© copyright by K.J.Yeskov

Ostatni Władca Pierścienia


przekład: Ewa Dębska i EuGeniusz Dębski

Oto wyrwany redaktorce spod ręki fragment "Ostatniego Władcy Pierścieni" K.J.Yeskova, książki prezentującej odmienne od kanonicznego, tolkienowskiego, spojrzenie na Śródziemie i Wojnę o Pierścień, na elfy, Aragorna, Nazgule i niziołki. Po przeczytaniu tej książki nigdy już cały ten świat nie będzie taki jak chwilę jeszcze wcześniej.
Gorszy? Lepszy?..
Pełniejszy.


...Siedzący przy ognisku niespiesznie odwrócił się w stronę pechowego wartownika i wyko-nał władczy zapraszający gest; jasne jak słońce - gdyby tylko chciał cała trójka już dawno byłaby w gronie nieboszczyków... W jakiś odrętwieniu Haladdin wrócił do ogniska i usiadł naprzeciwko przybysza w ciemnym płaszczu i nagle zatchnął się powietrzem, jak po wymie-rzonym ciosie w słoneczny splot: cień nisko nasuniętego kaptura krył pustkę, z której patrzyła na niego uważnie para matowych purpurowych węgielków. Siedział przed nim Nazgul.

15

    Nazgule. Starożytna magiczna kapituła, działalność której od dawna otoczona była ponu-rymi opowieściami. Czarne widma, wchodzące jakoby do wyższych sfer władzy Mordoru; przypisywano im takie cuda, że nie uwierzyłby żaden poważny człowiek. Więc Haladdin nie wierzył - a teraz Nazgul przybył po jego duszę... A w myślach wymówiwszy te słowa - "przy-był po jego duszę", omal nie przygryzł sobie języka. Będąc sceptykiem i racjonalistą zawsze wiedział, że istnieją rzeczy, których nie należy dotykać, jeśli chce się zachować wszystkie pal-ce... I nagle usłyszał głos - cichy i głuchy, z trudno uchwytnym akcentem, przy tym dźwięk, wydawało się, nie dobiegał z mroku pod kapturem, a skądś z boku... czy z góry?
- Boisz się mnie, Haladdinie?
- Jakby to powiedzieć...
- Powiedz wprost - "boję się". Widzi pan, mogłem przybrać jakąś... e-e-e... bardziej neu-tralną postać, ale zostało mi zbyt mało mocy. Tak więc będzie pan musiał pocierpieć - to nie potrwa długo. Chociaż, dla kogoś niezwyczajnego, może to być trochę straszne...
- Dziękuję - ze złością odpowiedział Haladdin, czując nagle, że jego strach nagle wyparował bez reszty. - Nawiasem mówiąc, nie zaszkodziłoby, gdyby pan się przedstawił - bo pan mnie zna, a ja pana nie.
- Pan mnie, jak sądzę, też zna, choć zaocznie. Jestem Sharha-Rana, do usług. - Skraj kap-tura nieco pochylił się w lekkim ukłonie. - Dokładnie mówiąc - byłem Sharhą-Raną wcześniej, w poprzednim życiu.
- Można zwariować. - Teraz Haladdin zupełnie już nie wątpił, że śni i starał się zachowy-wać odpowiednio do marzeń sennych. - Osobista rozmowa z samym Sharhą-Raną - bez na-mysłu oddałbym za to pięć lat życia... Ale-ale, ma pan dość specyficzne słownictwo, jak na Wendotenijczyka, żyjącego ponad sto lat temu...
- To jest pana słownictwo nie moje. - Mógłby przysiąc, że ciemność pod kapturem na chwilę zgrupowała się w uśmiech. - Po prostu mówię pańskimi słowami - mnie to nie sprawia trudności. Zresztą, jeśli jest to dla pana...
- Nie-nie, dlaczego... - Majaki, wierutne majaki! - A proszę mi powiedzieć, szlachetny Sharha-Rano, powiadają, że wszystkie Nazgule to królowie, którzy wcześniej...
- Są wśród nas również królowie. Tak samo jak książęta, szewcy, krawcy... no i cała reszta. A zdarzają się, jak pan widzi, matematycy.
- A czy to prawda, że pan po opublikowaniu "Naturalnych podstaw niebieskiej mechaniki" całkowicie poświęcił się kaznodziejstwu?
- To też miało miejsce, ale i to zostało w poprzednim życiu.
- A odchodząc od tego poprzedniego życia, po prostu rozstał się pan ze swym struchlałym ciałem, posiadając w zamian nieograniczone możliwości i nieśmiertelność...
- Nie. Jesteśmy długowieczni, ale śmiertelni: jest nas rzeczywiście dziewięcioro - taka jest tradycja - ale zestaw ciągle się odnawia. Co zaś do "nieograniczonych" możliwości... To prze-cież niewyobrażalnej wagi brzemię. Jesteśmy magiczną tarczą, wiek po wieku przykrywającą tę oazę Rozumu, w którym tak przytulnie rozsiadła się wasza lekkomyślna cywilizacja. A jest ona przecież całkowicie obca temu Światu, w którym i ja, i pan się urodziliśmy, i Śródziemie walczy z tym obcym ciałem, uderzając weń z całą mocą swej magii. Gdy udaje się nam przyjąć uderzenie na siebie - tracimy ciało, i to po prostu boli. Ale jeśli popełniamy błąd i uderzenie dosięga waszego światka... Na to, co odczuwamy wtedy, nie ma nawet w ludzkim języku na-zwy; cały ból Świata, cały strach Świata, cała rozpacz Świata - oto zapłata za naszą pracę. Gdyby tylko pan wiedział, jak może boleć pustka... - Węgle pod kapturem jakby przyprószył popiół. - Jednym słowem - wątpię, czy warto zazdrościć nam naszych możliwości.
- Proszę wybaczyć - wymamrotał Haladdin. - Nikt z ludzi nawet nie podejrzewa... opowia-da się jakieś niestworzone... Ja sam też myślałem, że jesteście fantomami, którym nic do na-szego realnego świata...
- Wręcz przeciwnie. Ja, na przykład, dobrze znam pańskie prace...
