowej, ale prawdopodobnie zaburzenie strumienia ciepła płynącego do Ziemi na tym poziomie. W epoce lodowcowej średnia temperatura powierzchni ma być ledwie o 5 stopni Celsjusza niższa niż teraz. Może to wynikać na przykład ze zmian natężenia promieniowania galaktycznego bądź zmian aktywności Słońca, które z kolei powodują zmiany wielkości pokrywy chmur. Musimy sobie uzmysłowić, że aby na planecie utrzymał się ekosystem, nie ma zmiłuj, trzeba się wstrzelić z tym parametrem z dokładnością niewielu procent i z pewnością, o ile marzymy o Marsie podobnym do Ziemi, nie można dopuścić, by temperatura spadała tam w nocy poniżej zera. Średnia temperatura planety wynosi –63 stopnie Celsjusza, miejscami spada do –140 stopni. Jest problem.

Poniekąd coś się da zrobić. Do pomyślenia jest system luster krążący po orbicie i kierujący promienie Słońca na planetę. Sęk w tym, że powierzchnia takiego reflektora musiałaby być większa niż powierzchnia tarczy planety.

Nawet nie chcę tu gdybać, jak coś takiego zrobić. Zwyczajnie i po prostu mamy takie stałe materiałowe, że w omawianych rozmiarach w kupie jakiś obiekt potrafi trzymać tylko grawitacja. Być może jednak do pomyślenia jest nibystabilny układ satelitów, być może da się cokolwiek wykombinować. Dowcip w tym, że to ja wyciągam problem. Entuzjaści opisujący perspektywy podboju Marsa w ogóle o tym nie wspominają. To dość symptomatyczne, że radosne opisy opiera się na fragmentach planów, które akurat wydają się możliwe do zrealizowania. Jak mawiali starożytni logicy, typowy błąd to „część za całość”.

Akurat gdy chodzi o ocieplenie planety, pojawił się pomysł użycia aerożelu krzemionkowego. Rozwiązanie ma o tyle ręce i nogi, że zapewne dałoby się je zastosować w ludzkiej skali na niewielkich kawałkach planety. Nie wymaga ono stworzenia tytanicznej konstrukcji o rozmiarach planety. Ale też, zauważmy, nie da efektu terraformacji Marsa. Tak, możemy wybudować stacje badawcze czy rodzaj mikrusich kolonii, w których grupki ludzi będą miały szanse przeżycia. Jednak realnych pomysłów, jak zmienić warunki na całej planecie, nie ma.

Atmosfera na Marsie w ziemskim pojęciu jest dość dobrą próżnią. Na Ziemi ciśnienie wynosi 100 tysięcy paskali, na Marsie średnio 650. Powód? Pozwolę sobie zacytować fragment Wikipedii: „Aby gazy znajdujące się w pobliżu ciała niebieskiego tworzyły jego atmosferę, średnie prędkości ruchów termicznych cząsteczek gazu nie mogą przekraczać prędkości ucieczki. Oznacza to, że do istnienia atmosfery potrzebna jest dostatecznie duża masa ciała (np. planetoidy nie mają atmosfer), ale także to, że w niższej temperaturze (w większej odległości od gwiazdy) masa potrzebna do utrzymania atmosfery jest mniejsza – np. Tytan (księżyc) i Pluton (planeta karłowata) mogą utrzymać atmosfery dzięki znacznej odległości od Słońca i niskim temperaturom”.

Kilka słów więcej dla wyjaśnienia sprawy. Oczywiście cząsteczki konkretnego gazu w określonej jego temperaturze mają różne prędkości. Ta najbardziej prawdopodobna prędkość wyznacza temperaturę. Dla 20 stopni Celsjusza i pi razy drzwi tlenu najbardziej prawdopodobna jest prędkość ok. 400 metrów na sekundę. Prędkość ucieczki ciała z powierzchni Ziemi wynosi ok. 11 tysięcy metrów na sekundę. Oznacza to tyle, że jest nikłe prawdopodobieństwo, że jakaś cząsteczka ją osiągnie. Tu warto ostrzec, że mamy obszary atmosfery, gdzie średnio są bardzo szybkie cząsteczki, odpowiadające temperaturze nawet 1200 stopni, ale przez wysoką prędkość ucieczki Ziemia nie traci mimo wszystko atmosfery w mierzalnym tempie.

