copyright © by Adam Cebula, 1999
Uziemienie.
W zły humor wpadłem, gdy dowiedziałem się, że jacyś faceci spuszczali się z okna niejakiego pana Piotrusia z III piętra. Robili to kilka razy, a okazało się, że chodzi o uziemienie. Niby kawał, a pojawił się przymocowany stosownymi uchwytami drut o średnicy najmniej 12 mm. Po co?
Potem rozeszły się pogłoski o wykładaniu ścian blachą. Uznałem że kompletnie nie rozumiem. W przeświadczeniu o wszechogarniającym nas New Age, pewien, że nic nie da się z tym zrobić siadłem do klawiatury.
Obiecywałem sobie, że koniec z pisaniem na temat komputerów. Ukazały się co najmniej dwie ważne książki. Jedna, to biografia R. Feynmana, autor James Gleick(1992). Pewna osobliwość: fakty przdstawione w niej nie przeczą temu, co jest napisane w autobiografii. Postać tego fizyka poniekąd łączy się z tym, co dalej napisałem. Był on powszechnie znany z czepiania się ludzi. Znaną historią jest jego nader krytyczny stosunek do ludzi biorących udział w konferencji naukowej w Warszawie. Delikatnie mówiąc uznał naszych wybitnych naukowców za pozbawionych skrupułów i wiedzy karierowiczów. Przy okazji jeszcze sam się skompromitowałem, bo zdawało mi się, że wspomniana w tekście całka z e do minus iks kwadrat jest równa jeden. No ale skąd to pi w rozkładzie Gaussa? Zainteresowanych szczegółami odsyłam do owej biografii.
Rozwiązanie problemu matematycznego znajduje się pewnie w większości podręczników do analizy matematycznej, choć nie tyle ono jest istotne, co uświadomienie sobie faktu jak jest to podstawowy wynik. (Za co bardzo przepraszam). Druga książka to Koniec Historii Francisa Fukoyamy. Wydana w 1992 roku stała się jedną z najważniejszych książek, w końcu XX wieku. W Polsce, zgodnie z notką ukazała się w 1996 r, nie jest więc ani trochę nowością Szczerze powiedziawszy podchodziłem do niej z wielkim sceptycyzmem. Nie spodziewam się zbyt wiele po głośnych dziełach. Przekonała mnie krótka lektura i niespodziewany przypływ gotówki w ilości akuratnej do zakupu. O tej książce też warto powiedzieć: napisał ją bowiem człowiek niemal tak solidny, jak Feynman. Nie miałem pojęcia, że może istnieć solidny humanista. A jednak...Na temat ,,Końca historii'' zdążyłem sporo napisać. Tymczasem zdarzyły się dwa artykuły, które całkowicie zburzyły mój plan. Był taki czas, że czytałem ,,Rakietowe Szlaki'' i ,,Przygody Pilota Pirxa''. Byłem młody i głupi. Jakiś chłopak jeszcze w podstawówce robił dziewczynom z klasy zdjęcia. Ustawiały się, jak chciał. Zrozumiałem, że trzeba umieć fotografować. Nie tylko wymusiłem na rodzicach kupno ,,Druha'' a potem ,,Smienki''. Zakupiłem jeszcze kilka książek. Postanowiłem, że nim wezmę się za ustawianie dziewczyn do fotografii, nauczę się dobrze fotografować. Kiedy już umiałem, byłem w liceum, gdzie miałem za ewentualne modele piękne (nawet do dziś!) licealistki i wtedy, gdy hormony naprawdę rozhasały się w moim organizmie, postanowiłem zostać specjalistą -- samotnikiem. Nie widziałem realnych szans udania się w pierwszą podróż do Alfa Centauri. Postanowiłem więc, że poświęcę moje życie elektronice w pustelni. Konkretnie zbudowałem konwerter na którym udało mi się odbierać rozmowy krótkofalowców ze strefy Kanału Panamskiego. Był to wspaniały okres, gdy do przemiany częstotliwości stosowało się oktody, zasilacze anodowe kopały jak wszyscy diabli, a facet z krótkofalówką podlegał państwowej rejestracji. Z pomocą wielkiej żerdzi rozwiesiłem antenę G5RV, walczyłem z poniemieckim kondensatorem strojeniowym, którego ktoś wcześniej wyrzucił, bo nie trzymał pojemności. Nieszczęścia te były do farmakologicznego zwalczenia. Ja jednak cały czas czytałem ,,Rakietowe Szlaki'' i przeżywałem przygody Pirxa, który w jednym opowiadaniu wsłuchiwał się w przekazywane Morsem relacje z akcji ratunkowej w Kosmosie. W tych czasach objawy te były uznawane za coś bardzo pozytywnego. Mam do dziś płytę z ,,titawą'' i co jakiś czas próbuję znowu ćwiczyć słuch. Pewne nałogi, wcześnie nabyte, trudno zwalczyć. Źle skierowany popęd seksualny popchnął mnie do rozważań nad sensem życia i doszedłem do wniosku, że musi działać. Uznałem, że udawane jest niedobre, musi naprawdę działać. Zamiast szafy śniły mi się multiwibratory. Zagadkę ich działania zgłębiłem do końca dopiero na studiach, gdy potrafiłem zlutować taki z pojedynczych tranzystorów i luźnych oporników, w ciągu kilku minut. Całkowicie poddałem się indoktrynacji fantastyki bohaterskiej. Uznałem, że przyjdzie mi żyć w świecie ludzi wykształconych, kompetentnych ideowych i uczciwych. Popadałem momentami w filozofię i analizę matematyczną. Nie udało się uniknąć słuchania muzyki klasycznej, bo tak robili pozytywni bohaterowie książek.