- Nie, poważnie?!
- Oczywiście. Moje gratulacje: to, co pan zrobił dwa lata temu w dziedzinie badania włó-kien nerwowych, otworzy nową epokę w fizjologii. Nie jestem pewien, czy trafi pan do szkol-nych podręczników, ale do uniwersyteckich - gwarantuję... O ile tylko, w świetle ostatnich wydarzeń w tym Świecie, w ogóle będą istniały szkolne podręczniki i uniwersytety.
- Ta-ak? - przeciągnął nieco zadziwiony Haladdin. Co tam gadać - taka ocena w ustach Sharha-Rany, o ile to naprawdę Sharha-Rana, była przyjemna. Może "przyjemna" to niezbyt właściwe słowo, ale wielki matematyk, chyba, kiepsko się wyznaje w obcej dla siebie dziedzi-nie. - Sądzę, że się pan myli. Rzeczywiście, osiągnąłem co nieco w dziedzinie mechanizmów działania trucizn i odtrutek, ale ta praca o włóknach nerwowych - to była po prostu przej-ściowa pasja... kilka ciekawych eksperymentów, hipoteza, którą należy jeszcze weryfikować i weryfikować...
- Nigdy niczego nie mylę - zimno odciął Nazgul. - Ta niewielka publikacja to najlepsza pańska rzecz, największe życiowe osiągnięcie, w każdym razie ona uczyni pańskie nazwisko nieśmiertelnym. Mówię tak nie dlatego, że tak myślę, a dlatego, że to wiem. Posiadamy okre-ślone możliwości co do przewidywania przyszłości i z rzadka z nich korzystamy.
- No tak, przecież pana powinna interesować przyszłość nauki...
- W tym konkretnie przypadku interesowała mnie nie przyszłość nauki, a pan.
- Ja?!
- Tak, pan. Ale co nieco i tak pozostało niejasne, dlatego więc przybyłem tu, żeby zadać pa-nu kilka pytań. Niemal wszystkie będą... dość osobiste, proszę więc o jedno: niech pan odpo-wiada tak szczerze, jak pan chce, ale proszę nie zmyślać... tym bardziej, że to nie ma sensu. I przy okazji - proszę nie kręcić głową we wszystkie strony! Dokoła waszego biwaku nie ma ani jednego człowieka w promieniu... - Nazgul chwilę się zastanawiał - ...w promieniu dwudziestu trzech mil, a pana druhowie będą spali, póki my nie skończymy... No to jak - zgadza się pan na rozmowę w takich warunkach?
- O ile dobrze zrozumiałem - krzywo uśmiechnął się zapytany - może pan otrzymać odpo-wiedzi i bez mojego udziału.
- Mogę - zgodził się gość. - Ale nie będę do tego sięgał, w każdym razie nie w rozmowie z panem. Chodzi o to, że zamierzam złożyć panu pewną propozycję, więc musimy jakoś mini-malnie przynajmniej, ufać sobie... Proszę posłuchać, pan zapewne sądzi, że przybyłem tu ku-pić pańską nieśmiertelną duszę? - Haladdin burknął coś w odpowiedzi. - Proszę o tym zapo-mnieć, to zupełna bzdura!
- Co jest bzdurą?
- Kupowanie dusz, oto co. Duszę, żeby pan wiedział - można otrzymać w prezencie, jako ofiarę, można nieodwołalnie stracić - to prawda, ale kupno - sprzedaż, to rzeczy zupełnie ab-surdalne. To jak w miłości, nie ma w niej miejsca na żadne " ty mnie - ja tobie", bo w prze-ciwnym przypadku żadna to miłość... A i nie tak znowuż interesująca ta pańska dusza, jeśli mam być szczery.
- Proszę mi powiedzieć... - Śmieszne, ale poczuł się nieco dotknięty. - Co w takim razie pa-na interesuje?
- Po pierwsze interesuje mnie dlaczego świetny uczony porzucił pracę, będącą dlań nie środkiem zarobkowania, a sensem życia, i stał się lekarzem polowym w czynnej służbie.
- Może, na przykład, ciekaw był jak wygląda w praktyce mechanizm działania pewnych in-teresujących trucizn. Taki, wie pan, ogrom materiału ginie bez pożytku...
- To znaczy, że trafieni elfickimi strzałami żołnierze Armii Południe byli dla pana tylko do-świadczalnymi królikami? Kłamstwo! Znam pana jak zły szeląg - poczynając od tych kretyń-skich eksperymentów na sobie i kończąc na... Dlaczego chce pan wyglądać na większego cyni-ka, niż to jest w rzeczywistości?
- Przecież medycyna w ogóle predestynuje do cynizmu, a już praktyczna medycyna woj-skowa - w szczególności. Wie pan, każdy nowicjusz przechodzi taki test... Oto przywieziono trzech rannych - perforowana rana w brzuch, ciężka rana uda - otwarte złamanie, utrata krwi, szok i cała reszta, i - lekka rana ramienia. Operować można tylko po kolei; od kogo za-czniesz? Wszyscy nowicjusze odpowiadają - wiadomo - od rany brzucha. A nieprawda - od-powiada egzaminator. Póki będziesz się z nim bawił - a ten i tak umrze z prawdopodobień-stwem 0,9 - u drugiego, tego z udem zaczną się komplikacje, i w najlepszym przypadku straci on nogę, a najpewniej też kopnie w kalendarz. Tak więc należy zaczynać od najcięższego przypadku, ale od tego, który można jeszcze wyciągnąć - to znaczy od rannego w udo. A ranny w brzuch - cóż... dać mu przeciwbólowy, a potem niech się wypowie Jedyny.. Normalnemu człowiekowi może się to wydać szczytem cynizmu i nieczułości, ale na wojnie, gdy musisz wy-brać między "źle" i "bardzo źle", tylko tak można postępować. To, wie pan, w Barad-dur, przy herbatce z konfiturami, można było sobie tak gadać o bezcennym ludzkim życiu...
- Coś nie pasują do siebie poszczególne kawałki pana opowieści. Jeśli działa pan w trybie klinicznej celowości, to po licho taszczył pan na sobie barona, ryzykując cały oddział, zamiast tego, by wykonać "cios łaski"?