Jeśli czegoś nie poknociłem, to przyjmując w uproszczeniu, że prędkość ucieczki z Marsa jest jedynie 2 razy mniejsza niż z Ziemi, prawdopodobieństwo, że cząsteczka tego samego gazu w tej samej temperaturze uleci w kosmos, jest jakieś 52 razy większe niż w przypadku Ziemi. A temperatura podobna lub taka sama, bo zakładamy, że dokonaliśmy terraformacji Marsa.

Oczywiście jest to bardzo uproszczone podejście do problemu, ale – jak mi się zdaje – ilustruje, o co chodzi. Przede wszystkim nawet gdy wyprodukujemy atmosferę na Marsie, możemy się spodziewać, że zacznie ona… spadać na Ziemię. Między innymi.

Kilka słów należy się tu także wielokrotnie przypominanej kwestii ochronnej funkcji ziemskiego pola magnetycznego i tego, że jego brak na Marsie ma być przyczyną utraty atmosfery. Uczciwie nie rozumiem tego opisu. Sprawy bowiem mają się tak, że aby gaz został wyrzucony w kosmos, musi otrzymać prędkość większą od II prędkości kosmicznej dla danej planety. Co robi pole magnetyczne?

W uproszczeniu, niestety, „chwyta” pędzące zjonizowane cząsteczki wyrzucane ze Słońca w przestrzeń. Zaczynają się one poruszać po spiralnym torze, oczywiście w kierunku bieguna magnetycznego. Tam zderzają się z cząsteczkami atmosfery i objawia się to efektownym zjawiskiem zorzy polarnej.

Zapewne w naiwnym nieco modelu zjawiska interakcji promieniowania słonecznego z atmosferą Marsa, w przypadku braku pola magnetycznego wyobrażamy sobie efekt „zdmuchiwania”. Otóż mamy zderzenia z pojedynczymi cząsteczkami i coś odleci w przestrzeń, pod warunkiem że otrzyma prędkość z wektorem skierowanym nie w powierzchnię planety, ale w kosmos. No i najlepiej, aby cząsteczka wylatywała pionowo w górę. Wówczas ma najmniejszą szansę zderzyć się z kolejną i wyhamować. To oznacza tyle, że gdy do powierzchni planety dociera ów obrazowo opisywany wiatr słoneczny, musi zajść szereg przypadków, by doszło do utraty atmosfery. O ile pole magnetyczne nie zakłóca jego toru, to średnio rzecz biorąc wbija on cząstki atmosfery głębiej. Zaś na „brzegu planety”, gdzie cząsteczki wystrzelone ze Słońca biegną równolegle do jej powierzchni, przelatują one przez najgrubszą warstwę atmosfery i szanse na wyrzucenie czegoś w przestrzeń są znikomo małe.

Z drugiej strony – w przypadku Ziemi pasy radiacyjne mają rozmiary do 10 promieni naszej planety, czyli zwiększają, jak się uczenie mówi, jej przekrój czynny jakieś 100 razy na wychwyt wiatru słonecznego. Słowo się wcześnie rzekło, uwięziony przez pole magnetyczne nie jest cudownie likwidowany, ale dociera do biegunów i jest bardzo intensywny, może nawet 100 razy bardziej, gdyby nie istnienie „osłony magnetycznej”, co pięknie widać czasami nawet w Polsce. Dość argumentów, by zadać proste pytanie: jaki jest bilans? Czy pole magnetyczne chroni atmosferę, czy też wręcz odwrotnie?

