PUBLICYSTYKA

Dziś kilka recenzji. Cztery książki z (ogólnie rzecz biorąc) SF&F i dwie spoza gatunku. Polecamy (recenzje, a nie książki, a przynajmniej nie wszystkie...)

[Back main]


Grażyna Fosar i Franz Bludorf

Sekrety nauki i techniki - "Dziedzictwo Avalonu (ukryta wiedza odnaleziona w europejskich wierzeniach)"

Wyd. Prokop, 1998

Uczciwie przyznam, że podszedłem do książki "Dziedzictwo Avalonu" bez żadnych uprzedzeń. Jest po pozycja z niezwykle modnego ostatnio nurtu, dotyczącego nierozwiązanych zagadek z pogranicza nauki (czy jak wolą niektórzy - paranauki). Nurt ten zawiera kilka ciekawych pozycji, autorzy w nim tworzący przyczynili się do rozwiązania kilku tajemnic naszej historii, a jeśli już nawet ktoś nie lubi rozważań o UFO, geomancji, rządowych spiskach itp. może zawsze potraktować te książki jako rodzaj fantastyki naukowej. (To jasne, że każdy rząd na świecie ukrywa prawdę o "jakiejś strasznej prawdzie z kosmosu". Przyznam nawet, że, moim zdaniem, rząd RP spiskuje także w paru innych kwestiach, żeby wymienić choćby podatki, ubezpieczenia społeczne czy służbę zdrowia - wiem, że przyczyną mogą być tylko przybysze z kosmosu).

Podszedłem do książki naprawdę bez uprzedzeń. Co prawda czytając zdania w rodzaju :"Jest na Ziemi grupa ludzi, która - znajdując się poza jakąkolwiek kontrolą prawną czy parlamentarną - dysponuje tajną techniką, za której pomocą w całkowicie niezauważalny sposób może manipulować wielkimi masami ludzi. Ci w ł a d c y c z a s u wywodzą się z tradycji różnych, tajnych organizacji wolnomularskich..." zacząłem wątpić. Odwieczna śpiewka o krwiożerczych wolnomularzach sprawiła, że zabrakło mi jeszcze Żyda, winnego wszelkich nieszczęść albo smoka ziejącego ogniem. A poza tym skoro masoni robią to w sposób "całkowicie niezauważalny" to skąd wiedzą o tym autorzy? Ale pomińmy szczegóły.

W jednym z rozdziałów znajduje opis pewnego zdarzenia - nie udało się sfotografować miejsca gdzie UFO porwało pewnego Polaka. Dwa filmy, w dwóch różnych aparatach pozostały nie naświetlone (oczywiście tylko te klatki, które rejestrowały teren porwania - pozostałe były w porządku). Uczono mnie, że każde doświadczenie naukowe (książka wszak ukazała się w serii "Sekrety nauki i techniki") musi być powtarzalne. Jeśli cokolwiek w przyrodzie zaszło raz, to musi się powtórzyć, by można było opublikować wyniki badań lub obserwacji. Przyznam, że fakt "zniknięcia", czy "wyparowania" niektórych zdjęć mnie samego zainteresowałby do tego stopnia, że pobiegłbym natychmiast w to samo miejsce i powtórzył sesję zdjęciową korzystając z trzydziestu bez mała aparatów fotograficznych. Toż to bomba! Istna rewelacja! Autorzy jednak poniechali tego wysiłku zadowalając się zniknięciem zdjęć "pierwotnych". Cóż... takie postępowanie pachnie, delikatnie mówiąc, naciąganiem czytelnika...

Ale idźmy dalej. Nie będę rozstrzygał zagadnień, na których się nie znam. Jestem architektem, mam stopień doktora, od kilkunastu lat wykładam geometrię wykreślną na wyższej uczelni. Zatrzymam się więc na prezentowanych w książce planach i mapach.

