Często różni dziennikarze publicyści używają sformułowania „marzenie ludzkości”. W istocie chyba jest coś takiego i właśnie science fiction jest jak najbardziej opowieściami o takich marzeniach. Takich, które są wspólne dla większości ludzi, albo których realizacja pozwala na coś niezwykłego, o czym wiedzą dziś nieliczni, ale co choćby ułatwiłoby życie miliardom.
Niewątpliwie czymś takim był podbój kosmosu. Czy jest? Ot, pytanie. Elon Musk wydaje się człowiekiem, który je realizuje; obiecuje zabrać ludzi na Marsa i skolonizować go.
Pomijając problemy techniczne – dlaczego marsz ludzkości w kosmos się zatrzymał? Pisałem o tym już wielokrotnie: bo w kosmosie jest próżnia, jest nic. A skoro nic tam nie ma… Jest PRZESTRZEŃ? Tę „przestrzeń” pisaną dużymi literami spotykałem w wielu opowiadaniach z gatunku hard SF. Ba… Gdyby nam przestrzeni brakowało!
Marsz w kosmos, o czym już pisałem, to wymysł epoki kolonialnej. Tak to widzę. Owszem, był taki czas w dziejach ludzkości, że prosta terytorialna ekspansja przynosiła zyski i zwiększała potęgę państwa. Z rzeczonego okresu pochodzą takie gesty jak branie w posiadanie jakiegoś terytorium poprzez wbicie flagi czy wystrzelenie na nim z armaty. Lecz okres ekspansji ekstensywnej, prostej, się skończył. Bynajmniej chyba nie z powodu zmiany świadomości, lecz ulepszeń techniki i technologii.
Zdobycie kosmosu chyba najdobitniej ludziom przypomniało, że nie ma sensu zdobywanie dla zdobywania, trzeba zdobywać coś, i na dodatek niech będzie to coś potrzebnego. Na przykład złote runo.
Był ponoć okres bijatyk o miejsce na orbicie geostacjonarnej, na niskich orbitach. Jak już pisałem, niestety rola kosmicznej łączności w epoce Internetu została dramatycznie ograniczona. Łącza światłowodowe mają przynajmniej potencjalnie wielokrotnie większe pojemności niż daje się wcisnąć w satelity telekomunikacyjne. No i – co najważniejsze – nie za bardzo widać sposobu, by ich przepustowość zwiększyć. Powodem jest sama fizyka. Informację przesyłamy poprzez modulację elektromagnetycznej fali nośnej. Modulacja powoduje poszerzenie pasma przez falę, jej częstotliwość zmienia się od-do. Powyżej pewnych granic szerokości zajmowanych przez transmitowany sygnał radiowy przestają działać i anteny, i nadajniki, i odbiorniki.
A na dodatek zaczynamy zakłócać łączność innym, i to jest zasadniczy powód, dla którego musimy się umówić, że na przykład satelita ma przydzielony taki zakres częstotliwości, i jeśli w pobliżu znajdowałby się drugi, to musiałby nadawać na innym paśmie. Co prawda w łączności satelitarnej dobrze działa tak zwana „separacja przestrzenna”, czyli możemy skierować antenę na jednego satelitę, albo na innego, i odbierać z nich sygnały, mimo że pracują w tym samym zakresie częstotliwości, ale niestety, aby to działało dość dobrze, nie mogą one lecieć zbyt blisko siebie.
Dość łatwo policzyć, że szacunkowa przepustowość jednego transpondera satelitarnego to okolice 1 gigabita na sekundę. To jest trochę ponad 100 MB na sekundę, czyli tyle, ile oferuje nam szybkie pojedyncze łącze. A my już musimy myśleć o milionach maszyn. Oznacza to tyle, że kosmiczne łącza mogą się przydawać czasami w dość specyficznych sytuacjach, np. wówczas gdybyśmy przesyłali do bardzo wielu odbiorców te same dane. Słynna łączność satelitarna jest już dziś technicznym przeżytkiem. Można marzyć o podrasowaniu parametrów, ale szlaban kładzie sama natura, co m.in. związane jest z przepuszczalnością atmosfery dla różnych pasm fal radiowych. Gdy nam się ckni do bardzo szybkiego Internetu, potrzebne są światłowody, a nie satelity.
Inne kosmiczne marzenia są już właściwie codziennością. Satelitarna nawigacja przekroczyła dawno to, co wymyślali pisarze SF. Satelity szpiegowskie są w stanie śledzić pojedyncze pojazdy, nawet ludzi. Satelity meteorologiczne dają nam wystarczająco bezbłędne prognozy, satelity badające zasoby Ziemi… przestały obchodzić publiczność. Ich możliwości są niesamowite, m.in. poprzez obserwację odchyłki orbity można dokonać niezwykle dokładnych pomiarów grawimetrycznych i namierzyć złoża, do których nikt się nawet nie dowiercił.
