Mapa Ukrainy
ISSN: 2658-2740

Thiem gv Mannsky „O pewnym Filipie Teofraście Aureliuszu z Hohenheimów, ksywa »Paracelsus«, który wielkim Bombastusem był”

Para-Nauka Thiem gv Mannsky - 27 czerwca 2014
Phillippus Aureolus Theophrastus Bombastus von Hohenheim (Paracelsus) Źródło: pl.wikipedia.org
Phillippus Aureolus Theophrastus Bombastus von Hohenheim (Paracelsus)
Źródło: pl.wikipedia.org

Dziennikarz prowadzący wywiad*

* GW, 8.02.2013
zagaduje kryminologa takim stwierdzeniem: „Wszystko jest trucizną i nic nią nie jest, mawiał Paracelsus”. Zapytany, ekspert sądowy, nie zaprzecza. Rozwijając wątek czający się w stwierdzeniu, niejako nie wprost przyznaje cytowanemu rację. W prasie zaś sieciowej bloger piszący o mikroelementach*
* http://nowaalchemia.blogspot.com/search?q=Paracelsus
okrasza swój, zresztą – całkiem rzetelny – tekst, wstawką: „Lekarz Paracelsus stwierdził paradoksalnie »Wszystko jest trucizną i nie jest nią.«”. Czytając takie wypowiedzi, można by sądzić, że wymieniony w cytatach człowiek był lekarzem albo toksykologiem, albo może i homeopatą, albo w ogóle postacią historycznie ważną. Czytając zdania wyrwane z kontekstu, dodatkowo zawierające cytaty wyrwane z kontekstu, można odnosić różne wrażenia, które jednak raczej na ogół nie mają związku z rzeczywistością. Kim zatem był człowiek, który w niemieckojęzycznej literaturze naukowej przełomu wieku XIX i XX uchodził za największego pangermańskiego lekarza, który w reklamowym szale trafił kiedyś na opakowania mieszanek herbat ziołowych? Czy miał z tymi mieszankami cokolwiek wspólnego? Owszem – ksywę. Zielarzem nie był, raczej mistykiem i astrologiem, w najgorszym tych słów znaczeniu, natomiast na wszystko inne, czym zajmował się, długim i zniewalającym cieniem kładzie się alchemia, w mniejszym zaś stopniu – reformacja. Tyle że mało kto z nas dzisiaj naprawdę wie, czym była alchemia.

Ów – miejscami lansowany na „Martina Luthra nauki” – von Hohenheim żył w latach 1493-1541. Od tamtego czasu minęło zatem prawie pięćset lat! Pamiętajmy o tym, kiedy mówimy, że „przecież był doktorem teologii, doktorem utriusqe iure oraz doktorem medycyny (obronił się w Weronie!)”. No, formalnie, był doktorem medycyny. Czytałem nawet księgę, w której wstępie przedstawia się jako „doktor medycyn obojga” (sic!). Ale cóż to znaczy, i jak taką naukową tytułomanię autoprezentacji rozumieć, skoro, jak pisze Alexandre Koyre*

* Mystiques, spirituels, alchimistes du XVIe siecle allemand, 1971.
, nasz bohater „zawzięcie zwalczał współczesną medycynę i głosił wartość oraz niezbędność »doświadczenia«; tyle że doświadczenie nie miało zupełnie nic wspólnego z tym, co my dzisiaj rozumiemy pod tym terminem.”*
* Przekład Leszka Brogowskiego.

Jak zatem traktować człowieka, który, z jednej strony, gardzi medycyną, ale który – z drugiej strony – chwali się, że jest jej doktorem? Zgoda, czytając ówczesne podręczniki medycyny (uniwersyteckiej, uznanej!), w których do leczenia zalecano wykorzystywanie nawet proszku z mumii, trudno nie zgodzić się z podwójnym doktorem, że medycy to szarlatani i oszuści. Wszelako czcze potępianie ówczesnej medycyny w czambuł i gołosłowne deklaracje*