Z upiorami młodości mam kłopot do dnia dzisiejszego. Odpłakałem już niezrealizowane wyprawy na Marsa. Pewnie nie dożyję nawet powstania stacji badawczej na Księżycu, choć jej budowa jest w zasięgu technologii. Ciągle mi się natomiast wydaje, że ludzie wokół solidnie się uczą nowych rzeczy, tak, że gdy zabierają głos, to znają się na tym, o czym mówią. Jeszcze większym kłopotem jest to, że wszystko chcę wytłumaczyć dokumentnie. Zawsze mam wrażenie, że by zrozumieć świat XX wieku, to trzeba rozumieć, jak działa silnik spalinowy i dynamo. Dlatego, proszę wybaczyć, dla zilustrowania tez całkowicie humanistycznych, niniejszym postanowiłem się zanurzyć i to bardzo, w szczegóły techniczne.
Przeczytałem to w ,,Gazecie Wyborczej'' (''Gazeta Komputer'' wtorek 5 października 99). Akurat męczyłem się z dyskiem 17 GB (muszę z przykrością stwierdzić, że mimo 3 godzin starań Linux odmówił podmontowania niesformatowanej partycji), a tu czytam: PECET musi odejść. Jak obuchem w łeb: ja mu nowiutkie 17 GB nawet mke2fs już zrobiłem, a on musi odejść. Dlaczego!? I co ważniejsze gdzie? Na to drugie pytanie znalazłem w artykule: na rynkowy margines. Dobra, nie wiem gdzie to jest, ale zapytam taksówkarzy. Oni mnie dowiozą. A dlaczego?
Bo zbyt uniwersalny. Domyśliłem się że było tak: najpierw ludzie na swoich PC oglądali z pomocą kart telewizyjnych dziennik, no a teraz odkryli, że można mieć telewizor. Najpierw rozmawiali za pomocą skomplikowanej poczty głosowej, skomplikowanych programów, kupowali modemy, no a teraz wyprodukowano telefon i wszystko stanie się prostsze. Zamiast programów typu organizer teraz będzie się w kieszeni nosić palmtopa: w przyszłym roku pewnie odkryjemy notes, taki z kartkami. Po prostu koniec: okazało się (ostatnio), że komputer PC jest niepotrzebny.
Z pomysłem na dziennikarską prowokację nie ma co walczyć. Dziennikarz jest od tego, by od czasu do czasu rozruszał ludzi. Chodzi mi o poziom. Gdy ktoś z nagła stawia tezę całkiem przeciwną powszechnemu przekonaniu, to dziś zawsze rodzi się podejrzenie chęci łatwej reklamy. Reklama nie niczym złym, jeśli nie wpuszcza ludzi w maliny. Otóż, autorzy pomysłu zdają się wierzyć, że każde hm, powiedzmy byle co, dobrze opakowane da się sprzedać. Każda teza, byle dużo gadać da się obronić. Niestety, słowo, które, jak wiadomo skowronkiem ulatuje wraca... domniemaniem ignorancji.
Oto po wielkim tytułem ''Tożsamość zabójcy'' taka notatka: Przystawki dla pracowników. Czytamy i dochodzimy do wniosku, że lada moment dojdzie do napisania Unixa. Powstała bowiem koncepcja, by nie pracować na swoim komputerze stojącym na biurku, tylko na terminalu. Wtedy jeden człowiek dopilnuje, by oprogramowanie dobrze działało, nie dopuści do instalowania niekompatybilnych wersji itd. No nic innego: dziennikarze GW na tropie Unixa. Dobrze panowie, jak tak dalej pójdzie, to za dwa lata jednemu z was wpadnie do głowy pomysł skonstruowania spektrumny!
W rozmowie o przyszłości komputerów jest znowu taki fragment: ,,Dziś nie mogę kupić komputera, który będzie tylko służył do redakcji tekstów, pracując w trybie znakowym, ze starym, ale dobrym Wordem dla DOS''. O co tu chodzi? Word w trybie znakowym? Chyba COREL Word Perfekt. Czy aby o to chodziło? W czym problem? Czy panowie poszukują Worda 2 w opinii wielu sekretarek i nie tylko optymalnego narzędzia do biura? Jest oczywiście problem: nie ma komputera, na którym nie dałoby się uruchomić innych programów, prócz Worda. Naprawdę nie wyprodukowano komputera tylko do Worda: błąd?
Szczerze mówiąc, to faceci z IBM konstruując komputery cały czas głowili się nad tym, by tych możliwych do uruchomienia programów było jak najwięcej. Jeśli jednak komuś przeszkadza to, to wystarczy nie instalować, czy o to chodziło? Ckni się za "starym dobrym DOS-em?" Co przeszkadza zainstalować? Choćby nawet i 5.0 to może wreszcie mielibyśmy gdzieś Katastrofę Roku 2000... Czy jednak czasem, zwyczajnie, nie przemyśleliśmy czy mamy w temacie cokolwiek do powiedzenia?
Przypatrzmy się nieco prezentowanemu pomysłowi alternatywy dla PC, komputera osobistego, czegoś, co byłoby uruchamiane dzięki dostępowi do jednostki centralnej poprzez sieć, lokalną, czy też Internet. To ,,coś'', to terminal. Tak się składa, że ten fragment tekstu powstaje właśnie na takim urządzeniu. Jest to ,,coś'' z procesorem 286, z 1 MB pamięci, płytą główną pozwalającą na podłączenie kilku kart w tym Herculesa do monitora. Rusza toto z dyskietki, choć na płycie głównej jest gniazdo do przyłączenia twardego dysku. Trudno powiedzieć, czy to jest PC, wiadomo, że stosunkowo niewielkim kosztem z "tego" peceta można zrobić. Do wyprodukowania tego czegoś najlepiej zastosować części od typowego PC. W chwili obecnej stosunek cen jest taki, że budowanie takiego "obrabowanego" komputera opłaca się chyba tylko w jednym wypadku: gdy chcemy zapewnić całkowite bezpieczeństwo sieci, gdy potrzebna jest całkowita kontrola nad uruchamianym oprogramowaniem. Zachowanie takich warunków jest potrzebne np. bankach. W przypadku choćby szkół, czy instytutów badawczych bardziej opłaca się oprogramować normalny komputer do pracy w sieci.