Zaś kosmiczne marzenia stały się moim zdaniem zwyczajnie naiwne. Może inaczej: ekstensywne. To, co niedawno było dość tanimi elementami scenografii science fiction, w tej chwili najwyraźniej bierze się na poważnie. Na przykład pomysły pozyskiwania surowców z kosmosu. Owszem, jakiś sens ma projektowanie wydobywania czegokolwiek potrzebnego na Księżycu w celu budowania na Księżycu jakiś obiektów. Bo właśnie chodzi o to, by uniknąć wielce kłopotliwego transportu, zwłaszcza wystrzeliwania z Ziemi czegokolwiek, bo jest to niezwykle energochłonne. Ale np. holowanie planetoid w celu wydobywania z nich nawet platyny to pomysł ciągle pozbawiony ekonomicznych podstaw.
Gdy mówię o ekonomii, to myślę o nakładach pracy, środków, takich jak maszyny czy paliwa (wycena w konkretnej walucie stoi na dalszym planie). Chodzi o to, że jak na razie to samo można uzyskać wyraźnie mniejszym wysiłkiem z powierzchni Ziemi. To jest tak, jak z kosmiczną łącznością: można sobie wyobrazić karkołomne rozwiązania techniczne, które mocno zwiększą przepustowość satelitów. Można np. techniką syntezy apertury dramatycznie zwiększyć rozdzielczość naziemnych anten satelitarnych tak, że na orbicie geostacjonarnej upchałoby się powiedzmy sto razy gęściej te satelity, mielibyśmy sto razy większą przepustowość, tyle że jeden światłowód da łącze kolejne sto razy szybsze, i będzie pewnie tysiące razy tańszy.
O tym, że górnictwo kosmiczne jest prostym przedłużeniem naiwnych wyobrażeń o rozwoju techniki, świadczy, w jakim stanie jest wydobycie surowców z dna morskiego. I owszem, rozwinęło się wydobycie ropy naftowej. Ale na przykład prognozowano pozyskiwanie na ogromną skalę glonów, z których cześć rośnie w bardzo szybkim tempie, przewidywano eksploatację złóż z obszarów głębin (4-6 km), gdzie mają się znajdować nieprzebrane zasoby konkrecji polimetalicznych. Ależ tak, Polska ma swoją działkę na Oceanie Spokojnym i pracuje nad technologią wydobycia. I pracuje, i pracuje… przynajmniej od 1982 roku, i pewnie jeszcze sobie popracuje, że ho-ho! (więcej o tym w moim felietonie „Pamięci świetnych wynalazków…”)
O ile mi wiadomo, Japonia faktycznie uruchomiła wydobycie gazu z klatratów (hydratów) metanu. Ale… dalszych chętnych brak. Pomimo tego, że szacuje się, że klatraty zawierają nawet 10 razy więcej gazu niż klasyczne złoża. Dlaczego? Główna przyczyna moim zdaniem jest taka, że złoża, jak sama nazwa wskazuje, klasyczne, umiemy eksploatować, zaś tych klatratowych jeszcze nie. Drugą składową jest to, że tych złóż, które potrafimy obsłużyć, jest jednak wystarczająco dużo, ciągle za dużo. Myślę, że właściwa jest taka kolejność. Szukamy bowiem czegoś, co potrafimy eksploatować, do czego mamy gotowe maszyny i sposoby.
Czy wydobywanie metali szlachetnych z planetoid, na których maja się znajdować jakieś nieprzebrane zasoby takich skarbów jak platyna czy złoto, ma szansę rozpocząć się w ciągu najbliższych 20-30 lat? Moim zdaniem mało prawdopodobne. Powód numer jeden: można włożyć ogromny wysiłek w kosmiczną wyprawę po złote runo, można też poszukać tych skarbów na powierzchni Ziemi. Można pracować nad opracowaniem kosmicznej technologii, można nad sposobami flotacji, pozyskiwania surowców z bardzo ubogich złóż. Co prawda trzeba włożyć w ich wydobycie ogromną pracę, ale i tak może się ona okazać wiele razy mniejsza, a przedsięwzięcie takie jest wiele razy mniej ryzykowne niż kosmiczna wyprawa. Sęk w tym, że o ile w przypadku kosmosu mówimy o wielu technologiach jeszcze nieistniejących, to gdy chodzi o górnictwo, mamy tysiącletnie doświadczenia.
Pobierz tekst:

Red-Akcje 1.09.2015
Błoto, deszcz czy słoneczna spiekota, wszędzie słychać wesoły bredni szum, to panoszy się…

Adam Cebula „Pophistoria, czyli sos z uralskiego bombowca”
Gdyby nie zginął kierowca bombowca, gdyby Niemcy mieli więcej samolotów, gdyby III Rzeszy nie opanowało szaleństwo, gdyby……

20 lat temu w księgarniach pojawił się „Wrzesień” Tomka Pacyńskiego
Marcin Robert Bigos wczoraj zauważył, że minęło już dwadzieścia lat, od kiedy…