* Sieben Defensionen und Labyrinthus medicorum errantium, 1538, wg wydania w serii Klasycy Medycyny K. Sudhoffa, Leipzig, 1915.
nie wystarczą. A trzeba czytelnikowi wiedzieć, że miewał von Hohenheim język cięty i dosadny… Nie miał też najmniejszej wątpliwości, kiedy ogłaszał durnemu światu „jak jest”. Tak na przykład pisze*
* pisma zebrane przez K.Sudhoffa (patrz stopka niżej), T. 1, Liber paramirum, chapt. II, str. 80; przytaczam z własnych notatek.
: „Z siarki hipostatycznej wzrasta bryła [ciała]. Znaczy się, całe ciało jest siarką hipostatyczną (…). Bez soli hipostatycznej [ciało] nie byłoby materialne (…). Wszystko to, co nabrało namacalnej postaci, bierze się z soli hipostatycznej. (…) Tak więc czasami z Sulphura, a czasami z Salia”. W innym zaś miejscu*
* angielski przekład Volumen Medicinae Paramirum, The John Hopkins Press, Baltimore, 1949, str. 38.
pisze tak: „W ciele, zauważcie, osadzonych jest siedmioro organów. Owe siedem organów nie spożywa żadnego pokarmu. One bardziej istnieją same sobie na podobieństwo siódemki planet, które mają własne źródła zasilania. Żadna nie zasila pozostałych ani nie pasożytuje na innych ciałach niebiańskich. A takie jest tego wyjaśnienie: Jowisz jest planetą, która nie wymaga nawożenia dla utrzymania swojej masy ciała. Z chwilą stworzenia otrzymała wszystko, czego jej potrzeba. W podobny sposób wątroba nie potrzebuje nawożenia, gdyż utrzymuje swoje istnienie bez nawozu. Jeżeli jednak zaprzeczasz i mówisz o nawożeniu wątroby, wówczas uderza nas twoja śmieszność, gdyż jesteś jako poeta niemiecki mówiący o barwie niebieskiej i górach, za którymi niczego już więcej nie ma. Lecz jak należy rozumieć takie nawożenia, no, to już jest sprawa alchemików (…)”; oraz: „Kiedy rodzi się dziecko, wówczas rodzi się jego firmament oraz siedem składowych [odpowiadających organom wewnętrznym – T. gv M.], które mają zdolność przejęcia funkcji siedmiorga planet. Tym sposobem wszystko, co jest firmamentem, ma cechy firmamentu. Boć mówiąc o firmamencie, na myśli mamy firmament doskonały, taki jak doskonałym staje się w dziecku, nie jakiś pusty.”

Teofrast, zwany „Paracelsusem”, żył w czasach, w których powszechnie wierzono w przemiany metali (zwłaszcza w złoto). On sam, mając doświadczenia w pracy w kopalni (u niejakiego Fueggera), widząc tzw. wzrastające i rozwijające się w ścianach pokładu żyły metali, czy mógł temu wierzeniu nie ulec? Trudno powiedzieć, ilu dogmatom epoki uległ, a ilu – nie. Niektórzy, jak wspomniany wyżej Koyre, twierdzą, że w jego dziełach współczesna wiedza nie znajduje odbicia. A napisał ich „Paracelsus” sporo. Zebrania jego rozproszonych pism podjął się w drugiej połowie dziewiętnastego wieku Karl Sudhoff. Jeśli mnie pamięć nie myli, zajęło mu to ponad trzydzieści lat, lecz dzięki temu bodaj kompletna spuścizna literacka von Hohenheima*