- Nie widzę tu żadnej sprzeczności. Nawet ślepy widzi - towarzyszy należy ratować aż do końca, choćby się miało zaszkodzić samemu sobie: dziś ty jego, jutro - on ciebie. A co do "cio-su łaski" - proszę się nie niepokoić: w razie potrzeby wykonalibyśmy w zawodowy sposób... Kiedyś wszystko było lepsze, inne - o rozpoczęciu wojny powiadamiano wcześniej, wieśniaków w ogóle te rzeczy nie dotyczyły, a ranni mogli po prostu poddać się i pójść do niewoli. Ale nie przyszło nam żyć w tych idyllicznych czasach - co na to poradzimy, ale niech któraś z tych oranżeryjnych postaci ciśnie w nas kamieniem...
- Ładnie pan się wyraża, panie konsyliarzu wojskowy, ale pewnie wykonanie "ciosu łaski" pozostawiłby pan kapralowi. Czy nie?.. Dobra, jeszcze jedno pytanie - wciąż co do tej celowo-ści. Nie przyszło panu do głowy, że pewien z czołowych fizjologów, siedząc w Barad-dur i profesjonalnie badając odtrutki, uratuje znacznie więcej ludzi, niż pułkowy konsyliarz zakla-syfikowany jako felczer?
- Oczywiście, że przychodziło. Ale po prostu zdarzają się takie sytuacje, kiedy człowiek, że-by nie stracić szacunku dla samego siebie, musi popełnić wyraźne głupstwo.
- Nawet jeśli ów szacunek dla siebie kupuje się za cenę obcego życia?
- ... N-nie wiem... W końcu Jedyny może mieć swoje zdanie na ten temat...
- To znaczy, że decyzję podejmuje pan, a odpowiada za nią jakby Jedyny? Sprytnie wymy-ślone!.. A przecież pan to samo mówił Kumajowi, niemal tymi samymi słowy, co i ja - pamięta pan? Wtedy, oczywiście, wszystkie nasze argumenty przepadły: jeśli troll coś sobie wbije do głowy - żegnaj, rozumie. "Nie mamy prawa stać z boku, kiedy ważą się losy Ojczyzny" - i oto wspaniały mechanik staje się inżynierem drugiego stopnia; zaiste bezcenny nabytek dla Armii Południe! A panu zaczyna się wydawać, że Sonia patrzy na pana jakoś nie tak: jakże to, brat walczy na froncie - a narzeczony tymczasem patroszy sobie króliki na Uniwersytecie. A wtedy pan nie wymyślił nic mądrzejszego, jak pójść w ślady Kumaja - głupota, jak powiadają, jest zaraźliwa. Tak więc dziewczyna zostanie i bez brata, i bez narzeczonego. Mam rację?
    Haladdin jakiś czas nie odrywał wzroku od języków płomienia, pląsających nad popiołem - dziwne, ognisko płonie i płonie, a Nazgul jakby wcale nic doń nie dorzucał. Miał poczucie, jakby Sharha-Rana naprawdę przyłapał go na czymś niegodnym. Co jest, do diabła?!
- Jednym słowem, panie doktorze, w głowie ma pan, przepraszam za wyrażenie, gęstą ka-szę. Decyzje podejmować pan potrafi, ale żadnej logicznej konstrukcji nie doprowadza do końca - zjeżdża pan na emocje. Zresztą, w naszym przypadku to nawet, w pewnym sensie, nieźle...
- Co, mianowicie, nieźle?
- Widzi pan, decydując się przyjąć moją propozycję, podejmie pan walkę z przeciwnikiem, który jest nieskończenie silniejszy od pana. Jednakże pańskie działania są często całkowicie irracjonalne, tak więc przewidzieć je będzie mu strasznie trudno. Oto w czym, być może, za-sadza się nasza jedyna nadzieja.

16

- Ciekawe - rzucił Haladdin po krótkim namyśle. - Proszę walić - co to za propozycja, jestem zaintrygowany.
- Proszę poczekać, nie tak od razu. Najpierw muszę pana powiadomić, że pańska Sonia jest cała i zdrowa. Nawet względnie bezpieczna... Jednym słowem - może pan wyjechać z nią do Umbaru lub do Khandu. I tam kontynuować swoje badania. A końcu właśnie nagromadzenie i zachowanie wiedzy...
- Może już dość, co?! - skrzywił się Haladdin. - Nigdzie się stąd nie wybieram... przecież to pan chciał usłyszeć, prawda?
- Prawda - skinął głową Sharha-Rana. - Ale człowiek powinien mieć wybór - a dla ludzi pańskiego pokroju to po trzykroć ważne.
- Właśnie-właśnie! - Żeby pan mógł potem rozłożyć ręce i oświadczyć: - "Przecież sam wla-złeś w to bagno, chłopie - nikt cię tam drzewcem halabardy nie popychał!". A jeśli ja w tej chwili powiem, żebyście mnie pocałowali z wszystkimi waszymi sprawami, i skoczę sobie do Umbaru - to co wtedy?
- Nie skoczy pan!.. Proszę nie myśleć, Haladdinie, że podpuszczam pana: tu będzie ogrom-nie dużo pracy, ciężkiej i śmiertelnie niebezpiecznej, tak więc będziemy potrzebowali każdego: żołnierza, mechanika, poety...
- A oni niby po co?
- "Oni" będą potrzebni kto wie, czy nie bardziej od innych. Musimy przecież ratować wszystko, co jeszcze można uratować na tej ziemi, ale przede wszystkim pamięć o tym, kim jesteśmy i kim byliśmy. Powinniśmy zachować ją, jak węgle pod popiołem - w katakumbach, w diasporze... A tu bez poetów nie można się obyć...
- Więc mam uczestniczyć w waszych "operacjach ratunkowych"?..