Autorzy prezentują na przykład pentagram narysowany w oparciu o pięć miejscowości ("o kulturowo-historycznym znaczeniu"). Miejscowości znajdują się w jego narożnikach. A całość narysowano na... karcie atlasu lub mapy drogowej! Hmmmmm... Pamiętam jak podczas katastrofy w Czarnobylu jednym z większych problemów ówczesnych władz był brak map obszaru ewakuacji. Czyżby więc dowódcy wojskowi nie mogli udać się do najbliższego kiosku i kupić sobie choćby zwykły atlas drogowy? Nie mogli. Taka mapa jest nic nie warta. To tylko orientacyjne przedstawienie danego terenu dla kierowców. Mapy "cywilne" dostępne w sklepach nie odzwierciedlają dokładnie okolicy - korzystający z nich ludzie mają tylko wiedzieć czy na najbliższym skrzyżowaniu powinni skręcić w lewo czy w prawo. Względy wojskowe sprawiały, że wiele ogólnodostępnych map było celowo "źle" odwzorowywanych by uniemożliwić wrażym agresorom oparcie na nich planowania ewentualnych ataków. Kreślenie czegokolwiek na mapie drogowej kupionej w sklepie przypomina doszukiwanie się autentycznych postaci kosmitów na obrazach Picassa.

Ale autorzy podstawili nam lepszy kwiatek. Otóż w plan katedry w Chartres wrysowali trzy mistyczne figury (prostokąt, kwadrat i koło) dowodząc, że był to zamiar budowniczych pozostawienia nam jakiejś wiedzy tajemnej. Nie zdzierżyłem. Przy pomocy linijki, ekierki i ołówka wykreśliłem sobie kilka przekątnych rzutu, wyznaczyłem osie i... Stwierdziłem, że autorzy na miniaturze panu (o długości ok. 14 cm) pomylili się o dwa milimetry! Za taki błąd wyrzucono by mnie z uczelni na zbity pysk albo ośmieszono tak, że sam bym się zwolnił!

I jeszcze jedna kwestia. Pamiętam jak na studiach wysyłano nas na inwentaryzacje różnych kościołów. A studenci wiadomo... dokładne mierzenie czegokolwiek było zawsze na drugim planie zainteresowań. Perfidni naukowcy mieli jednak na nas istny Bicz Boży! Mogli bez trudu przekonać się czy pomiary były prowadzone rzetelnie. Wystarczyło sprawdzić czy na stworzonych przez nas planach kąt pomiędzy transeptem kościoła, a jego nawą główną był kątem prostym. Jeśli był... znaczy, że mierzyliśmy byle jak, "na odwał"! Niestety techniczne możliwości ówczesnych budowniczych nie pozwalały na uzyskanie kąta prostego pomiędzy nawą poprzeczną, a główną jakiegokolwiek kościoła.

Autorzy jednak widać nie inwentaryzowali osobiście żadnej świątyni i nie wiedzieli o tym drobnym, aczkolwiek niezwykle istotnym fakcie. Ta pułapka, jak wspomniałem, istny Bicz Boży na "naukowców amatorów", nie jest im znana. Nie mają więc pojęcia, że kreślenie jakichkolwiek regularnych figur w oparciu o miniaturki planów nie ma żadnego sensu. Ponieważ postępując tak jak oni można się podjąć umieszczenia dowolnych kształtów na planie dowolnego budynku wielorodzinnego i udowodnić tym samym, że kosmici wraz z masonami pospołu, preferowali na przykład piwo Żywiec (oczywiście bezalkoholowe).

Cóż... Nie chcę nazywać książki zwykłym oszustwem bo nie mam ochoty żołądkować się latami na sali sądowej i udowadniać, że "Dziedzictwo Avalonu" to... [cenzura wewnętrzna]. Zakończę więc swój wywód tutaj.


Ewa Białołęcka

Tkacz iluzji

SuperNOWA, 1998

Ewa Białołęcka uważana jest za Pierwszą Damę Polskiej Fantastyki. Złośliwi co prawda twierdzą, że skoro w Polsce są tylko dwie damy tworzące ten gatunek to, którąś z nich trzeba było obwołać "Pierwszą"... Ale kto by tam słuchał złośliwców.