Należy się jeszcze słowo o nowince w postaci uruchamiania programów poprzez Internet na innych komputerach. Program nazywa się telnet. Sprawa jest dokładnie przećwiczona. Jest to znakomite rozwiązanie dla hackerów. Gdyby nie to, byłoby znakomitym pomysłem. Tym niemniej wiele (systemów komputerowych) oferuje już od dawna tę usługę. Wpływa to na rozwój peceta -- jak widać, to znaczy, z grubsza nie ma żadnego z nim związku. Technologia ta jest ograniczona do dosyć specyficznych przypadków: ogromnie wymagających programów, uruchamianych z niewielkimi zbiorami wejściowymi i z niewielkim zbiorem zwracanym. Przykładem może być próba odtworzenia hasła przy znanym wyniku
działania funkcji jednokierunkowej. Dobre, dla komputerowego włamywacza. Warto na koniec tej kwestii uświadomić sobie, że cała technika komputerowa zaczęła się od układu: wiele terminali -- jedna jednostka centralna. Cały rozwój techniki poszedł w kierunku -- jeden terminal --jeden system. Można się spodziewać, że w przyszłości będzie dokładnie odwrotnie niż przewidują fachowcy z GW: za sprawą tanich płyt wieloprocesorowych jeden człowiek będzie miał do dyspozycji wiele komputerów (w jednej obudowie). Tak już jest, choć w wersji wirtualnej pod Unixem i Linuxem. Będę zdziwiony, jeśli w dobie wielkiego zapotrzebowania na serwery nie zostaną wyprodukowane układy scalone zawierające po np. dwa procesory w jednej obudowie. Być może, postęp w dziedzinie mocy obliczeniowej pojedynczej jednostki spowoduje, że rozwiązanie to nie będzie opłacalne. Poważnym problemem jest tu mechaniczna konstrukcja obudowy, zmieszczenie w niej kilkuset wyprowadzeń i zapewnienie dobrego styku dla wszystkich.
Warto sobie uświadomić, że dziś właściciel ,,zwykłego'' PC, pracującego pod Linuxem może jednocześnie uruchomić kilkaset (choć mniej niż 512) programów. Jest on posiadaczem (ze względu na szybkość obliczeń) równoważnika kilkuset PC z przed około 10 lat.
Autorzy słusznie zauważają, że nie wiadomo, co robić z takim nadmiarem mocy obliczeniowej. Nie wiedzą (nie zauważają?) jednak tego, że budowa komputera o mocy cząstki (mniej niż procenta) mocy obliczeniowej PIII jest zwyczajnie nieopłacalna. Sama obudowa z zasilaczem i monitor kosztują więcej niż procesor. Z tego powodu, jak na razie wszystko idzie i to w oszałamiającym tempie w dokładnie przeciwnym kierunku, niż przewidują autorzy.
To Pc wypiera po kolei telewizor ,,jako taki'' radio, odtwarzacz CD, nawet magnetofon i aparat fotograficzny. Zapewne, już niedługo na skutek programów edukacyjnych będzie on niezbędnym, tak jak piórnik, sprzętem pierwszoklasisty. Będzie nieodłącznym towarzyszem edukacyjnych zmagań, tym potrzebniejszym, im wyższy stopień naukowego wtajemniczenia. Już dziś komputer staje się tym, czym był telefon, w życiu prywatnym. Elektroniczną pocztą posyła się dziewczynom (ja posyłam żonie) elektronicznie wyprodukowane kwiaty. Specjalnie zbudowana maszyneria ma umożliwić ... kontakty intymne poprzez Sieć. Sensu to wielkiego nie ma, ale... się sprzedaje. Spodziewam się, że w miejsce seks-- telefonu, niebawem powstanie seks-- komputer.
Nawet takie tradycyjnie humanistyczne dziedziny, jak praca architekta jest dziś bez komputera po prostu nie do wyobrażenia. Nie tylko nie widać kresu PC, ale nawet nie zanosi się na radykalną zmianę w kwestii jaśnie nam panującego oprogramowania: AutoCad pozostaje AutoCadem, Excel, jak miał, tak ma komórki, Photoshop, Corel, Word, pozostają, nie odchodzą. Nie widać nadziei na odejście w zapomnienie klawiatury i myszy. Są pomysły na dyktowanie komputerowi. Jaki to ma sens? Proszę spróbować podyktować koledze po fachu kilka wzorów matematycznych. Takiemu koledze, który na co dzień pisze podobne wzory i sprawdzić, co on zrozumiał. To się nie opłaci.
Nie widać alternatywy dla wpisywania skomplikowanego hasła. Pomysły ze sprawdzaniem odcisków palców są oczywiście świetne, sęk w tym, że odcisk (palca) jest bardzo łatwo ukraść.
Generalnie zanosi się, że jeszcze przez długo okres czasu pecet nie tylko nigdzie sobie nie pójdzie, ale na dodatek nie zmieni wcale swojego wyglądu i działania. Era PC zapewne kiedyś się skończy, jak wszystko na tym świecie, lecz kiedy, nie wiadomo. W artykule nie przedstawiono żadnych realnych pomysłów, na to by cokolwiek znacząco nawet nie poprawić, ale zmienić. Owszem opisano stare i już zrealizowane, jako nowe. O ile nie można mieć pretensji, że autor nie ma rewolucyjnych idei, to niestety, gdy nie rozumie o czym pisze, gdy nie zna faktów, trzeba się zdenerwować.