Trzeba by wyjaśnić przypadek Wenus, której masa atmosfery jest 93 razy większa od masy atmosfery ziemskiej, ciśnienie na powierzchni jest 92 razy większe niż na Ziemi i na dodatek panują tam piekielne temperatury rzędu 460 stopni Celsjusza. Nie, to nie efekt cieplarniany, Wenus jest bardzo blisko Słońca. Moc promieniowania słonecznego jest mniej więcej 2 razy większa niż na Ziemi. To decyduje. Lecz dla naszych rozważań mamy frapujący przykład: bardzo gęsta atmosfera na planecie położonej bardzo blisko Słońca – w tych warunkach jest poddana dużo silniejszemu oddziaływaniu. Na oko liczba cząstek wiatru słonecznego atakujących Wenus jest średnio 4,4 razy większa niż w przypadku Marsa.

Teraz pewna ogólniejsza refleksja: istnieje (niestety nie do końca uświadomiona) tendencja – także chyba w poważnej nauce – budowania obrazu Gai, planety-bogini troszczącej się o życie na Ziemi. Cokolwiek zostaje odkryte, wyznawcy tego obrazu świata starają się wsadzić na ołtarzyk harmonii przyrody. Wszystko tu ze sobą współpracuje, wszystko jest potrzebne i wszystko ma służyć – wedle jakiegoś zamysłu – utrzymaniu harmonii.

To jest po prostu naiwne. Jak mi się zdaje, zbyt wielu zjawisk nie rozumiemy. Na mojego czuja, sądząc po opisach, naprawdę nie mamy pojęcia, jak to jest z działaniem na przykład pola magnetycznego. Jak mi się widzi, to na przeszkodzie do prowadzenia zmian na ogromną skalę, czy to w kosmosie, czy, jak mieliśmy się okazję nie raz przekonać, tu, na Ziemi, stoi nasza durnota. Niewiedza jest zaledwie składową durnoty.

Nie wiedzieli w swoim czasie Chińczycy, że wróble w okresie lęgowym żywią swoje młode ogromną liczbą robali. Przekonani, że rozumieją działanie ekosystemu, chińscy „uczeni” uznali, że mogą wskazać, co zrobić, żeby było mnóstwo zboża. W rezultacie głębokiego przekonania o własnej mądrości wybito ogromną ilość wróbli i nastała klęska głodu, bo robale zeżarły wielekroć więcej, niż pożałowano ptaszkom.

Co chwilę popełnia się ten sam błąd: wystawia się niesprawdzone recepty na naprawę. Takie, które opieramy na w gruncie rzeczy prostackich obserwacjach, w których przegapia się, że wróble jednak żrą robale i w jakiej ilości. Jak to działa naprawdę, nikogo nie interesuje, i na przykład ratujemy świat za pomocą samochodzików na bateryjki. Ktoś wie jak jest, ale zostaje przekonana decyzyjna większość, która podejmuje katastrofalne decyzje. Otóż im większa skala działania, tym większa katastrofa.

Problem wygląda tak: raczej z pewnością nie jeden, a wielu Chińczyków wiedziało, jak jest z robalami i wróblami, ale nikt tych Chińczyków nie posłuchał. Coś trzeba zrobić, gdy bierzemy się za jeszcze większe przedsięwzięcia, by doradzali właściwi Chińczycy.

Wracając do atmosfery: jak to jest z szansą na wyprodukowanie dostatecznej ilości gazów, by przynajmniej ciśnienie na powierzchni Marsa odpowiadało ziemskiemu? Mars jest znacznie mniejszy od Ziemi, jego promień to 0,532 promienia Ziemi, a przyspieszenie grawitacyjne Marsa to 3,71 metra na sekundę do kwadratu – 2,64 raza mniej niż na Ziemi. Trochę na przełaj szacując, potrzebujemy gęstej warstwy gazów, te 2,64 raza grubszej niż w ziemskiej atmosferze, czyli masa gazu na jednostkę powierzchni powinna być w tej samej proporcji: 2,64 raza większa niż na Ziemi. Przyrównując masę ziemskiej atmosfery (jakieś 5 milionów gigaton, czyli 5 milionów miliardów ton) do powierzchni Marsa, szacujemy, że potrzeba nam około 0,74 masy gazów, jakie mamy na naszej planecie.

