Dziennikarz prowadzący wywiad*
Ów – miejscami lansowany na „Martina Luthra nauki” – von Hohenheim żył w latach 1493-1541. Od tamtego czasu minęło zatem prawie pięćset lat! Pamiętajmy o tym, kiedy mówimy, że „przecież był doktorem teologii, doktorem utriusqe iure oraz doktorem medycyny (obronił się w Weronie!)”. No, formalnie, był doktorem medycyny. Czytałem nawet księgę, w której wstępie przedstawia się jako „doktor medycyn obojga” (sic!). Ale cóż to znaczy, i jak taką naukową tytułomanię autoprezentacji rozumieć, skoro, jak pisze Alexandre Koyre*
Jak zatem traktować człowieka, który, z jednej strony, gardzi medycyną, ale który – z drugiej strony – chwali się, że jest jej doktorem? Zgoda, czytając ówczesne podręczniki medycyny (uniwersyteckiej, uznanej!), w których do leczenia zalecano wykorzystywanie nawet proszku z mumii, trudno nie zgodzić się z podwójnym doktorem, że medycy to szarlatani i oszuści. Wszelako czcze potępianie ówczesnej medycyny w czambuł i gołosłowne deklaracje*
Teofrast, zwany „Paracelsusem”, żył w czasach, w których powszechnie wierzono w przemiany metali (zwłaszcza w złoto). On sam, mając doświadczenia w pracy w kopalni (u niejakiego Fueggera), widząc tzw. wzrastające i rozwijające się w ścianach pokładu żyły metali, czy mógł temu wierzeniu nie ulec? Trudno powiedzieć, ilu dogmatom epoki uległ, a ilu – nie. Niektórzy, jak wspomniany wyżej Koyre, twierdzą, że w jego dziełach współczesna wiedza nie znajduje odbicia. A napisał ich „Paracelsus” sporo. Zebrania jego rozproszonych pism podjął się w drugiej połowie dziewiętnastego wieku Karl Sudhoff. Jeśli mnie pamięć nie myli, zajęło mu to ponad trzydzieści lat, lecz dzięki temu bodaj kompletna spuścizna literacka von Hohenheima*
W jego („medycznych”) polemikach „Sieben Defensionen” (1538)*
U von Hohenheima widać wyraźną skłonność ku kategoryzacji oraz odgórnemu szufladkowaniu. Oto na przykład w pierwszych uwagach wprowadzających „Medicinae Paramyrium”, ks. 1, pisze on tak*
Zapatrywania von Hohenheima, jego mistycyzm i pomieszanie astrologii oraz kosmologii z alchemią chartakterystyczne dla głoszonych przezeń poglądów, najlepiej, moim zdaniem, oddaje ponad sześćsetstronicowe kobyliszczę „Astronomia magna oder die ganze philosophia sagax der großen und kleinen Welt”*
Trudno mi nie podzielać wyrażanej przez F.A.T. Bombastusa wiary w siłę, w potęgę przyrody, w to, że w niej tkwią leki na wszystkie choróbska, że ku niej należy zwrócić się, szukając leków, a nie przeciwstawiać się jej. Z tym, że po jego deklaracjach wiedzy zawsze trafiam na puste słowa. Tak na przykład, w części drugiej „Coelum Philosophorum”*
„Merkuriusz jest [u]lotną cieczą, przenikliwą, o mocnym smaku, bardzo czystą; jest podstawą pożywienia, odczuwania, ruchu, siły i mocy, barwy; leciwości przedwczesnej daje odpór”. Nie żebym był złośliwy, ale zatrucie (czytaj spożycie) jedną z postaci merkuriusza – rtęcią – przynosi objawy raczej odwrotne do opisanych.
Na podstawie własnej lektury, a przebrnąłem przez spory kawał jego grafomanii, trudno mi uważać von Hohenheima za lekarza.
