Walka ze smogiem jest słuszna. Tego… ekhem… politycznie poprawna. Albo niepoprawna. To zależy, do której partii się zaliczasz. Ano tak, albo siak. Poważniej nieco mówiąc, raczej nie ma wątpliwości, że pyły człowiekowi szkodzą, przynajmniej od pewnego stężenia. Czy powinno być ich dowolnie mało w powietrzu, czy im mniej, tym lepiej – tego nie tylko ja nie wiem, ale podejrzewam, że nie wie nikt na tym świecie.
Jakkolwiek to może się wydać szokujące, ale tak może niestety być, że bezpyłowe powietrze niekoniecznie okaże się najzdrowszą kombinacją. Przy czym zapewne są możliwe przeróżne możliwości, na przykład taka, że dla pewnej części populacji jakieś stężenie będzie działać stymulująco na układ odpornościowy, ale dla innych ludzi będzie ono szkodliwe. Rzecz w tym, że mówimy o bardzo małych stężeniach. Takich, dla których – przy obecnie dostępnych metodach badań – nie widać już ich wpływu na człowieka.
Takie spostrzeżenie: ktokolwiek miał do czynienia z pomiarami, ten wie, że zawsze jest problem z pomiarem małych wielkości. Duże to inny problem, ale gdy to, co mierzymy, staje coraz mniejsze, zawsze mamy wartość, przy której znika ono z oczu przyrządów pomiarowych. Nieszczęście się robi, gdy mierzymy zależność od wielkości dobrze mierzonej dla jakiejś innej wielkości, która staje się nie do zmierzenia, gdy ta, od której zależy, mierzy się jeszcze bardzo dobrze. Na przykład szkodliwości pyłu od jego stężenia. Gdy pyłu jest tak dużo, że widać bezpośrednią reakcję organizmu, nie ma problemu ani wątpliwości. Lecz gdy zmniejszamy jego stężenie, gdy dochodzimy do sytuacji, że oddychający powietrzem człowiek niczego nie wyczuwa, nie smarcze ani nie kicha, i niestety stwierdza, że powietrze jest czyste, zaczynają się schody. To jest właśnie moment, gdy uczeni (nawet niechcący) zaczynają kantować: jedna wielkość w zakresie dokładnego pomiaru, a druga wielkość (tu: reakcja organizmu) jest już nie do określenia. Ale przecież nie może tak być, że na przykład polepszamy (no przecież polepszamy!) jakość powietrza, a tu już w odpowiedzi nic się nie dzieje! Musi być reakcja. Jeśli jej nie widać, to na przykład trzeba ją zasymulować w komputerze.
Mogę się tylko domyślać, jak określano normy stężenia pyłów w powietrzu. Są one dość surowe: 50 mikrogramów na metr sześcienny określono jako poziom dopuszczalny, 25 mikrogramów na metr sześcienny jako poziom średnioroczny. Cokolwiek to znaczy.
Dlaczego normy są surowe? Otóż nie tylko chodzi o to, że np. zawartość sadzy w dymie przy spalaniu w tradycyjnych piecach wynosi pojedyncze gramy na metr sześcienny, więc nawet setki tysięcy razy więcej niż dopuszcza norma. Prawie każda operacja transportowa powoduje wznoszenie się zwykle wielu gramów pyłu. Jeśli samochód jedzie drogą i widzimy za nim kurz, to jego stężenie wynosi prawdopodobnie (przynajmniej w okolicy) 1/10 grama na metr sześcienny. W normie mówimy o mikrogramach.
Jeden miligram to na przykład kropla wody o średnicy mniej więcej milimetra. Miligram ważyłaby (prawie) dokładnie kostka sześcienna tej wody o boku 1 milimetra, substancje takie jak sól czy kamień musiałyby mieć objętość jakieś 2,5 raza mniejszą. A miligram to 1000 mikrogramów. Więc dopuszczalne stężenia pyłów otrzymamy, dzieląc naszą kostkę jakieś 40 razy.
Jest tu pewien haczyk: mianowicie mówi się o dopuszczalnych stężeniach pyłów, których ziarna mają rozmiary 10 mikrometrów i mniejszych. Jeśli coś lata w powietrzu, i to coś widzimy, zazwyczaj są to znacznie większe śmieci. Lecz można się przekonać, że masa drobinek kurzu, który się osadza na różnych powierzchniach, sięga miligramów na decymetry kwadratowe, co oznacza, że w pomieszczeniach sumaryczna masa tego, co lata w powietrzu, musi znacznie przekraczać owe 25 mikrogramów na metr sześcienny.
Normy są surowe. Byle co, np. otwarcie woreczka z mąką, spowoduje ich wielokrotne przekroczenia.