- Pan - nie. Muszę panu zdradzić smutną tajemnicę: cała nasza dzisiejsza działalność w Mordorze, w gruncie rzeczy, niczego już nie może zmienić. Przegraliśmy najważniejszą bitwę w historii Ardy - magia Białej Rady i elfów pokonała magię Nazguli, i teraz kiełki rozumu i postępu, pozbawione naszej opieki, będą bezlitośnie wydarte z żyznego gruntu Śródziemia. Magiczne moce przebudują ten Świat według swego gustu i nie będzie w nim już miejsca na technologiczne cywilizacje, podobne do mordorskiej. Trójwymiarowa spirala Historii straci pionową składową i opadnie w zamknięty cykl: miną wieki i tysiąclecia, ale zmieniać się będą tylko imiona królów i nazwy wygranych przez nich bitew. A ludzie... ludzie na zawsze zostaną żałosnymi, skażonymi istotami, którym nie wolno unieść spojrzenia na władców Świata, elfów: przecież tylko w zmieniającym się świecie śmiertelny może zmienić swe przekleństwo w błogo-sławieństwo i, doskonaląc się w łańcuchu pokoleń, wzbić się ponad nieśmiertelnych... Miną dwa-trzy dziesięciolecia, i elfy zmienią Śródziemie w wystrzyżony i wypielęgnowany trawnik, a ludzi - w zabawne domowe zwierzątka. Odbiorą im zupełny drobiazg - prawo do Aktu Two-rzenia, a w zamian dadzą ogrom prostych i niewybrednych uciech.. Zresztą, zapewniam pana, Haladdinie - ogromna ilość pójdzie na tę wymianę bez żadnego poczucia krzywdy.
- Ta większość mnie nie rusza - niech się sama martwi o siebie. Ale wynika z tego, że na-szym największym wrogiem nie są Gondorczycy, a elfy?
- Gondorczycy są dokładnie takimi samymi ofiarami jak i wy, i nie ma co o nich w ogóle mówić. Na dobrą sprawę, to i elfy - nie są wrogami w zwyczajnym tego słowa znaczeniu; czy można nazwać człowieka wrogiem jelenia? Dobra, poluje na niego - też mi wielka rzecz, prze-cież w końcu - również chroni. Z drugiej strony - człowiek opiewa moc starego samca, omdlewa na widok aksamitnych oczu sarenki, karmi z dłoni osieroconego jelonka.. Tak więc dzisiejsze okrucieństwo elfów - rzecz tymczasowa, w pewnym sensie - konieczna. Gdy Świat dojdzie do stanu niezmiennego, na pewno będą działały nie tak ostro; w końcu - zdolność do Aktu Kreacji - to bezapelacyjne odchylenie od normy, i takich ludzi można będzie leczyć, a nie zabijać - jak to się dzieje dziś. Zapewne też nie będą się tym nieśmiertelni zajmowali sami - znajdą się swoi, miejscowi... Już się wielu znalazło... Trzeba dodać, że ten elficki świat będzie całkiem niegłupi: stojący staw, jasna sprawa - w sensie estetycznym przegrywa ze strumie-niem, ale kwitnące na jego powierzchni grzybienie są naprawdę przepiękne...
- Jasne. A jak można przeszkodzić w utworzeniu z naszego całego Śródziemia tego... bagna z zachwycającymi grzybieniami?
- Zaraz wszystko wyjaśnię, tylko zacząć muszę z daleka, dookoła. Szkoda, że nie jest pan matematykiem - byłoby łatwiej... Gdyby pan czegoś nie rozumiał - proszę od razu pytać, do-brze? Tak więc, każdy z mieszkańców zasiedlonych Światów łączy w sobie dwie składowe; faktycznie mowa jest o dwóch różnych światach - mają one swoje własne prawa, ale współist-nieją w jednej powłoce. Przyjęto mówić o nich: światy "fizyczny" i "magiczny", chociaż nazwy te są dość umowne: magiczny świat jest zupełnie obiektywny, i w tym sensie fizyczny, a fizycz-ny ma szereg właściwości, niespotykanych w fizyce, można je uważać za magiczne. W przy-padku Ardy są to odpowiednio, Śródziemie i Błogosławione Królestwo z zasiedlającymi je ro-zumnymi rasami - ludźmi i elfami. Światy te są względem siebie równoległe, a granica między nimi jest postrzegana przez ich mieszkańców nie jako rubież przestrzenna, a czasowa: dowol-ny człowiek świetnie wie, że nie ma teraz czarodziejów, że smoki i gobliny już nie istnieją, ale pradziadowie jego, niewątpliwie całe to bractwo znali - i tak z pokolenia na pokolenie. To nie jest jakiś wymysł, jak sądzi wielu, a zupełnie obiektywna konsekwencja dwuskładnikowej struktury zasiedlonych Światów; mogę panu zademonstrować odpowiednie modele matema-tyczne, ale i tak pan tego nie zrozumie. Na razie rozumie mnie pan?
- Całkowicie.
- Idźmy dalej. Z nieznanego powodu - może pan to uważać za dziwny kaprys Jedynego - w naszej Ardzie - i tylko w niej! - powstała bezpośrednia łączność między światami fizycznym i magicznym, która pozwala ich mieszkańcom oddziaływać na siebie w realnej czasoprzestrze-ni... inaczej mówiąc... strzelać do siebie z łuków. Istnieje ten międzyprzestrzenny "korytarz" dzięki oddziaływaniu tak zwanego Zwierciadła. Powstało ono niegdyś w świecie magicznym (właśnie powstało, a nie zostało wykonane!) wraz z siódemką "Widzących Kamieni" - palanti-rów i nie może istnieć samodzielnie, bez nich. Chodzi o to, że i Zwierciadło i palantiry są pro-duktami rozdzielenia jedynej substancji - Wieczystego Ognia...
- Zaraz, palantir, to chyba system nadprzestrzennej łączności, czy nie tak?
- No, można go wykorzystać również w ten sposób. Ale też można, na przykład, wbijać nim gwoździe... chociaż nie - śliski jest i okrągły... Ale jako obciążnik na pewno by się nadał! Pro-szę zrozumieć - każdy z tych magicznych przedmiotów dysponuje masą właściwości i zastoso-wań, ale dla przeważającej większości z nich w naszym świecie nie ma nawet nazw i określeń. Dlatego są wykorzystywane do diabli wiedzą czego: palantiry dla łączności na wielkie odległo-ści, Zwierciadło - do prymitywnego przepowiadania przyszłości...