* Thoephrast von Hohenheim gen. Paracelsus, Sämtiche Werke, München i Berlin, 1920 – 1931.
liczy kilkanaście pozycji, przy czym niektóre z nich to opasłe tomiszcza. Na oko, będzie tego z pięć tysięcy stron maczkiem. Stety lub nie, prawie całość tego przedsięwzięcia jest w języku szwajcarskim-niemieckim (przy czym czytać oryginały niepoprawione podczas nowożytnej redakcji jest, niech mi czytelnik uwierzy na słowo, naprawdę trudno, gdyż niemieckie czcionki miejscami przypominają tam dalekowschodnie kanji!); tylko wykłady bazylejskie, wygłaszane roku akademickim 1527/8, autor przygotował po łacinie (studenci!). Złośliwie zapytam – dlaczego nie pisał w ówczesnym lingua franca nauki? Może właśnie dlatego, że współczesna wiedza i umiejętności nie znajdują odbicia nie tylko w jego pismach? A może szukał poklasku, a nie znajdując go w świecie nauki (wówczas łacińskojęzycznej), zwrócił się ku innej, łatwiejszej publiczności? Złośliwość, jak mniemam, dopuszczalna wobec kogoś, kto koronuje się Monarchą Nowej Nauki. Kogoś, kto do pracy naukowej przenosi świat folkloru, faunę ludowych guseł. Duchy i duszki. Tylko inaczej nazwane. Bo warto wiedzieć, że z dziwactwami „Paracelsusa Wielkiego” pracowicie a długo rozprawiali się m.in. (niezależnie od siebie) Adelung*
* Die Geschichte der menschlichen Dumheit, Berlin, 1784.
, Lehman*
* Geschichte des Aberglaubens, Lipsk, 1906.
, Jensen*
* Deutschland im Zeitalter der Reformation, Lipsk, 1905.
. Był bowiem ich adwersarz naprawdę niezmordowanym kreatorem neologizmów, godnym na tym polu stawać w szranki z samym Tolkienem, którymi raźnie ozdabiał swoje mętne płody literackie, a przy tym, dla nadania powagi, wymyślane przez siebie terminy uzupełniał rdzeniami lub sufiksami już to łacińskimi, już to greckimi. Nie od dziś wiadomo, że zwidy i urojenia lepiej wyglądają, kiedy mają naukowe i niezrozumiałe, a najlepiej obcojęzyczne, nazwy!

W jego („medycznych”) polemikach „Sieben Defensionen” (1538)*

* str. 19 w serii Klassiker de Medizin przez K.Sudhoffa, Wdawnictwo Johan Ambrosius Barth, Leipzig, 1915; przekład własny – przyp. T.gv M.
czytamy: „Piszę o (…) tańcu św.Wita, [piszę] również o tych, którzy popełniają samobójstwo, [piszę] także o chorobach nieprawdziwych, jakie spadają [na ofiarę] wskutek rzuconego czaru, podobnych chorobach [dotykających] osoby opętane (…). Ale tym, co mną powoduje, jest fakt, że astronomia, przez medyków niestosowana, pozwala mi takie choroby rozpoznać. Gdybyż inni lekarze mieli takież samo doświadczenie w stosowaniu astronomii, już dawno odkryłbym ich istnienie, ogłosiwszy ich wielkość. Aliści, astronomię lekarze zarzuciwszy, nie są już w stanie rozpoznać prawdziwej przyczyny choroby oraz innych [dolegliwości] ani ich nie rozumieją”. Czy naprawdę chcielibyśmy, aby lekarz leczył nas amuletem, magicznym zaklęciem i fazami księżyca, rzucaniem [kontra]uroku jak czarnoksiężnik? No, jeśli chodzi o mnie, to dobie w choroby komuś tak zachowującemu się zaufałbym, pod warunkiem że byłby to czarownik urodzony w Stanach – Indianin. Lub prawdziwy Aborygen. Nie mówię, że wpływ kosmosu na organizm człowieka należy wykreślić z języka nauki, taki bowiem z pewnością istnieje. Nie wystarcza mi jednak puste i niepoparte przykładami doświadczalnymi pouczanie, że „coś istnieje, ale tylko ja o tym wiem i to rozumiem”. Bo to nawet nie jest astrologia.

U von Hohenheima widać wyraźną skłonność ku kategoryzacji oraz odgórnemu szufladkowaniu. Oto na przykład w pierwszych uwagach wprowadzających „Medicinae Paramyrium”, ks. 1, pisze on tak*