Na koniec trzeba przypomnieć po co jest ów komputer. By był uniwersalny automat, który może wykonać wiele programów, zależnie od potrzeb. O to cały czas chodziło. O uniwersalność, bo gdy informatyka się zaczynała, komputer był piekielnie drogi. Od tej informacji w swoim czasie zaczynały się wszystkie książki o komputerach. Ja, na swojej maszynie mam około setki programów, nie licząc narzędzi do majstrowania w bebechach maszyny. Gdybym do każdej czynności musiał kupić osobne urządzenie, to licząc tylko koszty obudowy, kabla, wtyczki, wyłącznika sieciowego, poszedłbym z torbami. A gdyby nawet nie, to musiałbym mieć jeden spory pokój na ten cały majdan. Taka jest miara owej naduniwersalności peceta. Nie mam pretensji, że dziennikarze GW nie zauważyli tego szczegółu, mam pretensje, że o nim nie przeczytali.
Czasami czytając gazety dochodzę do wniosku, że jestem ekspertem komputerowym. Czasami zaś mam wrażenie, że oglądam świat na odwrót. ,,Pc World Komputer'' jest czasopismem raczej bez dwu zdań specjalistycznym. Dlatego, niesprawiedliwie pozwolę sobie wymagać znacznie więcej. Ostatni numer zawiera artykuł -- gigant na temat rywalizacji systemów operacyjnych. Oczywiście bardzo wiele o Linuxie. Generalnie autorzy mieli spore kłopoty. Ich zdaniem jest poważna różnica w instalowaniu Red Hat 6.0 i wersji Mandrake. Ponieważ instalowałem obie wersje, to mogę przedstawić ten proces.
Red Hat 6.0
1. Mieć komputer.(patrz 9)
2. Nabyć czasopismo z płytą instalacyjną, przeczytać co nieco. 80\% roboty za nami.
3. Uruchomić komputer, kiedy pojawi się monit przycisnąć
,,Del'' i wpisać w BIOS-ie odpowiednią sekwencję bootowania, by komputer startował z CDROM.
4.Włożyć płytę z instalacyjną wersją Linuxa do czytnika CDROM i zbootować komputer. Uruchomi się program instalacyjny. Tu dobra rada: nie pacać bezmyślnie w ,,Enter'', czytać, czasami używać innych klawiszy np. ,,Tab'' lub ,,spacja''(patrz 8). Tym sposobem może się udać wybrać język
polski jako domyślny podczas instalacji i używania systemu. Tak!
5. Moment pełen grozy: zapewne trzeba będzie uruchomić fdisk (całkiem, jak przy instalacji Wndows!) i z jego pomocą utworzyć partycję dla Linuxa. Potrzeba tu sporo wiedzy np. ile masz człowieku w tym komputerze twardych dysków, co to jest megabajt (nie mylić z megaHitem, megagwiazdą itd) a nawet co to jest partycja logiczna. Mnie bardzo pomogła informacja, że Linux nie używa systemu plików FAT 32 ale ext2fs...
Poważnie: zazwyczaj trzeba wyciąć jakąś partycję DOS lub Windows i na jej miejsce utworzyć co najmniej DWIE partycje linuksowe jedną do pliku wymiany, drugą podstawową. Linuxowy fdisk potrafi założyć bez liku typów partycji. Z jego pomocą niedawno z sukcesem udało mi się podmontować ów 17 GB dysk do Windows. Po prostu, listy wszelkich możliwych systemów plików wybiera się... właściwą, wpisując w wiersz poleceń odpowiedni kod. Można oczywiście wybrać system plików inny niż potrzebujemy, albo wpisać inny kod... Ale domyślnie wpisuje się właściwe.(Chyba że robimy nie z poważna ale na bajera). Autor programu postanowił to ostanie zasadniczo ułatwić przypominając w monicie o możliwości wyświetlenia listy obsługiwanych systemów plików (o ile pamiętam ,,l''). Informacja pojawia się nawet wtedy, gdy jest potrzebna, całkiem odwrotnie niż ,,asystent'' w ,,Word''. Można powiedzieć, że program został przygotowany do tego, aby z jego pomocą prawidłowo zamontować potrzebne nam partycje na twardym dysku. Przy pewnym wysiłku można z jego pomocą także popsuć dysk, ale, niestety do tego nadaje się mniej...
8. Trzeba pozwolić programowi instalacyjnemu na sformatowanie założonych partycji. Trzeba trafić w niestety zazwyczaj nieopisany (wygląda na listewkę) klawisz ,,spacja''. W przypadku niepowodzenia, poprosić o pomoc maszynistkę. Uwaga ta odnosi się do wszystkich miejsc, gdzie w ów klawisz (lub inne) trzeba trafić.
9. Mogliśmy dobrnąć do miejsca najgorszego: wybór oprogramowania. Nastała chwila prawdy: po cholerę nam ten komputer?! Linux jest wredny: zakłada, że będziemy za pomocą niego coś robić: odbierać pocztę elektroniczną, pisać i kompilować programy, formatować teksty...
Windows zachowuje się w tym przypadku elegancko: cały czas zapewnia, że będzie świetnie: nie pytaj dlaczego. Zapewnia tak skutecznie, że w dniu premiery W95 (brzmi prawie jak PQ 17) ponoć kilkanaście procent klientów, to byli ludzie, którzy nie mieli komputera, a W95 kupili. (Patrz punkt 1).
10. By całkowicie obrzydzić Linuxa użytkownikom jego autorzy wymyślili hasła. Na moim komputerze też się nie wpisuje: nic nie widać. A jednak ta cholera, system wie, co ja klepię na klawiaturze i jak co innego, to nie ruszy z miejsca w ogóle. Naciskanie "esc" nic nie pomaga. Dlatego hasła należy zapisać grubym niezmywalnym flamastrem na drzwiach serwerowni z obu stron, poprosić, kilkunastu znajomych by zapisali je w swoich notatnikach. Poważnie. Admina, który zgubił hasło wypieprzą bez odwołania, włamanie do sytemu, np do sieci bankowej, zwłaszcza gdy zostanie wykryte przez Samego Szeryfa Systemu może być podstawą do poważnej podwyżki,(o ile oczywiście bank przetrwa). Red Hat ma nieprzyjemną właściwość czepiania się: niektóre słówka uznaje za nieprzyzwoite. (,,Bad password, based on the dictionary''). Nie ma rady, trzeba wpisywać coś takiego $,,3EbUl11''.$\\
11. Utworzenie dyskietki startowej. Taki drobiazg. Jak Ci coś wytnie LILO, system się sypnie, z tej dyskietki naprawdę ruszysz. To nie atrapa jak w W95.