- Też mi -"prymitywnego"!
- Zapewniam pana, że to naprawdę drobiazg z porównaniu z innymi jego możliwościami... Poza tym, Zwierciadło przecież nie rysuje obiektywnego obrazu przyszłości Ardy, a jej wa-rianty - właśnie warianty! - indywidualnych losów tej osoby, która do niego zagląda. Czy pa-nu, uczonemu-eksperymentatorowi, muszę mówić, że pomiarowy przyrząd wpływa bezpo-średnio na wynik pomiaru - a tu przecież przyrządem jest nie byle co, a człowiek, istota z wol-ną wolą...
- Nie no, cokolwiek pan powie - przepowiadanie przyszłości... To robi wrażenie.
- Niechże pan da spokój z tym "przepowiadaniem przyszłości" - rzucił jakby skrzywiony z irytacji Sharha-Rana. - A zakłócenie zasady przyczynowości, na przykład, nie robi na panu wrażenia?
- Cz-czego?
- Właśnie tego... Dobra, do zasady przyczynowości przejdziemy później. Na razie musi pan zapamiętać, że palantiry - ogólnie rzecz biorąc - kontrolują przestrzeń, a Zwierciadło - czas. Teraz idźmy dalej. Chodzi o to, że dwa światy Ardy są asymetryczne względem dowolnego parametru, tak więc "kanał" między nimi działa bardzo wybiórczo. Na przykład, mnóstwo magicznych istot czuje się tu jak w domu, a odwiedzić Błogosławione Królestwo - a i to na krótko - udało się niewielkiej liczbie ludzi. Właśnie oni są nazywani w Śródziemiu magami.
- A Nazgule to też magowie?
- Oczywiście. Tak więc tę asymetrię równoważyła pewna okoliczność. Jakkolwiek niewielkie są możliwości magów w tamtym, sąsiednim, świecie, to stało się tak, że właśnie im udało się zagarnąć Zwierciadło z palantirami i przenieśli te rzeczy właśnie tu, do Śródziemia. W sumie: elfy mogą zasiedlić Śródziemie, podczas, gdy ludzie nie mogą zasiedlić Błogosławionych Ziem, ale przy tym kontrola nad międzyświatowym "kanałem" pozostaje w ręku magów - przedsta-wicieli tutejszego świata. Kontakty są możliwe, ale jakakolwiek ekspansja - nie. Jak pan widzi, Jedyny stworzył wyjątkowo dobrze przemyślany system...
- Tak, na zasadzie "podwójnego klucza"...
- Ma pan całkowitą rację. Nie przewidział tylko jednego: część magów tak się zachwyciła Błogosławionym Królestwem, że postanowiła za wszelką cenę przykroić Śródziemie na jego obraz i podobieństwo; zjednoczyli się w Białej Radzie. Inni - którzy sformowali potem kapi-tułę Nazguli - byli kategorycznie przeciwko. Czyż można będąc przy zdrowych zmysłach i sprawnej pamięci, burzyć swój własny świat, by zbudować na jego ruinach gorszą kopię obce-go? Każda ze stron miała swoje racje, obie szczerze chciały uczynić ludzi Śródziemia bardziej szczęśliwymi...
- Wszystko jasne...
- No właśnie. Gdy między Białą Radą i Nazgulami zaczęła się walka o przyszłość Śródzie-mia, i jedni, i drudzy zaczęli szybko szukać naturalnych sojuszników. My zaczęliśmy pomagać dynamicznym cywilizacjom centralnego Śródziemia - przede wszystkim Mordorowi, w pew-nym też stopniu Umbarowi i Khandowi, natomiast ostoją Białej Rady stały się tradycyjne społeczności Północy i Zachodu, no i, to jasne, Zaczarowane Lasy. Najpierw Biali byli przeko-nani o swoim zwycięstwie. Stało się jednak tak, że na początku wojny i Zwierciadło, i niemal wszystkie palantiry znajdowały się w ich rękach; oni faktycznie otworzyli Śródziemie dla elfic-kiej ekspansji - by zmobilizować przeciwko Mordorowi wszystkie magiczne siły i miejscowe, i obce. Biali magowie nie przewidzieli jednego: nasza droga, droga Wolności i Wiedzy, okazała się tak atrakcyjna, że wielu ludzi - najlepszych ludzi Śródziemia - przybyło, by stać się ma-giczną tarczą dla Mor dorskiej cywilizacji. Jeden po drugim byli miażdżeni uderzeniami magii Zachodu, ale na ich miejsce przychodzili inni. Jednym słowem, za wasz spokój zapłacono wy-soką cenę, Haladdinie - najwyższą...
- Dlaczego my sami nic o tym nie wiemy?
- Bo to was nie powinno dotyczyć. Opowiadam to teraz tylko w jednym celu: przystępując do walki, proszę pamiętać, że walczy pan także i za nich... Ale to tak - poetycka aluzja... Krótko mówiąc, układ był bardzo dla nas niedobry, ale potrafiliśmy za cenę wielu ofiar, obro-nić cywilizację mordorską, a ta wyszła z niemowlęctwa. Jeszcze jakieś pięćdziesiąt-siedemdziesiąt lat i skończyłaby się u was rewolucja techniczna, a wtedy nie balibyście się już nawet diabła. Od tej chwili elfy, nikomu już nie wadząc, siedziałyby sobie w swych Zaczaro-wanych Lasach, a reszta Śródziemia poszłaby waszą drogą. Wtedy, zrozumiawszy, że prze-grywają rywalizację magowie Białej Rady zdecydowali się na straszliwy naprawdę krok: wszczęli przeciwko Mordorowi wojnę na śmierć i życie, wciągnęli w nią bezpośrednio elfów, a jako zapłatę za sojusz przekazali im Zwierciadło.
- Przekazali Zwierciadło elfom?!
- Tak. To było najprawdziwsze szaleństwo. Przywódca Białej Rady, Saruman, który jest wystarczająco przewidującym człowiekiem, walczył z tym planem do ostatniej chwili, gdy mimo to został on przyjęty, porzucił szeregi białych magów. Radzie zaczął przewodniczyć Gandalf - inicjator "Ostatecznego rozwiązania kwestii mordorskiej"...