* op.cit., przekład własny autora.
: „Wiedzcie, że leczenia chorób wszelakich jest sposobów różnych pięć. Nasza praktyka lekarska, zatem, zaczyna się od terapii, nie zaś od etiologii, o ile tylko leczenie do przyczyny wiedzie. Przedmiotem naszego sporu jest istnienie pięciu rodzajów terapii. To oznacza, że mówimy o pięciu różnych rodzajach praktyki medycznej, o pięciu sztukach medycznych, o pięciu szkołach praktykujących medyków.” Odradza mieszanie „szkół”. W uwagach drugich napomina: „Jeśli chcesz zostać praktykującym medykiem, musisz pamiętać, że są ich dwa rodzaje: lekarz właściwy oraz chirurg. Nie dlatego, że każda przyczyna [choroby] ma dwa źródła, lecz z powodu dychotomii wrodzonej w każdą przyczyną. (…) Pochodzenie wszystkich chorób jest pięciorakie, ale jednej szkole wolno zajmować się tylko jedną przyczyną.” Jak sobie zestawię te siedem organów-planet, pięć medycyn oraz trójkę (lub czwórkę) jego hipostatycznych pierwiastków i dwutorowość źródeł [choroby], to nieodparcie nachodzi mnie jedna myśl: numerologia.

Zapatrywania von Hohenheima, jego mistycyzm i pomieszanie astrologii oraz kosmologii z alchemią chartakterystyczne dla głoszonych przezeń poglądów, najlepiej, moim zdaniem, oddaje ponad sześćsetstronicowe kobyliszczę „Astronomia magna oder die ganze philosophia sagax der großen und kleinen Welt”*

* tom 12 w serii Karla Sudhoffa.
. To późne dzieło, z roku 1537/1538. Czyta się tę książkę z podobnym niedowierzaniem, jak jak napisany przez innych Germanów, w tamtym czasie wydawany z uporem godnym lepszej sprawy, „Malleus Maleficarum”*
* czyli Młot na czarownice, Heinrich Kramer, Jacob Sprenger wyd. pierwsze, 1487; widziałem reprint polskiego wydania z r. 1614, ale chyba bardziej strawne są dla nas wydania angielskie.
, z tym, że nieszkodliwe wypociny Bobmastusa nie nawołują do seksistowskich mordów.

Trudno mi nie podzielać wyrażanej przez F.A.T. Bombastusa wiary w siłę, w potęgę przyrody, w to, że w niej tkwią leki na wszystkie choróbska, że ku niej należy zwrócić się, szukając leków, a nie przeciwstawiać się jej. Z tym, że po jego deklaracjach wiedzy zawsze trafiam na puste słowa. Tak na przykład, w części drugiej „Coelum Philosophorum”*

* ust. Różne traktaty i uzupełnienia biorące się z siedmiu kanonów, linia Bóg i natura nie czynią niczego na próżno – przekład własny, cytuję z notatek.
czytamy bowiem: „Niezmienny stan i właściwość każdego bytu, znajdujący się poza czasem, początkiem i końcem, działa zawsze i wszędzie. Działa należycie i tam, gdzie nie ma już nadziei. Dokonuje tego, co uznano za niemożliwe. Gdzie porzucono wiarę i nadzieję, tam urzeczywistnia się ono [to, co niemożliwe – T. gv M.] w cudowny sposób.” A co czytamy bezpośrednio potem? Niestety, następną linijką są jednak „Uwagi o sile żywotnej merkuriusza”, takie oto: „Różnorodne odcienie bieli ma natura życia, ma cechy i moc światła, które zwykle rodzi życie.” I tak dalej, autor skacze z hasła na hasło: „O zestalaniu merkuriusza”; albo „Jak sporządzić kryształ, aby wszystko w nim zobaczyć” (sic!). Zupełnie jakbym czytał zapiski czarnoksiężnika, a w najlepszym wypadku alchemika J. Beguiniego*
* Tyrocinum chymicum, rozdz. 2; z notatek przytaczam przekład własny z łaciny.
(ten akurat nie był najgorszy z nich wszystkich), który ok. 1610 roku i później pisze coś takiego:

Merkuriusz jest [u]lotną cieczą, przenikliwą, o mocnym smaku, bardzo czystą; jest podstawą pożywienia, odczuwania, ruchu, siły i mocy, barwy; leciwości przedwczesnej daje odpór”. Nie żebym był złośliwy, ale zatrucie (czytaj spożycie) jedną z postaci merkuriusza – rtęcią – przynosi objawy raczej odwrotne do opisanych.

Na podstawie własnej lektury, a przebrnąłem przez spory kawał jego grafomanii, trudno mi uważać von Hohenheima za lekarza.