12. Mysz. Zapewne masz szeregową. Jeśli nie instalujesz Red Hat na notebook-u to możesz pozwolić (nie masz wyboru, gdy nie wybrałeś trybu ,,ekspert'' instalacji) na to by mysz została odnaleziona.\\
13. No właśnie. Karta graficzna. Baaardzo skomplikowane! Ja mam Tseng 6000. Podobno jest to ostania z serii rozsądnych kart graficznych. Linux instaluje ją tak: pyta czy może, ja mu ,,Enter'' a on trzy razy mruga. Potem pyta czy może spróbować, coś się dzieje i szast, prast! Jestem w trybie graficznym. Potwierdzam, że widzę. Gratulacje. Nie?
14. Nieco oszukałem. Po drodze można się jeszcze wpuścić w konfigurację sieci, drukarki. Trzeba odnaleźć swój czas, co nie jest proste, bo znajduje się gdzie w okolicach Papua N. Gwinea -- Poland.
Instalacja Linux -- Mandrake 6.0 : tak samo. Aczkolwiek nie jest do końca rozstrzygnięta kwestia, do jakiego stopnia o powodzeniu przedsięwzięcia decyduje posiadanie komputera w poszczególnych przypadkach. Trzeba jednak przyznać, że choćby przez podchwytliwe pytania (czy chcesz sam wybrać pakiety do instalacji?) -- procedura ta może być piekielnie trudna. Czasami, kiedy się zawieszę na decyzji (wiadomo że program jest mi nie potrzebny, ale czy będę miał przyjemność ze świadomości, że jest zainstalowany?) to siedzę tak i z godzinę.
Jak zauważyli eksperci od komputerów, Linux nie obsługuje systemu, który na polskie tłumaczą różnie ,,Wsadź i Płacz'', ,,Płać i Płać''. Generalnie Plug and Play. U mnie to objawia się tak: pisze sndconfig, kilka razy ,,Enter'' i naraz odzywa się do mnie Linus Torvaldsen. A potem ,,Enter'' i gra ,,MIDI''. Rzeczy się mają tak: dawno temu powstała koncepcja, by urządzenia same meldowały systemowi czym są i czego potrzebują. Ta komunikacja miała się odbywać na poziome BIOS. Windows, przynajmniej w pierwszej wersji postanowił załatwić tę sprawę programowo. Jak to robi, nie wiem, ale z tego bierze się owo straszliwe mieszanie w komputerze podczas instalacji. W jego wyniku zazwyczaj prawidłowo wykrywa kartę graficzną VGA i klawiaturę. Tyle wystarcza, by wprawiony użytkownik resztę jakoś doprowadził do porządku. Nie będę łgał, że wiem, jak sobie z tym radzi Linux. Jednak ,,na oko'' sięga do BIOS.
Kolejną rafą, na jaką natrafili eksperci ,,PC World'' jest instalacja programów. Trudne. Zazwyczaj dystrybucje Red Hat dostarczają je w postaci tzw rpm. Trzeba odszukać w pasku startowym GnoRpm i go uruchomić. Potem z okna dialogowego programu odszukać program, który chce się zainstalować. To trudne, bo zazwyczaj po drodze znajdzie się jeszcze kilka, które by się chciało mieć. Na dokładkę programy dla Linuxa są bardzo małe. Maksymalnie kilkadziesiąt MB. Zawsze jest dla nich jeszcze miejsce. Co jeszcze gorzej np. GnoRpm potrafią je automatycznie odinstalowywać. Nie ma tu stressu puchnącego bez umiaru katalogu ,,System'' z ,,Window's''. A że instalacja jest poprzez kliknięcie myszą, to naprawdę, możesz człowieku nie zrobić tego do czego się zabierałeś. Stracisz czas na czytaniu objaśnień do programów, dostaniesz małpiego rozumu od świadomości, że to wszystko za darmo i bez ograniczeń: poistalujesz zupełnie co innego, a o tym co ci było potrzebne -- zapomnisz. Naprawdę trudne!
Poza tym w owym artykule jest ślad dramatycznych zmagań ,,czasami użytkownik musi samodzielnie KOMPILOWAĆ programy. O rany ! Doszło do użycia komendy ,,make''!?
Trzeba jednak wyjaśnić: jest zasadą, że programy rozpowszechniane na zasadzie licencji publicznej zawierają pliki źródłowe, i to o zgrozo (zakładamy samodzielne majstrowanie!) po to, by ktoś inny mógł ten program poprawić, lub dostosować do swoich potrzeb. Z tego powodu z Linuxem jest standardowo dostarczany kompilator C i C++. Nie każdy programista pisze i kompiluje programy na PC. Są i inne komputery np HP i takie co mają 512 procesorów. Kompilator jest dostosowany do typu komputera i systemu operacyjnego. Inny kompilator zamienia tekst programu na kod dla Linuxa inny dla DOS a inny dla Window's. Jak programista napisze w C++ na jakiś dziwny (lub wielki) komputer i udostępni kod źródłowy, bo nas lubi, to dzięki kompilatorowi uruchomimy go na naszym poczciwym pentium III. Możemy go skompilować np. dla Windows i dla Linuxa, nie zmieniając ani literki kodu gdy są dołączane tylko standardowe biblioteki. To raczej bardzo pomyślna wiadomość. Kompilacja, zwłaszcza niewielkich programów sprowadza się do wydania jednego polecenia, bywa że tylko ,,gcc'' i już mamy to czego potrzebowaliśmy.