- Zaraz, jaki Saruman? Czy nie król Isengardu?
- On właśnie. Wszedł w czasowy sojusz z nami, ponieważ od razu zrozumiał, czym się skoń-czą dla Śródziemia zabawy z mieszkańcami Zaczarowanych Lasów; już dawno temu ostrzegał Białą Radę: "Wykorzystanie elfów w naszej walce z Mordorem to to samo, co podpalić dom, chcąc się pozbyć karaluchów..." Tak się, niestety, stało. Mordor leży w gruzach, a Zwierciadło znajduje się w Lorien, w ręku elfickiej władczyni Galadrieli. Jeszcze trochę i elfy zmiotą Białą Radę, jak okruchy z obrusa, i będą rządzić całym Śródziemiem według swego widzimisię. Pa-mięta pan, jak mówiłem o zasadzie przyczynowości? Tak więc, najważniejsze, co odróżnia magiczny świat od naszego to to, że tam ta zasada nie obowiązuje, a dokładniej mówiąc - jej działanie jest bardzo ograniczone. Gdy tylko elfy poznają właściwości swego Zwierciadła, co nie jest takie proste nawet dla nich, bo przecież wcześniej nie mieli z nim do czynienia, i zro-zumieją, że daje im ono władzę również nad zasadą przyczynowości, natychmiast i na zawsze, przekształcą nasz świat w zaplute pobocze Błogosławionego Królestwa.
- Więc wygląda, że żadnego wyjścia nie ma? - cicho zapytał Haladdin.
- Jest jedno. Na razie jeszcze jest. Śródziemie można uratować tylko całkowicie odizolowu-jąc je od świata magicznego. W tym celu należy zniszczyć Zwierciadło Galadrieli.
- Czy my możemy to zrobić? - pokręcił głową pełen zwątpienia lekarz.
- My - jeśli mówimy o Nazgulach - nie. Już nie. Ale wy - konsyliarzu polowy drugiego stopnia Haladdinie - możecie. Właśnie pan, i nikt inny - od wskazującej go ręki Sharha-Rany powiało nagle jakimś nieziemskim chłodem - zdolny jest podrzeć osnowę magicznej siły elfów i zachować ten Świat takim, jaki jest.

17

    Nastała cisza. Oszołomiony Haladdin wpatrywał się w Nazgula, oczekując wyjaśnień.
- Tak jest, nie przesłyszał się pan, doktorze. Niech pan zrozumie, aktualnie w Mordorze wielu wspaniałych ludzi, również pańska Sonia, działają w naszej wspólnej sprawie. Walczą w partyzantce, ukrywają w bezpiecznych miejscach dzieci, tworzą tajne przechowalnie wiedzy... W każdej sekundzie nadstawiają karku w ruinach Barad-dur, nurzają się w rzygowinach okupacyjnej administracji, umierają podczas tortur. Robią wszystko, co w ludzkiej mocy, nie myśląc o sobie i nie oczekując niczyjej wdzięczności. Ale od pana - rozumie pan, Haladdinie, od pana jednego - zależy, czym ostatecznie będą te ofiary: zapłatą za przyszłe zwycięstwo, czy po prostu przedłużeniem agonii. Rad bym uwolnić pana od tego straszliwego ciężaru, ale nie mogę. To pana przeznaczenie. Tak wypadło...
- Ależ nie, to po prostu jakiś błąd! - Haladdin pokręcił głową. - Coś tam nakręcili-ście... Przecież mówi pan: "złamać magię elfów", a ja nie mam zielonego pojęcia o magii, zu-pełnie żadnego! Nie miałem nigdy żadnych magicznych zdolności... Nie potrafiłem nawet wy-konać takiego drobiazgu jak znalezienie ukrytego przedmiotu za pomocą ramki.
- Nawet pan nie podejrzewa jak bliski jest sedna sprawy! Taki całkowity brak magicz-nych zdolności, jak w pańskim przypadku to rzecz niezmiernie rzadka, niemal niemożliwa. Proszę zrozumieć: przyroda pozbawiła was strzał i miecza, ale wyposażyła w zamian we wspa-niałą tarczę: człowiek, całkowicie pozbawiony magicznych zdolności sam jest absolutnie od-porny na obce magiczne oddziaływania. Elfy teraz stały się tak mocne, że bez żadnych pro-blemów zetrą na pył każdego czarodzieja, ale z panem będą musiały grać według reguł świata racjonalnego - a tu atuty rozkładają się już bardziej równomiernie. No i do tego ta pańska skłonność do nieprzewidywalnych emocjonalnych decyzji. To też, między nami mówiąc, pew-na trudność... Szczerze mówiąc, szanse na zwycięstwo są i tak niewielkie, ale w innych warian-tach w ogóle ich nie ma.
- Ale proszę zrozumieć, że nie mogę podjąć się zadania, o którym nie mam żadnego poję-cia. - Haladdin był w rozpaczy. - Sam zginę - pal licho, ale przecież pogrzebię wysiłek tylu ludzi... Nie, nie mogę. Poza tym, co z Sonią? Przecież powiedział pan, że jest bezpieczna, że możemy wyjechać sobie do Umbaru, a teraz dowiaduję się, iż pracuje dla was. No to, jak jest?
- Co do Soni, to proszę się nie martwić - to zuch dziewczyna. Widziałem ją w Barad-dur. Miasto płonęło przez kilka dni z rzędu, ci z zachodu też nie mogli do niego wejść. W piw-nicach było pełno ludzi - dzieci, ranni... A ona zajmowała się właśnie wyszukiwaniem ludzi w ruinach i dokonywała czasem rzeczy zupełnie niewiarygodnych. Pan też musi znać ten jej dar - całkowity brak lęku o własne życie. Kobiety w ogóle częściej niż mężczyźni posiadają tę właściwość, nie sądzi pan? Niech pan zrozumie, człowiekowi, który niczego się nie boi, nic nie może się stać - zasłużenie w tym oddziale sanitarnym uważano ją za talizman. To jest praw-dziwa stara magia, a nie jakieś tanie zaklęcia, proszę uwierzyć słowu zawodowca. Teraz Sonia jest w jednej z naszych kryjówek w Górach Popielnych - trzydzieści sześć dzieciaków z Ba-rad-dur i "mama Sonia". Tam jest naprawdę bezpiecznie...