Trzeba przyznać, że "Tkacz iluzji" jest typowym przykładem kobiecej prozy, książką, w której nie znajdziecie zmasowanych ataków wojsk, cięcia mieczami tak, że wnętrzności przeciwników "latają gęsto", ani opisów strzelców, którzy "szyli z łuków, szyli i szyli, aż wygrali bitwę" (albo i dwie) - jak to się paru mężczyznom zdarzyło. Nastrojowa powieść, nie waham się użyć określenia "mądra", jest pozycją, na którą warto zwrócić uwagę.

I tu, niestety, wychodzi na jaw cały WIELKI PROBLEM każdego recenzenta, który chciałby coś pochwalić. Co innego zjechać jakąś chałę - to łatwe, można wynaleźć wszelkie błędy i niekonsekwencje, zniszczyć autora popisując się przy tym własną erudycją, a na koniec zostawić sobie jakieś szczególnie wielkie potknięcie, połączyć je z, najlepiej, okrutnym dowcipem i zasugerować, że od takich byków w opisywanej pracy aż się roi. Cóż. Negatywna recenzja pisze się sama.

Co jednak zrobić jeśli ma się ochotę na chwalenie? Nie można wytykać (nielicznych) błędów - raczej chciałoby się je tuszować. Nie można streścić akcji - bo przecież uzyskamy wtedy efekt odwrotny - znając zakończenie, nikt książki nie kupi i zamiast pomóc autorowi, sprawimy, że zagrożone plajtą wydawnictwo nie opublikuje jego następnej rzeczy. Oczywiście, nie ma jakiegoś odgórnego wymogu zdradzania zakończenia, można opowiedzieć działania bohaterów mniej więcej "do połowy" i urwać w najbardziej dramatycznym miejscu. Świetne rozwiązanie w przypadku kryminału - przy skłaniającym do zadumy "Tkaczu iluzji" raczej się nie sprawdzi. Najłatwiej więc uciec w słowolejstwo: przeczytałem powieść jednym tchem (nieprawda, "Tkacza iluzji" warto raczej posmakować dłużej), książka rzuciła mnie na kolana (raczej na fotel ale tak przecież nie napiszę - zresztą to też nieprawda), jestem odurzony, oszołomiony, czekam na następną pozycję tej niezwykle obiecującej autorki (uuuu... niedobrze ze mną).

Cóż więc można powiedzieć? Że po prostu polecam tą książkę? To trochę naiwne. No ale jakoś trzeba zakończyć.

Po prostu polecam tą książkę.


Tim Powers

"Serce Zachodu"

Wyd. Amber 1996

PIWNA FANTAZJA

Nie dziwi mnie, że coraz większa liczba osób porzuca umiłowany do niedawna sort fantastyki zwany fantasy. Po przeczytaniu kilkunastu książek z tego nurtu widzimy, że w swej masie jest jałowa, wtórna, sztampowa. Na dobre książki trafić trudno, większość to powielane po stokroć te same pomysły, postacie, dialogi.

"Serce Zachodu" Tima Powersa nie jest bynajmniej dziełem wyjątkowo głębokim. To po prostu uczciwe czytadło, z dobrą akcją i dowcipnymi dialogami... ale sam pomysł fabuły jest oryginalny, i reszta również. Oto w pewnym wiedeńskim browarze produkuje się piwo, które ma ścisły związek z trwaniem cywilizacji Zachodu. Irlandczyk Brian Duffy zostaje wynajęty do ochrony browaru, ale od razu wiemy, że ani to zwykły bodyguard, ani nie chroni zwyczajnego producenta przed reketierami. Pod Wiedeń zmierzają Turcy - a kiedy okazuje się, że reprezentują imperium Wschodu, wszystko staje się jasne: nastąpi wielka magiczno-realistyczna bitwa w obronie zarówno browaru, jak i samej Europy. Nim jednak Duffy dotrze do celu (powieść zaczyna się w Wenecji), musi pokonać kawał drogi. Spotyka alpejskie potwory - i tu pierwsze zaskoczenie: te nie atakują go, są milczącymi strażnikami jego bezpiecznej przeprawy przez góry. Potem jest jeszcze bardziej zaskakująco: wbrew heroicznej konwencji gatunku, Duffy, zrozumiawszy, jaką mu wyznaczono rolę w tej rozgrywce, wcale nie jest szczęśliwy i usiłuje rozegrać sprawę po swojemu. Ogólnie Duffy jest właściwie antybohaterem, co nadaje powieści świeżości, choć to raczej antybohater-solista niż kompletny nieudacznik.