Linux w kwestii pozyskiwania oprogramowania udostępnia nam kilka poziomów trudności. Instalacja pakietów rpm jest nawet łatwiejsza niż w Windows: wszystko sprowadza się do jednego kliknięcia myszką, drugim poziomem trudności są programy w wersji binarnej, ale spakowane. Trzeba je rozpakować (,,roztarować i rozgzipować''), programy w wersji źródłowej trzeba skompilować, warto jednak wiedzieć, że dzięki plikom ,,makefile'' prawie wszystko dzieje się samo. To wszystko jest tak naprawdę łatwe. Trudne jest samodzielne pisanie programów, pewnie jeszcze trudniejsza jest modyfikacja programów istniejących.
Niejako z boku artykułu taka notka ,,Chcę mojego Worda!''. I to jest moim zdaniem sedno sprawy.Jej autor, najwyraźniej biegły w obsłudze komputerów, zainstalował Linuxa, sumiennie ćwiczył nowe oprogramowanie i jak wynika z tekstu nieźle w końcu poradził sobie z technicznymi niuansami. Jego konkluzja była jednak taka, jak w tytule. Autorzy, wielu ludzi cytowanych w tym tekście postąpiło bardzo podobnie, jak ci co kupili W95 nie mając komputerów. Usłyszeli, że Linux jest świetny i rzucili się nie wiedząc co z nim zrobią. Kolejny artykuł ,,Z Windows do Linuksa'' ( a ja ciągle piszę przez ,,x''). Konkluzja ,,Chciałbyś mieć dużo zabawy z komputerem, kombinować i eksperymentować -- zainstaluj Linuksa''.
Moim zdaniem jest to bardzo kiepski argument. Choćby z tego powodu, że kolejna instalacja jest prostsza i mniej emocjonująca niż ciągłe ratowanie Windows. Pozwolę sobie z pozycji tzw. użytkownika na przedstawienie kilku powodów, dla których ten system czasami warto mieć.
Zrobię to pomimo tego, że miałem się wypowiadać w kwestiach humanistycznych, ogólnych, a nie utylitarno komputerowych. Uważam bowiem, że w PC World nakręcono w sprawie Linuxa (i chyba, nie tylko), tak mocno, że czytelnik może zostać wpuszczony w maliny i ponieść straty.
Czasami nie warto tracić czasu. Jeśli np komputer pracuje w biurze, i mamy na nim pakiet Office 97, to lepiej nie majstrować. Nie bardzo wiem do czego np. Excel naprawdę dobrze się nadaje, ale widzę, że w biurach chętnie jest stosowany. Pewnie tam wiedzą, co z nim robić. Niektóre programy z Linuxa otwierają dokumenty Office, jednak lepiej to robić w macierzystym środowisku. Zamiast tracić czas na konfigurowanie Xwindows, lepiej kupić i przeczytać książkę ,,Dokuczliwości Office 97''.
Jeśli jednak twój komputer pracuje w sieci, to nawet się nie zastanawiaj. Być może Win 2000 będzie się lepiej sprawował, ale W9x nie ma żadnej ochrony. Na Windows napisano prawie wszystkie wirusy, jakie tylko są. Dzięki ,Czernobylowi'' mogłem się pozbyć płyty głównej. Nie ma żartów. Nie licz na oprogramowanie antywirusowe. Nowe wirusy są na nie uodpornione. Czasami samo oprogramowanie bywa przyczyną awarii.
Jak na razie pod Linuxa nie ma ,,żywych'' wirusów. Są tu dwie skuteczne zapory, jedna to architektura systemu, druga, to, że jest w sumie egzotyczny, rzadko spotykany. Jak na razie, można przyjąć, że komputer pod Linuxem jest całkowicie bezpieczny przed zawirusowaniem, jest dobrze zabezpieczony przed włamaniem, przed utratą danych np. wskutek uruchomienia wadliwej aplikacji.
Nie instaluj tego systemu, gdy lubisz aplikacje z Windows. Nie ma sensu by je dublować. Owszem, ciekawe jest uruchomienie Star Office. Jednak prawdę mówiąc lepiej działa "Word". Nie spodziewaj się,że np ,,Siag Office'' będzie zawierało tak samo, rozbudowane programy jak w wersji Microsoftu. Istnieją, nawet doskonałe emulatory Windows działające w Linuxie, ale nim zabierzesz się za ich uruchamianie, spróbuj wyjąć chusteczkę do nosa prawą ręką z lewej kieszeni. Zastanów się, czy cokolwiek Cię zmusza, by tak postępować.
Jeśli natomiast potrzebujesz systemu do uruchamiania aplikacji, które z komputera wyciskają ostatnie poty, np. obrabiających pliki graficzne do druku, jeśli pod "Okienkami" gnębi Cię nagłe padanie systemu, to warto sprawdzić, czy np tego samego nie da się załatwić programami z Linuxa. W przypadku programów obliczeniowych, zwłaszcza takich, gdzie na wynik trzeba czekać np. tydzień, Linux bywa najlepszym rozwiązaniem. O stosowaniu W9x nie ma co mówić. Próbowałem, przekonałem się (boleśnie) na własnej skórze.
Zanim jednak zabierzesz się do twardego dysku, sprawdź, czy masz realny dostęp do oprogramowania, jakie jest Ci potrzebne. Powszechnie wiadomo, że na aplikacje dla Linuxa trzeba jeszcze poczekać. Te, które są, jakoś bardzo dziwnie działają: żadnych okienek. Np. LaTeX (patrz dalej): zajmuje ponad 20 MB na dysku, a uruchamia się go jak proste polecenie w DOS: latex nazwaPliku i jedynym rezultatem jest kilka nowych plików. Potem trzeba znowu zrobić dvips -f nowaNazwa. (Tak otrzymuje się pliki postscriptowe). Bardzo to wszystko podejrzane, a nawet w trybie tekstowym. Nie poprawia nastroju gv nowaNazwa po którym otwiera się wreszcie wielkie okno, z tym, co napisaliśmy. Nawet da się wydrukować.