Ale jest to dobre miejsce na uwagę, że, owszem, za alchemika można go uznać. Przy tym jest on dla mnie skrajnym przykładem alchemika, takiego zaprzedanego pokrętnym i mętnym acz dogmatycznym i nadąsanym bajkom, mającym uchodzić za naukę. Przekonać się o tym można, choćby tylko przeglądając jego „Pisma hermetyczne i alchemiczne” (czyli, z tytułu wnosząc, teksty ściśle naukowe). W księdze 1, rozdz. 3 „O wytwarzaniu nalewki filozofów przez starożytnych oraz sposobem bardziej przejrzystym podanym przez Paracelsusa”, czytamy:
„Dawni spagirycy rozkładali lili przez cały miesiąc filozoficzny a następnie destylowali z tego wilgotne pary tak długo, aż odparował suchy spirytus. Znowu nasączali caput mortuum*
Czytelnik nie powinien martwić się, że nie wie, czym jest owe lili. Pamiętam, że przez chwilę wiedziałem (albo mi się tak wydawało), cóż to za dziwo, ale wiedza ta nic nie wnosiła w lekturę dalszych pasaży dzieła. Nie ma też co kręcić nosem na „suchy spirytus”/”mokry spirytus”, bo każdy, kto ma niejakie doświadczenie z laboratorium fizycznego, domyśla się, że von Hohenheimowi mogło (choć nie musiało) chodzić o odparowanie cieczy i odparowanie ciała stałego, czyli sublimację – wszak nie tylko kamfora „rozpływa się w powietrzu”. No, dobrze, a jak zaczyna się drugi rozdział pn „O wytwarzaniu nalewki filozofów krótkim sposobem podanym przez Paracelsusa”? Tak mianowicie: „Starożytni spagirycy oszczędziliby sobie długotrwałych trudów i wielokrotnie powtarzanych doświadczeń, gdyby pobierali naukę i praktykowali w mojej szkole. Pożądany efekt uzyskaliby mniejszym nakładem sił i środków. Wszelako dzisiaj, kiedy Teofrast Paracelsus nastał jako Monarcha Arkanów, nadarza się sposobność, aby odpowiedzieć na pytania, które stanowiły zagadkę dla spagiryków mnie poprzedzających.” Całkiem nieźle, prawda? Potem następuje wskazówka, że to samo, co robili starożytni, należy zrobić, stosując krew barwy różowej z lwa oraz klej z krwi orła, aby dostać to, „czego niezliczone zastępy poszukiwały, ale mało kto znalazł”. Atoli, nie tak szybko!: „Czy ci się to uda, czy nie, sofisto, dokonanie owo jest częścią przyrody jako takiej, cudownym zrządzeniem boskim, bytem ponad przyrodą, najcenniejszym skarbem w dolinie niedoli. Kiedy patrzysz na to z zewnątrz, wygląda to tak, jakby byt nikczemny przetworzył inne ciało w coś znacznie szlachetniejszego. Niemniej, musisz pogodzić się z tym, i przyznać, że jest to cud wywołany przez spagiryka, który sztuką swojego warsztatu zniszczył ciało namacalne [postrzegalne], będące plugastwem, wydobywając zeń najszlachetniejszego rodzaju najszlachetniejszą istotę [esencję]. Jeśli przyswoiłeś światłe nauki Arystotela, już to u nas, już to z zasad Seafina, uczyń następny krok i dowiedź swej wiedzy na drodze eksperymentalnej. Szanuj nakazy Szkół, jak przystało na człowieka honoru i doktora [nauk]. Lecz jeśli nie masz pojęcia o niczym, czemu szydzisz ze mnie, jakbym był bezmyślną szwajcarską krową, czemu ujadasz jak jaki przybłęda? Nauka jest drugą naturą, jest swoim własnym kosmosem; doświadczenia dowodzą tego i przemawiają na twoja niekorzyść i bożków twoich.”*
W zasadzie nie wiem, czy potrzebne są dalsze wycinki, obrazujące prawdziwe oblicze człowieka przez prawie pół tysiąclecia uchodzącego w świecie nauki za wybitnego naukowca. A pod względem uprawianej działalności nie był on wyjątkiem!
Jednak trzeba było kilkuset lat, aby zakalce podobnego autoramentu przestały dławić rozwój nauki takiej, jak rozumiemy ją dzisiaj. Nie jestem pierwszym, który dochodzi po podobnego wniosku. Już roku 1661 Robert Boyle, w zaskakującej jak na tamte czasy książce „The Sceptical Chymist”*
- na stronie V pierwodruku:
„[…] czytelnik nawet tylko trochę zaznajomiony z księgami post-alchemików, stykając się z ich mętnym i wieloznacznym, wręcz masońskim sposobem wyrażania tego, co jakoby nauczają, nie może nie zauważyć, że post-alchemicy wcale nie chcą, aby ich pisma były zrozumiane. Mają być czytelne jedynie dla Synów Sztuki [alchemicznej] (jak sami się nazywają). Ale nawet oni, jeśli już mają je zrozumieć, to po przeprowadzeniu trudnych i niebezpiecznych doświadczeń. Piszący tak bardzo nie chcą być zrozumiani, że rzadko kiedy nie posługują się teatralnym językiem – jakby wcielali w życie znane [post-al]chemiczne powiedzenie Ubi palam locuti fumus, ibi nihil diximus. Z jednej strony mrok tajemnicy, zawarty w dziełach niektórych autorów, czyni je trudnymi do zrozumienia, z drugiej – zbyt wielu z nich sprzeniewierzyło się prawdzie i nie można na nich polegać.”;
- na stronie 201 pierwodruku:
„Nawet znamienici pisarze (tacy jak Raymund Lully, Paracelsus i inni) nadużywają słów do tego stopnia, że nadają odmiennym bytom jedną nazwę tak często, jak często jednemu bytowi nadają wiele nazw. I tak na przykład tę samą substancję, co sam stwierdziłem, czasem nazywają siarką, a czasem merkuriuszem danego ciała.