Poza tym autor pokusił się ze znakomitym skutkiem na osadzenie fantasy w uczciwych historycznych wiedeńskich realiach. Magia i rzeczywistość przeplatają się, a najcudowniejsze jest to, że książka przestrzega Prawa Zachowania Magii: użycie czaru kosztuje, a zdobycie wyraźnej przewagi maga nad magiem jest właściwe niemożliwe. Kiedy czarownicy Wschodu i Zachodu stają naprzeciw siebie, magia obu stron neutralizuje się, spada do zera. Może dlatego autor, wiedząc co się w opisywanej krainie dzieje, nie nadużywa zaklęć. Więcej tu szpady i płaszcza niż rozniecania ognia "Figurą Tress". Samo oblężenie Wiednia jest jednym z najładniejszych batalistycznych opisów, jakie znalazłem w fantastyce. Co ciekawe, ta odmienność konwencji sprawiła, że jakoś nie słychać, aby ktoś porównywał Powersa do Tolkiena czy Jordana. Wydaje się, że autor jakby zainicjował powstanie nowego subnurtu w fantasy i - jak na razie przynajmniej - miłośnicy zaszufladkowywania nie bardzo wiedzą co z tym człowiekiem robić.

Ja wiem - czytać.


"Opowiadania przyszłości"; red. Stephen McClelland.

Muza S.A. 1998.

NOKIA - DIVIDING PEOPLE

Opowiadania z przyszłości, które jakiś czas temu trafiły do naszych księgarń, noszą na okładce znak firmowy NOKII; dopiero na stronie tytułowej znajdujemy wydawców: MUZĘ oraz PLUS GSM. Jest to więc publikacja sponsorowana; więcej - nie ma wątpliwości, że powstała na zamówienie koncernu NOKIA, jako element wielkiej kampanii wmawiania, że telefonia komórkowa i bezpośredni dostęp do Internetu jest nam niezbędna zawsze i wszędzie. Niewątpliwie jednak wydawanie książek jest szlachetniejszą formą reklamy, niż tłuczenie klipów, na ogół budzących uśmiech politowania.

Zamówiony przez firmę zbiór opowiadań z pogranicza hard SF i cyberpunku wyszedł - powiedzmy sobie szczerze - tak sobie. A nawet trochę gorzej. Mamy tu dziesięć opowiadań, z których tylko kilka warto przeczytać, oraz tyleż wypowiedzi znanych autorów SF, nie wiedzieć czemu zwanych wywiadami. Wypowiedzi te - niekiedy interesujące - zostały najwyraźniej udzielone "na odczepnego", żeby tylko osłodzić autorowi antologii, Stephenowi McClellandowi, fakt odmowy napisania opowiadań. A odmówił nie byle kto, m.in.: Arthur C. Clarke i William Gibson... Może dlatego twórca antologii uznał, że zwracanie się do Stanisaława Lema tym bardziej nie ma sensu...

Większość opowiadań jest niedobra. Widać, że powstawały za szybko, że często jedyną pobudką ich powstania było zamówienie, pieniądze, pozycja na rynku wydawniczym. Bodaj najgorszy jest "Kocioł myśli" samego McClellanda, nie wiadomo czy montującego antologię, żeby móc wydać swój tekst, czy też na siłę dopisującego cokolwiek, byle "załapać" się na antologię.