- Dzięki.
- Nie ma za co, po prostu jest we właściwym miejscu... Niech pan posłucha, Haladdinie, ja, jak mi się wydaje, całkowicie zastraszyłem pana tym patetycznym przemówieniem. Proszę nie mieć takiej pogrzebowej miny! Niech pan przywoła na pomoc swój zdrowy cynizm i popa-trzy na tę historię jak na czysto naukowy teoretyczny problem. Takie, wie pan, ćwiczenie umysłowe, ułożenie łamigłówki.
- Panu, jak mi się wydaje - odparł Haladdin z pochmurną miną - powinno być wia-dome, że uczony i palcem nie kiwnie, nie mając pewności, że w jego ręku są wszystkie kawałki łamigłówki i że jej ułożenie jest w ogóle możliwe. Nauka nie zajmuje się szukaniem czarnego kota w ciemnym pokoju, w którym nigdy kota nie było. To domena filozofów...
- Co do tego mogę pana uspokoić: w tym ciemnym pokoju czarny kot jest, to gwarantuję. Problem tylko w tym, żeby go schwytać. Tak więc - zadanie. Dane: wielki gabarytowo ma-giczny kryształ, umownie nazywany Zwierciadłem, znajdujący się w samym sercu Złotego Lasu, w Lorien, w posiadaniu elfickiej władczyni Galadrieli. Należy: zniszczyć wspomniany kryształ. Spróbujemy?
- Parametry kryształu? - Bez szczególnej ochoty, ale włączył się jednak do zabawy Ha-laddin.
- Proszę pytać!
- N-no... Na początek, kształt, może wymiary, waga...
- Kształt - ziarno soczewicy. Wymiary - półtora jarda średnicy, stopa grubości. Waga - około dziesięciu cetnarów, jeden człowiek nie uniesie. Prócz tego pewnie będzie w jakiejś metalowej oprawie.
- Tak... No dobrze, a wytrzymałość?
- Absolutna. Taka sama jak palantirów.
- Jak mam to rozumieć - absolutna?
- Wprost - nie da się rozwalić.
- No to... No to jak, przepraszam, mam je...?
- Tą wiedzą - głos Nazgula nagle nabrał twardości, rozległ się w nim metal oficerskiego tonu - pan już dysponuje. Proszę tylko wytężyć pamięć.
    "Diabli nadali. Zwalił mi się na głowę... Może pogonić go stąd, co? Zaraz, zaraz... Co on mi powiedział o Zwierciadle i palantirach?.."
- Zwierciadło i palantiry... powstały w wyniku podziału Wieczystego Ognia... Zatem, pewnie on może je zniszczyć, czy tak?
- Brawo, Haladdinie! Właśnie tak i w żaden inny sposób.
- Zaraz, spokojnie, a skąd go wziąć, ten Wieczysty Ogień?
- Ma pan do dyspozycji całą Orodruinę.
- Żarty się pana trzymają? Gdzie Orodruina, a gdzie Lorien?
- Na tym właśnie - rozłożył ręce Sharha-Rana - polega pańskie zadanie.
- Hm - pokręcił głową Haladdin. - Takie buty... Znaczy tak: przedostać się do elfickiej stolicy to raz - zagiął palec. - Wykiwać tamtejszą królową to dwa, buchnąć jej medalionik o wadze dziesięciu cetnarów to trzy. Dowlec go do Orodruiny to już cztery... No, na to, że trzeba go jeszcze wepchnąć do Orodruiny, nie będziemy ustalali oddzielnego punktu... A na to wszystko mam czasu... eee?..
- Trzy miesiące - suchym tonem rzucił Nazgul. - Dokładniej mówiąc - sto dni. Jeśli nie wyrobi się pan do pierwszego sierpnia, można zwijać siły: nic już nikomu nie będzie po-trzebne.
    Dla spokoju sumienia przez dłuższą chwilę naprawdę rozkładał w głowie ten szalony pa-sjans. Ale nie, gdzie tam - po czym, z widoczną ulgą, powiedział:
- Dobrze, Sharha-Rana, poddaję się. Niech pan poda rozwiązanie.
- Nie znam go - spokojnie odpowiedział Nazgul. I zwróciwszy ku gwiazdom to, co kiedyś było jego obliczem, wymamrotał z dziwnym smutkiem: - Jak ten czas leci... Już niecała go-dzina...
- J-jak to, nie zna pan? - w końcu wykrztusił Haladdin. - Przecież pan powiedział, że rozwiązanie istnieje!
- Prawda. Rozwiązanie rzeczywiście istnieje, ale ja osobiście go nie znam. A nawet gdy-bym znał, to nie miałbym prawa go podać - to pogrzebałoby od razu cały ten pomysł. We-dług reguł gry powinien pan przejść tę drogę samodzielnie. To nie znaczy, że musi pan iść sa-motnie - w tym już pana głowa. Może pan otrzymywać techniczną pomoc innych ludzi, ale wszystkie decyzje muszą być własne. Ja ze swej strony, gotów jestem przekazać dowolne in-formacje, które mogą się przydać w misji - ale żadnych konkretnych podpowiedzi. Proszę wyobrazić sobie, że to nie ja stoję przed panem, a jakaś tam Encyklopedia Ardy. Ale jedno trzeba mieć na uwadze: ma pan do dyspozycji niecałą godzinę.
- Dowolne informacje? - Ciekawość wzięła górę na wszelkimi innymi odczuciami.
- Dowolne nie magiczne informacje - sprecyzował Nazgul. - Wszystko, co tylko dusza zapragnie: o technologii produkcji mithrilu, o elfickich dynastiach, o Pierścieniu Wszechwła-dzy, o zakonspirowanej mordorskiej agenturze w Minas Tirith czy Umbarze... Proszę pytać, Haladdinie.
- Proszę poczekać! Pan powiedział - byle "nie magiczną", a sam wspomniał o Pierście-niu Władzy. Jakże to?