Można przyrównać tę wielkość do procesów, jakie ludzkość potrafi uruchomić. Otóż najłatwiej produkować nam CO2, wyrzucamy w atmosferę ok. 30 miliardów ton tego gazu rocznie. Jeśli nie poknociłem, to utrzymując takie tempo, wyprodukowalibyśmy gazy dla marsjańskiej atmosfery w ciągu 124 tysięcy lat. Zaokrąglijmy co do rzędu: potrzebujemy stu tysięcy lat, by nasza działalność osiągnęła próg wielkości planetarnych.

Pozwolę sobie opowiedzieć o powodzie, dla którego obecnie nie planuje się prawie niczego na przyszłość dalszą niż jakieś 100 lat: nie mamy zielonego pojęcia, jaką technologią będziemy dysponować po takim czasie. Gdy się coś buduje, już po zaledwie kilkudziesięciu latach traci to sens, bo zmieniła się technologia. Może to i nasza głupota, ale popatrzymy, ile rozebrano mostów kolejowych? Ile dróg trzeba kłaść od początku, bo stare mają za kiepską nawierzchnię, za mało wytrzymałą, zbyt nierówną, poddającą się warunkom pogodowym – a tak, koleiny to efekt niewłaściwego składu masy bitumicznej. Wystarczy, że w tej dziedzinie dokona się niewielki postęp i już mamy powód do remontowania tego, co zbudowano ledwie kilka lat wcześniej.

A co będzie z infrastrukturą drogową, gdy rozpowszechnią się pojazdy autonomiczne? Ile olbrzymich parkingów pod tiry stanie się zbędnych?

Cóż, na przykład za kilkadziesiąt lat, o ile uparlibyśmy się produkować atmosferę dla Marsa, może okazać się, że jednocześnie mamy zupełnie nową technologię pozyskiwania gazów oraz – co wydaje mi się prawdopodobne – na tyle została już opanowana technologia produkcji egzoszkieletu, że da się wyposażyć każdego mieszkańca Marsa w bezpieczny i niezawodny skafander, który nie będzie przeszkadzał, i na dodatek jego posiadacz będzie bezpieczniejszy niż mieszkaniec Ziemi. Skafander na przykład pozwoli wejść w strefy zagrożone wybuchem czy zawaleniem albo sam podejmie akcję reanimacyjną.

Na chwilę obecną nikt nie ma pojęcia, jak mogłaby wyglądać technologia produkcji atmosfery. Jak doniósł m.in. dzienniknaukowy.pl: „Chociaż Księżyc nie ma atmosfery, znajduje się tam tlen. Jest on uwięziony w księżycowej glebie – regolicie. Naukowcy z Europejskiej Agencji Kosmicznej opracowali prototypową placówkę umożliwiającą wytwarzanie z regolitu tlenu. Zdolność pozyskiwania tlenu na Księżycu ma ogromne znaczenie dla stworzenia tam stałych baz”. Przytoczona informacja, powtarzana w innych mediach, bywa przekręcana w taki sposób, że czytelnik albo widz ma odnieść wrażenie, że dokonano jakiegoś niezwykłego odkrycia. Tymczasem wiemy od zawsze, że podstawowy składnik skorupy ziemskiej to SiO2. Ponieważ Księżyc ma bardzo podobny skład, więc tam musi być podobnie. Dokładniej, planety skaliste są zbudowane ze związków, w skład których wchodzą zwykle krzem, magnez czy wapń, zwykle utlenione, czasami w postaci jakichś wodorotlenków – tlenu na tych planetach jest mnóstwo. Sęk w tym, że w postaci związanej. Jak nasi dzielni naukowcy postanowili go uwolnić? Moim zdaniem sięgnęli po najbardziej oczywisty pomysł: elektrolizę.

Problem nie w tym, żeby w ogóle zadziałało, tylko w opracowaniu takich technologii, żeby działo dobrze, długo i tanio. Akurat elektroliza materiałów rozgrzanych do 950 stopni Celsjusza dobrze nie wróży tym wszystkim warunkom.