Inni autorzy... Nancy Kress miała ciekawy pomysł, ale utopiła go w banalnej, satyrycznej opowiastce, podobnie niedopracowanie i niedomyślenie psuje potencjalnie dobry tekst Stephena Baxtera.

To tyle. Niestety.

O większości pozostałych nie chce się nawet wspominać. Z jednym wszakże wyjątkiem: ozdobą tomu jest "We własnym ciele" Briana Stableforda, jedyne opowiadanie, mówiące o dobru, pokazujące jak rozwój technik telekomunikacyjnych może rzeczywiście pomóc człowiekowi. Ten jeden tekst wynagradza brnięcie przez prawie czterysta stron "Opowiadań..."

Wymowa większości tekstów jest niezgodna z zamiarem, przyświecającym zamówieniu książki: autorzy wskazują przede wszystkim na negatywne konsekwencje rozwoju technik telekomunikacyjnych, Internetu itp., zwłaszcza pokazując, jak dzielą one ludzi, pozornie ich łącząc, jak niszczą więzi społeczne, a nawet rodzinne. Wbrew intencjom autora wpisuje się w ten nurt także zamykający książkę esej McClellanda, który jest tekstem reklamowym, na tyle jednak niezręcznie napisanym, że demaskuje on rzecz podstawową - to nie konsumenci, ale producenci kreują w dzisiejszym świecie potrzeby na nowe wyroby i usługi.

Pojawienie się tej książki przyjąłem z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony cieszy, że wielkie koncerny potrafią sponsorować coś bardziej inteligentnego, niż boks, Formuła I czy audio-tele. Z drugiej strony nie chciałbym doczekać podobnej książki, sponsorowanej przez McDonalds...


Norman Davies - "ORZEŁ BIAŁY GWIAZDA CZERWONA"

Tłum. Andrzej Pawelec

Wyd. Znak 1998

"ORZEŁ BIAŁY GWIAZDA CZERWONA" jest chyba najlepszą książką na temat wojny z 1920 roku jaką dotąd przeczytałem. Autora, Normana Daviesa, nie trzeba przedstawiać, warto wspomnieć jednak, że opublikowana właśnie nakładem wydawnictwa ZNAK książka jest jego pierwsza pracą. Powstała w roku 1972. Przez lata nie mogła się ukazać na rynku polskim (nie miała prawa nawet być udostępniana w specjalistycznych bibliotekach - jedyny egzemplarz podarowany Bibliotece Jagiellońskiej, tkwił w dziale prohibitów, a właściwie, de facto, w gabinecie dyrektora). Książka miała wiele wydań w Wielkiej Brytanii i USA, jednak nawet tam, intelektualiści wywodzący się z kręgów lewicowych udawali, że jej nie zauważają. Autor bowiem napisał rzecz obiektywną, trzeźwą, surową w sądach zarówno dla Ententy, Polaków jak i Rosjan (postawił między innymi szereg odważnych tez, m. in. tą, że to nie Piłsudski rozpętał wojnę polsko-bolszewicką).

"Orzeł Biały..." jest książką historyczną, czyta się ją jednak równie gładko jak powieść wojenno-sensacyjną. Autor zadziwia potoczystym językiem, oryginalnością porównań, jak choćby to, dotyczące Piłsudskiego: "Rodzi się pokusa, by porównać go do nosorożca: niezniszczalnego, krótkowzrocznego i nieprzewidywalnego. Kiedy tylko wywalczył dla siebie polankę, łypał podejrzliwie małymi oczkami na każdego potencjalnego intruza. Kiedy raz został sprowokowany, zawsze istniało ryzyko, że zaszarżuje ponownie".

Jest to zwięzły opis "...starcia dwóch światów: starego świata Europy, który symbolizowały lśniące mundury i nienaganne maniery oficerów polskich, oraz nowego świata bolszewików...". Czegoś mi jednak w tej książce brakuje. Większość bezpośrednich opisów z pola walki pochodzi od Izaaka Babla, znak, że polscy pamiętnikarze uczestniczący w tamtych zdarzeniach raczej się nie popisali (stąd też dość jednostronny dobór cytatów - choć braku uczciwości absolutnie nie można Bablowi zarzucić, stracił zresztą przez to życie). To zresztą bolączka ogólna, całe dzieje oręża polskiego ciągle czekają na swojego Corneliusa Ryana. Norman Davies, Anglik piszący o Polsce, raczej go nie zastąpi.