Muszę przyznać (mówi Eleutherius), że w pismach Paracelsusa oraz innych [post-al]chemicznych autorów ciąży mi to, że trudny i dwuznaczny język, nawet w kwestii żywiołów hipostatycznych, na co słusznie żalisz się, zdaje się być przez tychże autorów celowo i przesadnie wystylizowany. Czynią tak, aby ich sztuka wyglądała czcigodniej i bardziej tajemniczo, lub dlatego (jak chcieliby, abyśmy sądzili), żeby ukryć przed czytelnikami wiedzę, którą uznali za nieprzewidywalną w skutkach. Gdyby był z nami Themistius, nie wahałby się stwierdzić, iż [post-al]chemicy nie dlatego piszą tak mętnie, że uważają swoje myśli za zbyt cenne, aby je wytłumaczyć, lecz dlatego, że lękają się ich wyjaśnienia, gdyż wówczas ludzie pojęliby, iż wcale nie są takim wielkim skarbem. Niektórzy z nich, mając świadomość ułomności swojej doktryny, dobrze wiedzą, że wysławiając się wystarczająco przejrzyście, sami doprowadziliby do jej obalenia.”;
- na stronie X pierwodruku:
„W końcu, Karneades ma nadzieję, że wyświadczył ludziom rozumnym przysługę, wydobywając doktrynę [post-al]chemików z ich ciemnych i zadymionych pracowni na światło dzienne. Z jednej strony, pokazał słabość ich dowodów, które do tej pory zazwyczaj przytaczano na jej poparcie, i od tej chwili ludzie mądrzy, a mający należytą wiedzę, będą mogli w nią wątpić. Z drugiej strony, ci roztropniejsi spośród [post-al]chemików – ci, zagorzale broniący swej doktryny – będą zobowiązani do mówienia językiem prostszym niż do tej pory; [będą zobowiązani] do uzasadnienia tego, o czym mówią, przytaczając doświadczenia i dowody lepsze niż te, które zweryfikował Karneades.”*
* przekład Ryszarda Krauze; wyjątek z przełomu stron 201 na 202 – wg tekstu znajdującego się w druku, wyjątki ze stronic rzymskich – niepublikowane – umieszczam za zgodą tłumacza.
Ze swej strony tuszę, że już zniechęciłem czytelników na tyle, iż dzieła naszego bohatera będą w przyszłości obchodzić jak świeże placuszki przytoczonej krowy na górzystym pastwisku. Że nie będą tracić tyle czasu, ile straciłem ja, mając nadzieję na znalezienie czegoś, co ma ręce i nogi. Że poświęcą się sprawom mającym jakikolwiek sens. No, może być inaczej, więc lojalnie ostrzegam, że jego napisane szwajcarsko – germańską „rejowszczyzną” teksty czyta się z trudem. Na całe szczęście dla czytelnika, chcącego sprawdzić u źródła (prawie), istnieją przekłady angielskie; te dziewiętnastowieczne są wygładzone i znacznie bardziej strawne od oryginału. Trawestując R. Boyle’a: mam więc napisawszy niniejszy przyczynek nadzieję, że najpóźniej wówczas, już nie wyznawcy, lecz czytelnicy Bombastusa von Hohenheima przestaną w nieskończoność powtarzać te wszystkie o nim bajeczne peany uporczywie wokół nas wirujące jak wielkomiejski kurz.
I jeszcze jedno: wcale nie jestem pewien, czy aby ja sam nie wyrywałem czegoś z kontekstu. Ale to już zupełnie inna historia.
Thiem gv Mannsky, marzec i listopad 2013
Być może szanownych czytelników zainteresuje oryginalny plik pdf złożony przez Autora, można go pobrać z tego adresu.
Pobierz tekst:
Mija 20 lat od premiery „Zagubionej autostrady”
15 stycznia 1997 roku miała miejsce światowa premiera jednego z najlepszy filmów w dorobku…
Joanna Kanicka „Bagno szaleńców”
Autorka: Joanna Kanicka Tytuł: Bagno szaleńców Seria: Fabryczna Zona Wydawnictwo: Fabryka Słów…
„Warchlaki” #2 wyzwolone!
Nakład drugiego numeru zina Warchlaki zniknął z naszych magazynów. Z tej okazji…