Ale jest to dobre miejsce na uwagę, że, owszem, za alchemika można go uznać. Przy tym jest on dla mnie skrajnym przykładem alchemika, takiego zaprzedanego pokrętnym i mętnym acz dogmatycznym i nadąsanym bajkom, mającym uchodzić za naukę. Przekonać się o tym można, choćby tylko przeglądając jego „Pisma hermetyczne i alchemiczne” (czyli, z tytułu wnosząc, teksty ściśle naukowe). W księdze 1, rozdz. 3 „O wytwarzaniu nalewki filozofów przez starożytnych oraz sposobem bardziej przejrzystym podanym przez Paracelsusa”, czytamy:

Dawni spagirycy rozkładali lili przez cały miesiąc filozoficzny a następnie destylowali z tego wilgotne pary tak długo, aż odparował suchy spirytus. Znowu nasączali caput mortuum*

* jedno z ciał, jakie nie poddaje się dalszej destylacji.
wilgotnym destylatem i wielokrotnie odparowywali go dopóki nie nie unosił się suchy spirytus. Uzyskany w ten sposób wilgotny destylat zlewali do pelikana*
* rodzaj naczynia do destylacji.
z suchym spirytusem i łączyli je trzy lub cztery razy, aż całe lili na dnie [naczynia] było suche. Chociaż starożytnym […] często udawało się ich zamierzenie, to na uzyskanie skarbu Czerwonego Lwa mogliby tracić mniej czasu, gdyby nauczyli się jedności astronomii i alchemii, którą przedstawiłem w Apokalipsie Hermetycznej. […] Zanim nastąpiła moja era, spagiryków czekał ogrom ciężkiej pracy, ale […] dzięki mojej teorii i praktyce stanie się to jasne i proste.[..] Przebadałem przyrodę, poznając jej właściwości, podstawy oraz istotę, wiem więc jakie zachodzą zależności, znam rozwiązania będące największym i najwspanialszym darem dla filozofa; sofiści nie znali ich, zanim nie nastałem.”

Czytelnik nie powinien martwić się, że nie wie, czym jest owe lili. Pamiętam, że przez chwilę wiedziałem (albo mi się tak wydawało), cóż to za dziwo, ale wiedza ta nic nie wnosiła w lekturę dalszych pasaży dzieła. Nie ma też co kręcić nosem na „suchy spirytus”/”mokry spirytus”, bo każdy, kto ma niejakie doświadczenie z laboratorium fizycznego, domyśla się, że von Hohenheimowi mogło (choć nie musiało) chodzić o odparowanie cieczy i odparowanie ciała stałego, czyli sublimację – wszak nie tylko kamfora „rozpływa się w powietrzu”. No, dobrze, a jak zaczyna się drugi rozdział pn „O wytwarzaniu nalewki filozofów krótkim sposobem podanym przez Paracelsusa”? Tak mianowicie: „Starożytni spagirycy oszczędziliby sobie długotrwałych trudów i wielokrotnie powtarzanych doświadczeń, gdyby pobierali naukę i praktykowali w mojej szkole. Pożądany efekt uzyskaliby mniejszym nakładem sił i środków. Wszelako dzisiaj, kiedy Teofrast Paracelsus nastał jako Monarcha Arkanów, nadarza się sposobność, aby odpowiedzieć na pytania, które stanowiły zagadkę dla spagiryków mnie poprzedzających.” Całkiem nieźle, prawda? Potem następuje wskazówka, że to samo, co robili starożytni, należy zrobić, stosując krew barwy różowej z lwa oraz klej z krwi orła, aby dostać to, „czego niezliczone zastępy poszukiwały, ale mało kto znalazł”. Atoli, nie tak szybko!: „Czy ci się to uda, czy nie, sofisto, dokonanie owo jest częścią przyrody jako takiej, cudownym zrządzeniem boskim, bytem ponad przyrodą, najcenniejszym skarbem w dolinie niedoli. Kiedy patrzysz na to z zewnątrz, wygląda to tak, jakby byt nikczemny przetworzył inne ciało w coś znacznie szlachetniejszego. Niemniej, musisz pogodzić się z tym, i przyznać, że jest to cud wywołany przez spagiryka, który sztuką swojego warsztatu zniszczył ciało namacalne [postrzegalne], będące plugastwem, wydobywając zeń najszlachetniejszego rodzaju najszlachetniejszą istotę [esencję]. Jeśli przyswoiłeś światłe nauki Arystotela, już to u nas, już to z zasad Seafina, uczyń następny krok i dowiedź swej wiedzy na drodze eksperymentalnej. Szanuj nakazy Szkół, jak przystało na człowieka honoru i doktora [nauk]. Lecz jeśli nie masz pojęcia o niczym, czemu szydzisz ze mnie, jakbym był bezmyślną szwajcarską krową, czemu ujadasz jak jaki przybłęda? Nauka jest drugą naturą, jest swoim własnym kosmosem; doświadczenia dowodzą tego i przemawiają na twoja niekorzyść i bożków twoich.”*