A skoro już jesteśmy przy Bablu - pamiętam, że kiedy czytałem jego pamiętniki uderzył mnie jeden fakt. Po jakiejś kolejnej kontrofensywie Babel wszedł do opuszczonej restauracji gdzieś w małym, zabłoconym miasteczku na krańcach Polski. Czuł w tym miejscu jeszcze "woń" dolarów, bankierów, międzynarodowych kupców... Boże! Dolary, bankierzy i zagraniczni kupcy w jakimś prowincjonalnym miasteczku na Kresach? Opis był podszyty skrywaną zazdrością, a przynajmniej nostalgią. Do dziś nie mogę zrozumieć co przez zaledwie trzy lata od upadku kapitalizmu w Rosji spowodowało u "piewcy Konarmii" aż takie aberracje? Tym bardziej, że znam to uczucie, doznałem tego samego w jakiejś malutkiej mieścinie w Turcji, kiedy po raz pierwszy udało mi się wyjechać "z socjalizmu". Na swoje jednak usprawiedliwienie mam to, że ja się w socjaliźmie urodziłem...

Wracając do Daviesa - jest to zdecydowanie książka, którą warto polecić. Trochę, co prawda, brakowało mi jakiejś pięknej szarży polskich ułanów, ale przecież nie mamy do czynienia z powieścią, trzeba o tym pamiętać.


Len Deighton - "Żegnaj Myszko Mickey"

Wyd. Świat książki, Warszawa1998

Tłum. Krzysztof Sokołowski

Co trzeba wiedzieć, żeby napisać książkę o wojnie w ponad pięćdziesiąt lat po jej zakończeniu? Cóż... Trzeba znać mnóstwo szczegółów, na przykład dotyczących musztry: "Czubek prawej stopy należy cofnąć o pół stopy i ustawić nieco na lewo od lewej pięty. Nie ruszać lewej pięty". Trzeba wiedzieć, że to czas bardzo ciężki i konieczne były pewne wyrzeczenia: "Wie pan ile kosztowało mnie wyposażenie tej grupy w te tam P-51? (...) Przez całe tygodnie żaden z oficerów tej bazy miał w ustach whisky! A dlaczego? Bo przydziały alkoholu zużyłem na przekupienie cholernych urzędasów...". I nareszcie trzeba umieć pisać odpowiednio dosadnie: "Większość pilotów jest na przepustce, pewnie albo leżą pijani w trupa w ścieku przy Picadilly, albo próbują odkupić portki od jakiejś kurwy w Cambridge."

Żeby utrzymać się w konwencji wypadałoby rzucić też parę sytuacyjnych dowcipów: "Powiedział jeszcze, że thundery kosztują za dużo, chlają za dużo i od tego paliwa robią się za ciężkie. Odparłem mu na to 'Panie generale, właśnie opisał pan moją żonę, ale mimo to bardzo ją kocham'".

Koniecznie też trzeba wiedzieć, kto tak naprawdę walczył w alianckim lotnictwie: "W morzu amerykańskich mundurów migały gdzieniegdzie mundury RAF, było także kilku polskich pilotów".

Wbrew pozorom jakakolwiek deprecjacja powieści "Żegnaj Myszko Mickey" Lena Deightona absolutnie nie jest moim zamiarem. Dla polskiego czytelnika rzut oka w mentalność ludzi, którzy walczyli w drugiej wojnie z zupełnie innych pobudek niż Europejczycy będzie na pewno bardzo ciekawym doświadczeniem. Rzadko można napotkać tak obiektywne opisy ludzi, którzy czasem woleli popełnić samobójstwo, żeby tylko uniknąć bojowego lotu, a jeśli już wystartowali, to oprócz niemieckich myśliwców czyhały na nich niezliczone pokusy: "Szwedzi mają lotniska zapakowane stojącymi skrzydło w skrzydło latającymi fortecami i B-24. Z pewnością znajdą miejsce na fabrycznie nowego mustanga. (...) Tam, nad morzem, niektórzy piloci czują nagle nieodpartą potrzebę zawarcia własnego, prywatnego pokoju. Lecą na północ, do wysokich blondynek, świeżego masła i centralnego ogrzewania. Będziesz walczył z tą pokusą, przyjacielu".