Jak stwierdzili autorzy, to nie dla ludzi, na aplikacje trzeba jeszcze poczekać. Można się nawet nie doczekać, bo zostały już napisane i nie ma sensu pisać od nowa skoro wystarczy się nauczyć.
Czego po Linuxie w kwestii oprogramowania można się spodziewać? Przede wszystkim oprogramowanie sieciowe. Akurat na nim się nie znam, bo nie mam Internetu, ale wiem, że wiele osób używa Linuxa przede wszystkim do komunikacji. Programów pocztowych jest bez liku np pico, Klient Email z kde, wiele programów jest przystosowanych do bezpośredniej współpracy z pocztą elektroniczną np. emacs. Jest przeglądarka internetowa Netscape, pracująca w trybie tekstowym przeglądarka lynx, jest telnet - narzędzie do zdalnej pracy na innym komputerze. Warto pamiętać, że Internet był budowany na Unixie, to jest jego macierzyste środowisko. Aplikacje oferowane przez systemy ,,unixopodobne'' zostały bardzo dobrze przetestowane.
Kolejnym mocnym punktem są narzędzia programistyczne. Kompilatory C,C++, fortran, Free Pascal, języki skryptowe, jak Perl. Zdaniem wielu programistów sama możliwość programowania w shellu (pisanie skryptów) daje możliwości niedostępne w innych systemach. Istnieje kilka sztandarowych dla Unixa poleceń, właściwie programów, np grep, o których człowiekowi zajmującemu się komputerami poprostu WYPADA widzieć. (może się mylę?) Do tej samej beczki można włożyć program--kombajn emacs. Między innymi bardzo dobrze się sprawuje, jako edytor kodu źródłowego programu.
Pisanie dokumentów. Pomimo ciągłego postępu nadal sztandarowym programem pozostaje \TeX i nakładka na niego \LaTeX . Programy te są legendarnie trudne: istnieje opinia, że posługują się nimi tylko matematycy i fizycy - teoretycy. Na pociechę: cały ten tekst został napisany w \LaTeX -- u.
Przeczytaj tekst ,,tex''(wersję skompilowaną late2.pdf, i plik źródłowy late2.txt) a zorientujesz się, jak jest naprawdę. Przyczyną popularności tego systemu jest pewnie jego ,,zecerskość''. Przy pewnym doświadczeniu można tekst niesamowicie ,,wycyzelować''. Dobrze nadaje się do składania trudnych tekstów, gdzie np jest dużo wzorów matematycznych, gdzie potrzeba wstawić obszerne cytaty w języku ze sporą ilością znaków narodowych itd. Przekonałem się na własnej skórze, że do takiej roboty Word się nie nadaje. \LaTeX daje możliwość tworzenia plików pdf, do czytania za pomocą Acrobata.
Kolejna pociecha: edytor LyX. Jest to nakładka graficzna na \LaTeX -- a. Daje ona prawie taki sam efekt jak graficzne procesory tekstu. W podobny sposób, przez wybieranie z paska narzędzi wstawia się np tabele do tekstu. Jednak nie jest to, to samo, co ,,Word''! Bliżej temu programowi do ,,Ventury''.
Programy graficzne: jeśli chodzi o grafikę bitową, trudno powiedzieć czy jest coś, co by się pod Linuxem nie dało. Kiepsko natomiast z grafiką wektorową. Tu do dyspozycji są tylko dość proste programy które znakomicie nadają się do tworzenia ilustracji, kiepsko do prac artystycznych. W pierwszej dziedzinie natomiast praktycznie jeden program ,,Gimp'' załatwia wszystko. Jest on nieco (może) mniej finezyjny od Photoshopa, ale też ma trochę ,,gotowców'' których nie mają inne programy. Z jego pomocą można np. wyciąć z jednej fotografii dziewczynkę wraz z rozwianymi pojedynczymi włosami i wmontować ją gdzie indziej, nie gubiąc ani jednego pojedynczego włoska.
W Linux czytane są chyba wszystkie formaty grafiki bitowej, jakie kiedykolwiek powstały. Właśnie w tej materii oferowana jest tona wyjątkowo paskudnego oprogramowania, które redaktorzy raczyli ocenić jako całkowicie nieprzydatne. Pisze się np. convert nazwaPliku.typ (spacja) nazwaPliku.typ. Dowcip tym większy, że można to robić bez działających Xwindows.
Do grafiki 3D jest POV ray i Blender. Są to programy po prostu profesjonalne. Wersja Blender'a dla Windows jest tylko demo, ma wyłączone zapisywanie.
Można jeszcze wspomnieć o oprogramowaniu do opracowania wyników i wykonywania obliczeń. Dwa darmowe pakiety Octava i Scilab załatwiają wszelką konkurencję.
Czy Linux jest czymś lepszym od Windows? Niektórzy sądzili tak i się srodze zawiedli, bo myśleli, że może istnieć system operacyjny lepszy "w ogóle". Autorzy z PC World zachowali się mniej więcej tak: grupa speców od handlu jachtami postanowiła obejrzeć nową jednostkę. Była to atomowa łódź podwodna wyposażona dodatkowo do badań oceanograficznych. Eksperci od jachtów poklepali spawany tytanowy pancerz, pocmokali nad wyjątkowo cichymi śrubami i reaktorem atomowym, na końcu zaś stwierdzili, że niestety, przez peryskop kiepsko się ogląda zachód słońca...