Normy emisji sadzy przez samochody to, jeśli się nie mylę, bo nie poświęciłem temu wiele czasu, to tysięczne części grama na kilometr przebytej drogi. Za Wikipedią: norma Euro 6 dopuszcza emisję na poziomie 5 miligramów na kilometr. Pytanie, ile pyłu podnosi się, gdy na przykład przesypujemy worek cementu? Lekką rączką licząc, mamy najmniej kilkanaście gramów pyłu, chyba że dmuchnie wiatr, to polecą i kilogramy. Może nawet milion razy więcej, niż pozwalamy wyprodukować samochodowi. Przyznaję, że nie wiem, jaka jest granulacja takiego pyłu, ale mogę za to powiedzieć, że przy kiepskim spalaniu w piecu węglowym w powietrze potrafi polecieć kilkanaście procent paliwa, tylko niewielka część sadzy zatrzyma się w kominie. Czyli jeden piec „wyrobi” zapylenie za jakiś milion automobilów.
Gdy człowiek zdaje sobie sprawę z kilku temu podobnych faktów, zaczyna się poważnie zastanawiać, o co tu chodzi. Mówi się, że jakieś 4/5 pyłów w atmosferze, to tzw. emisja wtórna. Czy winę za nią ponoszą pojazdy? Nie wiem, czy wiemy. Emisja wtórna to sytuacja, gdy pyły, które już opadły na powierzchnię, są ponownie podnoszone. Coś mi się zdaje, że najczęściej robi to po prostu wiatr. Owszem, samochody są współwinne, ale mamy także obmierzone zjawiska, np. przenoszenia piasku z Sahary gdzieś na Bermudy czy do Europy.
Musi sobie w końcu człowiek zadać pytanie: w którym momencie walka z pyłem w powietrzu staje się beznadziejna? Oczywiście jakość naszego środowiska poprawiła się dramatycznie w czasie ostatnich – powiedzmy – 40 lat. Zlikwidowanie większości pieców w miastach i samochody z katalizatorami spowodowały, że idąc dziś przez miasto, czuję zapach kwiatów, a nie spaliny. Rzecz jednak w tym, że eliminowanie miligramów sadzy emitowanej przez samochody, w sytuacji gdy w powietrzu zdecydowaną większość pyłów stanowi coś, nad czym kontrola jest bardzo trudna albo nawet niemożliwa, staje się bezcelowym marnowaniem i pieniędzy, i wysiłku ludzi.
Jest jeszcze jedno zagadnienie: czy to wpływa na człowieka? Nie wiem, jak określano normy stężeń pyłów. Jak to się powinno zrobić? Na przykład bierzemy sobie kontrolną grupę ludzi, którzy żyją gdzieś w naturze, bez smogów, pyłów i sadzy. Obserwujemy, co się z nimi dzieje. Określamy np. częstość występowania schorzeń dróg oddechowych. Wyznaczamy sobie inną grupę ludzi żyjącą w jakimś mieście, sprawdzamy, czy liczba schorzeń jest tam większa.
Jest wszystko jasne, gdy liczba chorych na te same choroby jest wyraźnie większa. Wówczas zmniejszamy jakimś sposobem zanieczyszczenie w mieście… no właśnie. Osiągniemy moment, gdy zjedziemy do poziomu błędu statystycznego. Czy wówczas osiągnęliśmy poziom dopuszczalny?
Jest rozsądne, jeśli od tej wartości, gdy pomiar utonął nam w szumach, weźmiemy – powiedzmy – dziesięć razy mniejszą. Dla bezpieczeństwa, że odetniemy się od wszelkich wpływów czynników szkodliwych.
Ba, gdybyśmy wiedzieli, ile to jest! Zauważmy: o normach, o tym, do jakiej wartości stężeń pyłów należy dążyć, nic nie wiemy.
Rzecz w tym, że stężenie czynników szkodliwych wyznacza się często metodą z pozoru naukową, a w rzeczywistości taką, która potrafi kompletnie oszukać. Przykład: promieniowanie jonizujące. Pouczająca jest historia powstania tak zwanego modeli LNT (Linear No-Threshold Theory). Za Wikipedią: „Autorem hipotezy jest amerykański noblista z 1946 roku Hermann J. Muller, który właśnie za tę pracę został nagrodzony Nagrodą Nobla w dziedzinie medycyny. Muller na podstawie badań prowadzonych w latach dwudziestych XX wieku w zakresie wpływu dużych dawek na populację muszek owocowych stwierdził, że nawet najmniejsze dawki promieniowania jonizującego wywierają negatywny wpływ na populację organizmów żywych[2]. Założenie wyprowadzono z faktu szkodliwości dużych dawek promieniowania przez ekstrapolację, pomimo braku bezpośrednich danych odnośnie istnienia zagrożenia.”
Pobierz tekst:

Adam Cebula „Bodzenie owiec”
Tak… Nie miałem pojęcia, jak będzie wyglądać ta przyszłość. Jedynie pewne przeczucia. Co wydawało mi się…

20 lat temu w księgarniach pojawił się „Wrzesień” Tomka Pacyńskiego
Marcin Robert Bigos wczoraj zauważył, że minęło już dwadzieścia lat, od kiedy…

Adam Cebula „Prawie”
Zebranie większej liczby obserwacji w jednej dziedzinie często prowadzi do uogólnień, które dotyczą czegoś…