Mamy dość wiedzy, by sobie pofantazjować o wyprodukowaniu atmosfery dla Marsa. Wiemy za mało o zbyt wielu problemach. Nie ma żadnej koncepcji, jak się za to wziąć ani choćby czy ma to jakikolwiek sens, czy ta atmosfera nam nie zwieje w kosmos. Osobiście podejrzewam, że obecny stan to równowaga pomiędzy zawartością gazów w przestrzeni kosmicznej, w której dominuje grawitacja Słońca, i rozkładem ich masy pomiędzy poszczególnymi planetami. Prawdopodobnie gdy zaczniemy coś tam majstrować, i tak po niezbyt długim czasie stan wróci do tego, co obserwujemy teraz.

Myślę, że największy problem z podbojem Marsa zawiera się w odpowiedzi na pytanie: „Po co?”. Kilka razy już to pisałem, że odkrycia geograficzne i zasiedlanie (podboje?) dalekich kontynentów miały wbrew wyobrażeniom i częstemu przekonaniu bardzo prozaiczne uzasadnienie. Chodziło o poprawę bytu. Oczywiście była to żądza złota i pieprzu, który ponoć był tak samo cenny jak żółty metal, ale także po prostu głód. Jeszcze w połowie XX wieku, nawet później, w latach 70., wydawało się oczywiste, że przyrost liczby ludności spowoduje nieuchronnie ekspansję w kosmos. Bo wówczas ludzkość rozwijała się po eksponencie i nikt nie zajmował się problemem starzenia się społeczeństw. Dziś już wiemy, że proces zahamuje.

Wiemy, że w wykształconych społeczeństwach dzietność spada poniżej poziomu reprodukcji liczby ludności. Wiemy, że w całkiem niedalekiej przyszłości, stawia się na rok 2070, liczba ludzi na świecie może osiągnąć maksimum i potem zacznie maleć. Jest także inny proces: wynosimy się do miast, zwalniamy tereny, które do tej pory były eksploatowane rolniczo. Mamy proces przeciwny do ekspansji. Do niedawna całkiem oczywiste było, że w zasadzie brakuje nam wszystkiego – surowców, obszarów, na których można produkować żywność, brakuje podstawowych dóbr. Obecnie już łapiemy się na tym, że są dziedziny, gdzie mamy przesyt i nadmiar.

Jeśli w kraju nie rozgrywa się żaden konflikt, nie ma też szczególnych powodów politycznych (jak Korei Północnej), to mieszkańcy cierpią na otyłość, czyli przeżerają się. Ta najbardziej pierwotna potrzeba jest zaspokajana z nadmiarem. No i trzeba walczyć z nadmiarem, żeby przeżyć.

Zapewne są tacy ludzie, których „wzywa przestrzeń”, pociąga nieznane, ale sam zapał może wystarczyć tylko do tego, by sprawdzić, co się kryje za przełęczą, ewentualnie na drugim brzegu morza. Już do tego, by wyprawić się za Ocean Atlantycki, Krzysztof Kolumb musiał się przymilać do królowych, ale także potrzebował przyrządów nawigacyjnych i umiejętności ich obsługi.

Aby naprawdę ludzie ruszyli w kosmos, potrzebny jest ogromny i zorganizowany wysiłek. By go podjąć, zdałaby się konkretna potrzeba. Niestety, tym razem Poznanie przez duże P w tej roli za bardzo się nie sprawdzi.

Technologia to załatwiła. Na mojego czuja eksploracja kosmosu przez bezzałogowe pojazdy zaspokaja ciekawość „co tam jest”. Pisarze produkujący sążniste kosmiczne sagi nie przewidzieli albo nie zrozumieli kilku technicznych szczegółów. Pierwszy: obecność człowieka w pojeździe wymusza zabranie ze sobą całego systemu podtrzymania życia… a to swoje waży. Drugi zaś to rozwój elektroniki i wynikający z niego postęp w automatyzacji.