Jest to powieść o ludziach, małej (jak zwykle brudnej) polityce, o miłości, trójkątach, pomyłkach, zdradzie i... co jednak najciekawsze, o psychice amerykańskich pilotów, którzy musieli zabijać Niemców nie czując do nich żadnej nienawiści, ani nawet niechęci, w przeciwieństwie do Żydów i Polaków. (Ci wspomniani w powieści Żydzi i Polacy to chyba urodzeni sadyści - autor nie wyjaśnia skąd u nich ta chorobliwa, wrodzona nienawiść do kulturalnych i cywilizowanych przecież Niemców).

Mimo potknięć (autor lub tłumacz, myli na przykład maskę tlenową z maską gazową, którą uparcie każe wkładać pilotom - czyżby dowódcy chcieli zagazować własnych ludzi?) rzecz jest warta polecenia. Powieść, która powstawała przez sześć lat zawiera, mniemam, strzępy autentycznych wspomnień, wiele ciekawostek, sporo bardzo trzeźwych ocen. Na przykład, na podstawie lektury polskich autorów sądziłem dotąd, że myśliwiec P-51 Mustang był jednym z najlepszych maszyn w swojej klasie (sam Spielberg w swoim "Imperium Słońca" nazywa go Rolls-Royce'm przestworzy). Tymczasem Deighton twierdzi, że był to samolot wprowadzony na uzbrojenie amerykańskich sił powietrznych głównie z powodu niskich kosztów (budowy i eksploatacji), wyposażony w zawodny silnik, trudny w pilotażu, kapryśny i raczej kiepski.

Świetne są opisy walk powietrznych, wspaniale oddana atmosfera wojennej Anglii.

Warto zapoznać się ze wszystkimi zebranymi przez autora ciekawostkami: "Nawet najmłodszy praktykant kelnerski w Savoyu bez trudu rozpoznawał Amerykanów. Bawili się jedzeniem na talerzu, widelce trzymali w prawych rękach i siedzieli dość daleko od stołów, obracając krzesła w bok, a czasami nawet odsuwając je tak, żeby móc założyć nogę na nogę".

"Nikomu nie mówimy, że na trzech lotników rannych w walce czterech trafia do szpitala z odmrożeniami (...) Nie mówimy o ludziach, którzy wolą stanąć przed sądem polowym, niż wrócić do walki..."

Jest kilka poloniców: "Daj sobie spokój z tym żargonem, ty polski wieśniaku - kiedy pułkownikowi Danowi kończył się zapas dowcipów na temat irlandzkiego pochodzenia Phelana, zaczynał się upierać, że jego nazwisko brzmi naprawdę Phelansky".

I właściwie można byłoby rzecz polecić z całego serca gdyby nie kilka "strzałów w dziesiątkę", które zaserwował nam Deighton. Najbardziej rozśmieszył mnie opisem jak pewien pilot nadlatuje na Śląsk - "posępną, wschodnią krainę" (nie dość zresztą, że posępną to jeszcze rolniczą!) i... Mijając Frankfurt nad Odrą twierdzi, że minął właśnie granicę Polski (!!!). Akcja rozgrywa się na początku 1944 roku i mogły być na to tylko dwa usprawiedliwienia: albo pilot potrafił przewidywać przyszłość albo... autor pisząc powieść korzystał ze współczesnego atlasu samochodowego. Trudno. Trzeba to jakoś przełknąć - sami sobie zgotowaliśmy ten los, wydając powieść po polsku...