- Pamięta pan - nieco rozdrażnionym tonem odezwał się Sharha-Rana - że zostało - znowu podniósł głowę do góry - jakieś pięćdziesiąt minut? Daję panu słowo honoru, że ta głupia historia, a nie było w niej nawet śladu magii i nie ma ona żadnego związku z pańską misją!
- A takie stwierdzenie, nawiasem mówiąc, jest już bezpośrednią podpowiedzią!
- Trafiony! Dobrze, niech pan słucha, skoro nie żal panu czasu. Pan decyduje, co jest ważne, a co nie.
    Haladdin sam już pożałował, że zadał pytanie, ponieważ zrozumiał - wspomnienia te nie są specjalnie przyjemnie dla Sharha-Rany. Ten, jednakże już zaczął opowieść, i Haladdinowi znowu wydało się, że w mroku pod kapturem błądzi bezcielesny sarkastyczny uśmieszek.
- Była to jedna z wielu naszych prób skłócenia Zachodnich sojuszników, z której, nieste-ty, nic nie wyszło. Wykonaliśmy wspaniały pierścień, nad którym ślęczeli najlepsi nasi meta-lurdzy, rozpuściliśmy wieści, o tym, że daje on jakoby władzę nad całym Śródziemiem, i prze-rzuciliśmy go przez Anduinę. Mieliśmy nadzieję, że Rohirrimowie i Gondorczycy wezmą się za gardła z jego powodu... Tak się stało, rzeczywiście połknęli przynętę razem z żyłką i spławi-kiem. Ale Gandalf...! Gandalf od razu wyczuł, skąd wiatr wieje. Chcąc więc uratować koalicję od rozpadu, owinął wszystkich wokół palca: pierwszy dotarł do Pierścienia, przejął go, ale nie chciał przechowywać czy ukrywać - spowodował tylko, że zaginął.
    Schował go uczciwie. Nasz wywiad dwa lata męczył się, żeby wymacać trop. Okazało się, że Pierścień jest w Shire, to taka dziura na skraju północnego zachodu - rzeźbione okładziny okien, malwy przed domami i świnia w kałuży na środku głównej ulicy... No to, co mieliśmy zrobić? Ani Gondorczycy, ani Rohirrimowie do tego Shire'u nie zaglądali nigdy w życiu. Gdybyśmy wykradli Pierścień i ponownie dokonali przerzutu przez Anduinę - nasze uszy sterczałyby z tej historii na dobry sążeń, wszyscy wiedzieliby, kto się wtrącił. Wtedy zrodził się pomysł. Będziemy udawać, że też polujemy na ten Pierścień i wystraszymy jego właściciela. I postanowiliśmy, jak ostatni głupcy, że my sami, Nazgule, to zrobimy. A co to za problem - jedna noga tu, druga tam... No i, po durnemu się wzięliśmy się do dzieła, a to była, delikatnie mówiąc, nie nasza kompetencja. Dyletant zostanie dyletantem, choćby miał sześć rozumów. Para prawdziwych zwiadowców s to razy lepiej by się z tym uwinęła niż my, niż cała nasza Kapituła...
    Tak w ogóle to może przybierać dowolną postać, ale wtedy wyglądaliśmy jak ja teraz. Pan, człowiek wykształcony, też zbladł onegdaj, a co mieli tamci powiedzieć? Przecież to buraki... Krótko mówiąc, ubraliśmy się możliwie przerażająco, przejechaliśmy się po tamtej okolicy w pełnym rynsztunku, niemal wrzeszcząc na każdym rogu: "A gdzie tu mieszka taki to a taki, władca Pierścienia Władzy? Dawać go tu!" Dobrze, że oni tam nie mają nie tylko kontrwy-wiadu, ale i policji! Fachowcy od razu by skapowali: "Hej, nie tak, chłopcy, coś nie tak. Gdy ktoś naprawdę szuka człowieka, to nie tak to robi!" Ale te wiejskie gamonie - posiadacz Pier-ścienia i jego kolesie - nie mieli rzecz jasna wątpliwości w nasze intencje. Tak więc, pogonili-śmy ich spokojnie na Wschód, lekko strasząc, żeby nie przesiadywali w oberżach.
    A tymczasem nasi ludzie naprowadzili na nich Gondorskiego księcia Boromira. Bo to dla niego, prawdę mówiąc, cała za zabawa była wszczęta: on ci za Pierścień Władzy był gotów z kości własnego ojca klajster ugotować. I gdy książę dołączył do drużyny - a już i inni się do-łączyli - pomyśleliśmy sobie, że już jest cacy, że nie musimy za nimi się szwendać i denerwo-wać biedaków. Myśleliśmy: "Teraz nasz pierścionek do Minas Tirith dotrze w całości i zna-komitej kompanii". Przekazaliśmy popędzanie drużyny oddziałowi orokuenów i zapomnieli-śmy o sprawie. I zapłaciliśmy za to straszną cenę. Wyszli nasi na brzeg Anduiny, patrzą - pogrzebowa łódź. Boromir. Cześć, czołem... Widać coś tam w drużynie nie tak poszło, i byli w niej chłopy mocniejsze niż on. No i, ślad po Pierścieniu zaginął. A tak szczerze mówiąc, to nikt go nie szukał. - Inne sprawy zaprzątnęły nasze głowy.
    W sumie wygłupiliśmy się tragicznie, nie ma co. Do dziś wstyd przypomnieć sobie... No to jak, doktorze, rozbawiła pana ta pouczająca nowelka? Ale widzę, że nie słuchał pan wcale...
- Proszę mi wybaczyć, Sharha-Rano! - Haladdin oderwał w końcu wzrok od pomarańczowo-przezroczystych węgli i nagle uśmiechnął się. - Ta opowieść natchnęła mnie w dziwny sposób pewnym pomysłem. I - tak mi się wydaje - znalazłem rozwiązanie naszej łamigłów-ki... w każdym razie, pewne podejście do rozwiązania. Czy według warunków tej gry mogę je przekazać panu? Czy to będzie uważane za podpowiedź?
...

K.J.Yeskov
zobacz też recenzję oryginału "Władca Pierścieni" a'rebours...