Nie sądzę, by załogowa wyprawa na Marsa przewróciła na nice naszą wiedzę o Czerwonej Planecie. Ponieważ o tym, co tam zastaniemy, poinformowały już pojazdy bezzałogowe.

Masa urządzenia, które wysyłamy w kosmos, jest ciągle parametrem krytycznym. Tak na palcach licząc, przy locie na niską orbitę dostępną dla wahadłowców do celu dociera ok. 5% masy startowej pojazdu. To i tak dużo, jednak w przypadku tego typu pojazdów z tych 5% tylko 1/3 (mniej więcej) jest efektywnym ładunkiem. Na palcach licząc, na 1 kilogram ładunku dostarczanego na orbitę potrzeba ok. 66 kg głownie paliwa, ale też i wagi „ciężarówki”, która go dostarcza. A to już prosty powód do budowania mikrosatelitów. Nikt nie przewidział, że technologia pozwoli pójść w tę stronę.

W zdecydowanej większości przypadków nie ma powodu, by badawczy pojazd kosmiczny musiał być wielki. Duże muszą być zwierciadła satelitarnych teleskopów obserwacyjnych, ale to chyba jedyny przypadek. Luźny jest też w kosmosie związek pomiędzy masą a wymiarami urządzenia. Skutek jest taki, że praktyczna eksploracja kosmosu odbywa się dziś wyłącznie za pomocą automatycznych sond czy łazików, ewentualnie pojazdów potrafiących dotrzeć do komet.

Ten sam trend mamy w eksploracji innych niebezpiecznych środowisk. Zauważmy, że poszukiwania podwodne są prowadzone prawie wyłącznie przez pojazdy bezzałogowe. Powiedziałbym, że przyszłość ludzkości rysuje się zupełnie inaczej niż w fantastyce przygodowej. Zamieniamy się w osiadłego ślimaka przyczepionego do rafy, na której jest dużo jedzenia, gdzie odpowiednia jest temperatura i zapewnione bezpieczeństwo. Ów ślimak wysyła w przestrzeń swoich mechanicznych zwiadowców i tym sposobem panuje nad coraz większymi przestrzeniami, samemu jednak nie ruszając się z miejsca.

To zupełnie inna sprawa, że najwyraźniej ryzyko jest modne w wersji elektronicznej, gdzie grozi najwyżej zakończeniem gry. Że nie nadstawiamy głowy – to załatwiła nam technologia. A owszem, odbywamy wirtualne podróże z rzeczywistymi skutkami w postaci zdobytej wiedzy, przywiezionymi próbkami, a być może jeszcze w przyszłości surowcami wydobytymi z kosmicznych czeluści. Technologia sprawiła, że nadstawianie własnej głowy staje się zupełnie niepotrzebne.

Elon Musk uzasadnia potrzebę zasiedlenia Marsa przetrwaniem ludzkości. Gdy już rozwalimy Ziemię, zostanie nam Mars. Coś w tym jest, ale warto się zastanowić, co i ile. Gdy myślimy o „popsuciu” Ziemi przez ludzi, to raczej po prostu nie rozumiemy planetarnych proporcji. Nie zamierzam tu dyskutować, czy globalne ocieplenie jest faktem, ale warto sobie uzmysłowić coś innego: że doskonale wiemy, jak dramatyczne zmiany zachodziły na powierzchni naszej planety. Otóż ludzie przeżyli epokę lodowcową. Wymagało to trochę pomyślunku, zmiany miejsca zamieszkania, ale dało się. Przewidywane katastrofy wywołane ociepleniem w porównaniu do natarcia lodowców to mały pikuś.

Co potrzeba, aby zahamować stepowienie Polski? Prawdopodobnie w wielu miejscach zdałoby się odbudować urządzenia wodne, które tam były i działały mniej niż 100 lat temu. Problem ma taki wymiar: trzeba złapać za łopatę, trzeba komuś zapłacić za teren, który gmina pochopnie sprzedała, i objąć go gromadzką kontrolą. Trzeba pewnie znaleźć kasę na kilka etatów dla ludzi, którzy będą podnosić i opuszczać stawidła. Ogólniej mówiąc, warto ogarnąć burdel, jaki mamy w temacie wody. Taki jest prawdziwy wymiar problemu.