* przekład własny wyjątków z Pism hermetycznych… przytaczam z wcześniejszych notatek.
Mogłoby wydawać się, że passusy takie mogą być wypadkiem przy pracy albo rezultatem braku redakcji opasłego dzieła. Żeby upewnić się, jak było, weźmy może rozdział VII – „O odnawianiu ludzi”: „Niektórzy z pierwszych i prymitywnych filozofów egipskich dzięki nalewce [filozofów] żyli lat sto i pięćdziesiąt. Życie wielu innych udawało się przedłużyć do lat kilkuset […]”.

W zasadzie nie wiem, czy potrzebne są dalsze wycinki, obrazujące prawdziwe oblicze człowieka przez prawie pół tysiąclecia uchodzącego w świecie nauki za wybitnego naukowca. A pod względem uprawianej działalności nie był on wyjątkiem!

Jednak trzeba było kilkuset lat, aby zakalce podobnego autoramentu przestały dławić rozwój nauki takiej, jak rozumiemy ją dzisiaj. Nie jestem pierwszym, który dochodzi po podobnego wniosku. Już roku 1661 Robert Boyle, w zaskakującej jak na tamte czasy książce „The Sceptical Chymist”*

* samej książce, jak też postaci badacza, naprawdę warto by poświęcić artykuł przeglądowy, bo chyba jego pisma nie są znane – bo nie przełożone!
(dialogu, w którym występują m.in. osoby o imionach, nota bene, Eleutherius oraz Karneades), pisze tak:

 

  • na stronie V pierwodruku:

„[…] czytelnik nawet tylko trochę zaznajomiony z księgami post-alchemików, stykając się z ich mętnym i wieloznacznym, wręcz masońskim sposobem wyrażania tego, co jakoby nauczają, nie może nie zauważyć, że post-alchemicy wcale nie chcą, aby ich pisma były zrozumiane. Mają być czytelne jedynie dla Synów Sztuki [alchemicznej] (jak sami się nazywają). Ale nawet oni, jeśli już mają je zrozumieć, to po przeprowadzeniu trudnych i niebezpiecznych doświadczeń. Piszący tak bardzo nie chcą być zrozumiani, że rzadko kiedy nie posługują się teatralnym językiem – jakby wcielali w życie znane [post-al]chemiczne powiedzenie Ubi palam locuti fumus, ibi nihil diximus. Z jednej strony mrok tajemnicy, zawarty w dziełach niektórych autorów, czyni je trudnymi do zrozumienia, z drugiej – zbyt wielu z nich sprzeniewierzyło się prawdzie i nie można na nich polegać.”;

 

  • na stronie 201 pierwodruku:

„Nawet znamienici pisarze (tacy jak Raymund Lully, Paracelsus i inni) nadużywają słów do tego stopnia, że nadają odmiennym bytom jedną nazwę tak często, jak często jednemu bytowi nadają wiele nazw. I tak na przykład tę samą substancję, co sam stwierdziłem, czasem nazywają siarką, a czasem merkuriuszem danego ciała.