Czas na wnioski końcowe. Zrodziła nam się grupa tzw. fanów techniki. Jest to dosyć osobliwy typ człowieka: technika np. komputerowa pociąga go. Jednak nie na tyle, by poświęcił czas na jej poznawanie: on się nauczył o niej rozmawiać. Potrafi powtórzyć nazwy urządzeń, potrafi się zapytać o to czy tamto. Potrafi postawić kontrowersyjne tezy. Tyle, że techniką nigdy się tak naprawdę nie posługiwał. Microsoftowi udało się taką grupę wyhodować. To bardzo wygodny klient. Kupuje bowiem błyskotki, nalepki i gwarancje. To ktoś taki, kto nabywa najnowszy sportowy wóz z silnikiem 300 koni i jeździ nim po mieście do pracy i z powrotem, czasami z prędkością 70 km/h gdy jest pewien, że nie ma policji. Kiedy pojawi się model o mocy 350 koni, zaciągnie kolejny kredyt i go kupi. A nawet napisze, że go przetestował. Na hamowni.
Nie trzeba być doświadczonym kierowcą, by zauważyć, że silniejszy silnik nie oznacza automatycznie szybszej jazdy. To nie tylko sprawa łatwo mierzalnych parametrów, składa się na to wiele komputerów: po instytucie chodzi taki prawdziwy guru: 22 lata, 2 fakultety, zna się naprawdę i kobiety za nim szaleją. Otóż wiem , że nie ma litości: trzeba zasuwać. Może przemawia przeze mnie naiwność wyniesiona z lektury wczesnego Lema, ale trochę musi działać. Nie można zbyt długo udawać speca od elektroniki, jeśli nie umie się poprawnie zmierzyć napięcia. Trzeba w końcu nauczyć się (obsługi) woltomierza.
Podobnie informatyka jest sztuką inżynierską. Liczy się nie to, jak pięknie umie się o niej gadać, ale czy się ma pojęcie jak uruchomić.
W biografii Feynmana "Geniusz", jest opowieść o tym, jak pastwił się on podczas konferencji w Warszawie nad pewnym Rosjaninem. Wygląda z kontekstu, że ów biedak bynajmniej nie szukał kontaktu ze swym amerykańskim kolegą, ten jednak niczego mu nie darował.
-- Iwanienko, ile wynosi całka z e do minus iks kwadrat od zera do
nieskończoności?
-- Cisza.
--Iwanienko, ile jest jeden dodać jeden?! (Cytuję z pamięci). W tej samej książce jest zdjęcie Feynmana ze słynną uszczelką która mogła spowodować katastrofę kosmicznego promu. Nasz świat składa się z takich kawałków gumy, jakiś kółeczek, oporniczków rozkazów wpisywanych w linii poleceń. Gdy się chce wyrokować o jego przyszłości, trzeba coś o tych wszystkich rupieciach wiedzieć. Książka Fukuyamy, sławna dziwaczną tezą jest w gruncie rzeczy zbiorem opowieści o świecie, człowieka, który zna ogromną liczbę faktów. Są one wybrane tak, by zilustrować pewien proces, ale są wybrane starannie, dzieło zostało okupione wielką pracą. Nie jest to tekst do pociągu, do poczekalni, czy innych tego typu miejsc. Wymaga uwagi, śledzenia wywodu, porównywania przykładów. W sumie budzi zaufanie: autor wiele widział, czytał, poszukiwał, bardzo dobrze wszystko przemyślał.
Jeśli nawet czyteknik nie zgadza się z jego tezami, zostaje mu przedłożony do oceny materiał dowodowy. Weź i dotknij, sam sprawdź, jak to jest. No to dotknij człowieku LaTeX --a. Gdy się chce mówić o technice, gdy się ma ambicje dokonywać jakiś syntez, czy analiz, to wypadałoby mówić o konkretach. Technika, nauka, to niestety kupa nudnych drutów, śrubek, wyliczeń, reguł do zapamiętania, czy niekoniecznie ogólnych zasad. Syntezę trzeba zacząć od tych śrubek, analiza na nich musi się skończyć.
Jeśli rodzi się podejrzenie, że gadający z wielką powagą o przyszłości komputerów panowie nie znają komendy sys c: ( sys c: jest najlepszym lekarstwem na nostalgię za starym komputerem), to przestaje się zastanawiać czy mój pecet sobie gdzieś pójdzie, czy nie, zaczyna pachnieć kompromitacją...(patrz Iwanienko) Mylę się?
Oczywiście czepiam się. Czuję jednak, że potrzebuję się dowiedzieć bardzo wielu rzeczy, bo jestem lejek. Ciągle nic nie rozumiem, ciągle mi się nie udaje, ciągle zarywam noce, by odkryć rzeczy oczywiste. Wydaję więc pieniądze na różne gazety by się dowiedzieć. Za pieniądze oczekuję informacji. Oczywiście czepiam się, GW to tylko 1,5 zł.
Styl ,,fana techniki'' przebija się. Tym tonem zaczynają przemawiać tzw fachowe czasopisma, trafia on do przekonania politykom, opinii publicznej w osobach redaktorów popularnych czasopism.
Prawdopodobnie czeka nas powstanie nowej kasty inteligencji technicznej: takich, co potrafią gadać. Najpierw rozpocznie ona swoje panowanie w mediach. To dziennikarze specjalizujący się np w medycynie. Taki medyk, co nie bardzo wie jak sobie radzić z katarem, ale umie dobrze o tym napisać. Ludzie ci już pojawiają się w administracji, w różnych urzędach w charakterze osób kompetentnych, czasami decydentów. Ci którzy rzeczywiście decydują, wiedzą jeszcze mniej. Kolejne miejsce, gdzie fani techniki mają swą niszę ekologiczną, to szkoła. To bardzo dobre miejsce do opowiadania, jak nam się wydaje, że jest.
Nie jestem bynajmniej odkrywcą tego zjawiska. Już o dawna obserwują go Amerykanie. Niestety, ta wiadomość jest z trzeciej ręki. Opowiedział mi znajomy, że przeprowadzono badania na korelację powodzenia w życiu z różnymi cechami. Korelacja z IQ okazała się luźna. Bardzo silna natomiast z umiejętnością oszukiwania... .
tekst w formacie pdf
tekst źródłowy (txt)
|