Naprawa grobli jest nie tylko nieporównanie tańsza niż terraformacja Marsa, ale jeszcze nie mamy zagwozdki, czy nam atmosfera uleci w kosmos. Jak się zachowa woda za groblą i jakie będą skutki melioracji dla poziomu wód gruntowych, wiemy doskonale, bo nauczyliśmy się tego przez stulecia. Nie, nie popsujemy Ziemi, przede wszystkim z tego powodu, że nasza działalność jest nikła w stosunku do procesów geologicznych czy biologicznych. Owszem, możemy sobie popsuć własne otoczenie, ale to katastrofa taka sama jak obfajdanie drzew na śmierć, do zupełnego uschnięcia, przez kolonię kormoranów. Taki jest naprawdę wymiar problemu.

Katastrofy geologiczne, trzęsienia ziemi, tsunami, wybuchy superwulkanów są jednak znacznie poważniejszym zagrożeniem od zmian klimatu. Po pierwsze, nie wiadomo, kiedy nastąpią, po drugie, można tylko częściowo niwelować ich skutki. Lecz ich wspólna cecha jest taka, że się wielokrotnie zdarzały i mimo apokaliptycznych wymiarów jednak nie zagrażały życiu na Ziemi. Wybuch Krakatau w roku 1883 był odczuwalny na całym świecie, ale pozbawił życia – poniekąd w tej skali trzeba powiedzieć „jedynie” – 40 tysięcy ludzi.

Jest wiele danych wskazujących na to, że aktywność geologiczna Ziemi nam nie zagraża. Jeden mocny argument to taki, że przez kilka miliardów lat nasza planeta nie wybiła swoich mieszkańców. Kolejny to wygasanie aktywności w różnych rejonach. Np. w okolicy Złotego Stoku jakieś 600 tysięcy lat temu mieliśmy aktywny wulkan. Pozostały po nim ciepłe źródła, ale efektowniejszych atrakcji geologia nam tu już nie zafunduje.

Jeśli chodzi o trzęsienia ziemi, to spore sukcesy odnosi budownictwo przystosowane do takich zjawisk. Co chyba jeszcze ważniejsze, wiemy, gdzie są niebezpieczne rejony, zawsze też mamy niezwykle skuteczny środek zapobiegawczy: wynieść się. Jeśli mamy na jednaj szali próby zasiedlenia Marsa, a na drugiej po prostu przeprowadzkę w bezpieczne rejony, to niestety rozsądek nakazuje zabrać swój tyłek gdzieś bliżej. A potem możemy już zapomnieć o ryzykowaniu, także w kosmosie.

Jedyna realna katastrofa, jaka planecie zagraża, to zdarzenie z innym dużym ciałem niebieskim. Warto podkreślić, że problem będzie dopiero wtedy, gdy to „coś” będzie miało średnicę tak z 15 km. Ale tu właśnie ludzkość ma sukcesy. Gdy chodzi o destrukcję, mamy bomby termojądrowe. Zwykle opisujący problem starają się robić to tak, aby wiało możliwie największą zgrozą, aby wszyscy stracili nadzieję. Ależ oczywiście, gdyby doszło co do czego, jak najbardziej opłaci się użyć ładunku termojądrowego. Kosmos i tak jest promieniotwórczy, i to miejscami tak, że żadna żywa istota nie ma szans. Zaś inteligentnie odpalony na takiej planetoidzie ładunek może ją zepchnąć z kolizyjnego toru. Co już dawno pisałem, jeśli planetoida zostanie rozkruszona i nawet zacznie sypać się nam na głowy, to w formie gruzu będzie wielokrotnie mniej groźna albo nie będzie wcale. Energia kinetyczna rozproszy się w atmosferze, nie dojdzie do trzęsień ziemi, w najgorszym razie zniszczenia będą punktowe.