Muszę przyznać (mówi Eleutherius), że w pismach Paracelsusa oraz innych [post-al]chemicznych autorów ciąży mi to, że trudny i dwuznaczny język, nawet w kwestii żywiołów hipostatycznych, na co słusznie żalisz się, zdaje się być przez tychże autorów celowo i przesadnie wystylizowany. Czynią tak, aby ich sztuka wyglądała czcigodniej i bardziej tajemniczo, lub dlatego (jak chcieliby, abyśmy sądzili), żeby ukryć przed czytelnikami wiedzę, którą uznali za nieprzewidywalną w skutkach. Gdyby był z nami Themistius, nie wahałby się stwierdzić, iż [post-al]chemicy nie dlatego piszą tak mętnie, że uważają swoje myśli za zbyt cenne, aby je wytłumaczyć, lecz dlatego, że lękają się ich wyjaśnienia, gdyż wówczas ludzie pojęliby, iż wcale nie są takim wielkim skarbem. Niektórzy z nich, mając świadomość ułomności swojej doktryny, dobrze wiedzą, że wysławiając się wystarczająco przejrzyście, sami doprowadziliby do jej obalenia.”;

 

  • na stronie X  pierwodruku:

„W końcu, Karneades ma nadzieję, że wyświadczył ludziom rozumnym przysługę, wydobywając doktrynę [post-al]chemików z ich ciemnych i zadymionych pracowni na światło dzienne. Z jednej strony, pokazał słabość ich dowodów, które do tej pory zazwyczaj przytaczano na jej poparcie, i od tej chwili ludzie mądrzy, a mający należytą wiedzę, będą mogli w nią wątpić. Z drugiej strony, ci roztropniejsi spośród [post-al]chemików – ci, zagorzale broniący swej doktryny – będą zobowiązani do mówienia językiem prostszym niż do tej pory; [będą zobowiązani] do uzasadnienia tego, o czym mówią, przytaczając doświadczenia i dowody lepsze niż te, które zweryfikował Karneades.”*

* przekład Ryszarda Krauze; wyjątek z przełomu stron 201 na 202 – wg tekstu znajdującego się w druku, wyjątki ze stronic rzymskich – niepublikowane – umieszczam za zgodą tłumacza.

 

Ze swej strony tuszę, że już zniechęciłem czytelników na tyle, iż dzieła naszego bohatera będą w przyszłości obchodzić jak świeże placuszki przytoczonej krowy na górzystym pastwisku. Że nie będą tracić tyle czasu, ile straciłem ja, mając nadzieję na znalezienie czegoś, co ma ręce i nogi. Że poświęcą się sprawom mającym jakikolwiek sens. No, może być inaczej, więc lojalnie ostrzegam, że jego napisane szwajcarsko – germańską „rejowszczyzną” teksty czyta się z trudem. Na całe szczęście dla czytelnika, chcącego sprawdzić u źródła (prawie), istnieją przekłady angielskie; te dziewiętnastowieczne są wygładzone i znacznie bardziej strawne od oryginału. Trawestując R. Boyle’a: mam więc napisawszy niniejszy przyczynek nadzieję, że najpóźniej wówczas, już nie wyznawcy, lecz czytelnicy Bombastusa von Hohenheima przestaną w nieskończoność powtarzać te wszystkie o nim bajeczne peany uporczywie wokół nas wirujące jak wielkomiejski kurz.

I jeszcze jedno: wcale nie jestem pewien, czy aby ja sam nie wyrywałem czegoś z kontekstu. Ale to już zupełnie inna historia.

 

Thiem gv Mannsky, marzec i listopad 2013

 

 

Być może szanownych czytelników zainteresuje oryginalny plik pdf złożony przez Autora, można go pobrać z tego adresu.




Pobierz tekst:

Mogą Cię zainteresować

Mija 20 lat od premiery „Zagubionej autostrady”
Filmy i seriale MAT - 15 stycznia 2017

15 stycznia 1997 roku miała miejsce światowa premiera jednego z najlepszy filmów w dorobku…

Joanna Kanicka „Bagno szaleńców”
Fantastyka MAT - 15 marca 2018

Autorka: Joanna Kanicka Tytuł: Bagno szaleńców Seria: Fabryczna Zona Wydawnictwo: Fabryka Słów…

„Warchlaki” #2 wyzwolone!
Komiks Fahrenheit Crew - 19 grudnia 2017

Nakład drugiego numeru zina Warchlaki zniknął z naszych magazynów. Z tej okazji…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Fahrenheit