Jest tylko jeden problem: trzeba by się na to przygotować. A ponieważ nic podobnego nie zdarzyło się w ciągu ostatnich (na oko) 60 milionów lat, dyskutujemy zajadle, co by, gdyby, i rżniemy w zechcyka. Tak wygląda problem. Dysponując tym, co już mamy, bez wymyślania, mamy szanse zapobiec katastrofie porównywalnej z tą, która miała wybić dinozaury. O ile coś w tym temacie chciałoby się komuś zrobić.

Pomysł kolonizacji Marsa na dzień dzisiejszy podsumowałbym tak: ktoś nas wpuszcza w maliny – osobna sprawa, czemu to robi. Zupełnie co innego entuzjazmować się kosmosem, postępem naukowym, zupełnie co innego pisać i czytać opowiadania o dzielnych astronautach. To można. Wydawanie kasy na takie mrzonki rodzi podejrzenia, że… No właśnie, zwykle jednak chodzi o pieniądze. Inna sprawa, czy ktoś tu chce skręcić jakiś interes na ludzkiej naiwności, czy sam jest (powiedzmy) marzycielem. Istotą sprawy jest świadomość, że to nie ten etap, by księgowi zaczęli przy tym pracę.

Nie wierzę w kolonizację Marsa. Obawiam się, że nie doczekam nawet załogowej misji na Księżyc. Ludzie mają bowiem już tę prostą wiedzę, że kosmos jest pusty, zimny i nieprzyjazny, nie ma tam naprawdę nic ekscytującego, chyba że ktoś jest pasjonatem wiedzy dla samej wiedzy. Nie wierzę, że powróci entuzjazm eksploracji, bo społeczeństwa musiałyby się zjednoczyć wokół jednego celu. A tak naprawdę za pionierskich czasów tym celem nie była próżnia, tylko to, aby dowalić –albo tym wrednym kapitalistom, albo tym czerwonym. Na dzień dzisiejszy nie ma wspólnego wroga, nie ma wspólnych celów, metoda uprawiania polityki to jest napuszczanie swoich na naszych, dzielenie, rozwalanie i otumanianie.

Nie wierzę, bo astronauci musieliby jednak umieć matematykę, a pierwszy rząd, który przywróci jej nauczanie na takim poziomie, jaki mieliśmy za minionych czasów podboju kosmosu, wyleci na czubku buta wściekłych wyborców. Jesteśmy gotowi na różne ofiary, możemy oddać życie za ojczyznę, a takiego okrucieństwa, żeby ktoś musiał się uczyć, nikt nie zdzierży.

Rzecz wygląda tak, że aby ruszyć w kosmos, najpierw trzeba władować mnóstwo wysiłku i kasy w badania podstawowe. Aby to się zdarzyło, trzeba przekonać ludzi, by – jak za czasów Zimnej Wojny – słuchali uczonych, a nie wróżbitów. Najpierw trzeba zrobić porządek – nie powiem górnolotnie „na Ziemi”, ale w szkołach, urzędach, we własnych głowach. Najpierw kormorany, które obfajdały wyspę, na której gniazdują, muszą nauczyć się, jak coś z tym zrobić. Bo tym bardziej stanie się to… czy na statku kosmicznym, czy na hipotetycznej kolonii.

Adam Cebula




Pobierz tekst:

Mogą Cię zainteresować

Adam Cebula „Leczenie kompleksów”
Felietony Adam Cebula - 14 czerwca 2017

Co to jest fotografia uliczna? Street photo, jak wolą niektórzy, to nazwa…

Adam Cebula „Struktura chaosu, czyli uśmiech local guru”
Para-Nauka Adam Cebula - 15 maja 2015

Człowiek boi się chaosu. Dlaczego? Bo dzieją się rzeczy nieprzewidywalne. Gdy jest jakiś porządek,…

Adam Cebula „Pierdylion ISO, czyli informacyjny aspekt kondycji współczesnego człowieka”
Para-Nauka Adam Cebula - 25 lipca 2014

Może nie mam racji, ale mam wrażenie. A jest ono takie, że ulubionym sposobem opowiadania o świecie…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Fahrenheit