strona główna     -     bieżący numer     -     archiwum fahrenheita     -     stopka redakcyjna     -     napisz do nas
 
Elizabeth Moon
strona 30

Córka Owczarza (2)

(tom I księgi Czyny Paksenarrion)


(...)

Słońce wspinało się coraz wyżej, a Paks czuła, jak spływa potem pod hełmem. Wzbijana przez Czardian chmura kurzu zbliżała się. Na prawym skrzydle wybuchł zgiełk: metaliczny brzęk i basowy ryk, który zdawał się wstrząsać ziemią. Serce waliło jej w piersi, uchwyt miecza stał się dziwnie śliski. Łapała powietrze otwartymi ustami. Stammel na pewno powie im, jeśli będą mieli coś zrobić. Obserwowała, jak przechadza się niespiesznie tam i z powrotem przed frontem oddziału. Za jego plecami ciemna masa nieprzyjaciół była coraz bliżej. Komuś wyrwał się płaczliwy jęk.

- Spokojnie - rozległo się szorstkie warknięcie sierżanta. - Pamiętajcie, czego się nauczyliście. Powiem wam, kiedy powinniście zacząć się martwić, rekruci. A wy, weterani, przestańcie zachowywać się tak, by ich nastraszyć. Każdy, kto będzie niepokoił nowych, straci jedną dniówkę. - Paks zaczerpnęła tchu i spróbowała odprężyć się, rozluźniając dzierżącą miecz dłoń. Hałas i kurz były coraz bliżej. Jeden z kapitanów przebiegł wzdłuż linii i zatrzymał się, by zamienić słowo ze Stammelem. Dostrzegła, jak pokiwał głową. Sierżant obrócił się i stanął twarzą do nich, na chwilę uwięził wzrok dziewczyny, by uwolnić ją przed wydaniem oczekiwanego rozkazu. Na jego znak ruszyli spokojnym krokiem. Kaprale zaintonowali rytualną zachętę i przestrogę.

- Drugi szereg: zostać w szyku, miecze wyżej, tarcze wysoko i w pogotowiu, maszerować spokojnie, powoli, odliczać rytm, maszerować powoli. Trzeci szereg: przyspieszyć, maszerować miarowo. Nie tłoczyć się tam, trzeci i czwarty szereg! Pamiętajcie: tarcze w górze... - I wtem pierwszy szereg starł się z nieprzyjacielem, a zgiełk bitwy pochłonął głosy podoficerów. Paks zobaczyła nagle godzący w nią miecz.

Zablokowała cios tarczą i zamachnęła się niezgrabnie mieczem na swego przeciwnika. Tylko dalszy zasięg uratował jej życie, gdy zręczniejszy przeciwnik odskoczył i pchnął ponownie. Tym razem przypomniała sobie prawidłowy manewr i odtrąciła klingę. Napastnik z lewej był związany walką z jej towarzyszem, toteż mogła wykorzystać tarczę dla obrony przed przeciwnikiem przed sobą. Zasłoniła się przed kolejnym ciosem i spróbowała uderzenia znad głowy. Tarcza nieprzyjaciela przechwyciła jej ostrze i przez straszną chwilą nie mogła uwolnić broni. Odkryła się na jego cios i choć zdołała odbić go tarczą, klinga ześlizgnęła się po niej i rozorała jej nogę, przecinając nagolennik.

Zatoczyła się, gdy ukąsiło ją ostrze i ten ruch uwolnił uwięzły miecz. Skoczyła przed siebie, dźgając przeciwnika w brzuch. Znów pomógł jej dłuższy zasięg, zatopiła miecz we wrogu. Zanim zdołała pójść za ciosem, ktoś wpadł na nią od tyłu i wytrącił z równowagi. Upadła między szurające stopy i świszczące ostrza, zmylona kurzem i hałasem. Ugodzony przez nią mężczyzna także leżał na ziemi - ujrzała jego twarz, ledwie stopę od swojej, oraz trzymającą sztylet rękę. Upuściła miecz i złapała go za uzbrojoną dłoń, próbując jednocześnie uwolnić lewe ramię od tarczy i dobyć własne ostrze.

Nagle ramię mu zwiotczało, w ciało przeciwnika wbiła się czyjaś klinga. Nie dostrzegła, kto to był. W tumanach pyłu widziała jedynie cienie nóg. Macała dokoła w poszukiwaniu miecza, znalazła go i spróbowała się podnieść. Ze wszystkich stron naparły na nią ciała. Oczy zakleił jej zmieszany z potem kurz, zamrugała wściekle powiekami i zorientowała się, że otaczają ją wojownicy w barwach Księcia. Starała się zlokalizować swe miejsce w szyku - lub wypatrzyć kogoś znajomego - lecz wszystko wyglądało obco. Z wirujących tumanów pyłu wyłonili się zbrojni w żółto-niebieskich kaftanach, wokół niej natychmiast rozległy się gniewne okrzyki. Bodąc przeciwnika mieczem, odkryła, że sama wrzeszczy co sił w płucach. Bolało ją ramię z tarczą. Miecz ważył tyle, co dorosła owca. Lewa noga płonęła. Zadawała cios za ciosem, osłaniając się tarczą. Głowa pękała jej od hałasu i kurzu. Wciągała wielkie hausty powietrza, krztusząc się pyłem i zanosząc kaszlem. Omal się nie przewróciła, ślizgając się na czymś leżącym na ziemi, lecz ktoś złapał ją za ramię i przytrzymał.

- Dalej! Naprzód! - ryknął jej jakiś głos do ucha i ruszyła przed siebie, mrużąc oczy i szukając w kłębach pyłu błękitu i żółci, w które mogłaby uderzyć. Operowała mieczem i tarczą mechanicznie, jak na ćwiczeniach.

Wreszcie tumany kurzu przed nią jakby się przerzedziły, a niebiesko-żółte kaftany znikły. Ktoś złapał ją za ramię, uniosła miecz do ciosu, lecz przez otępienie przedarł się głos Stammela:

- Paks. Przestań! Paks! - Ramię jej opadło, jakby podcięto jej ścięgna. Zatrzymała się na wpół oślepiona pyłem, łapiąc powietrze i dygocząc. W końcu zauważyła sierżanta i popatrzyła mu w oczy. - W porządku, Paks - dodał ciszej. - Jesteś ranna, idź na tyły. - Nie drgnęła. Światło osłabło, jak gdyby chmury przesłoniły słońce. Słyszała Stammela, lecz nie była w stanie zrobić tego, co mówił.

Czyjeś ramię wsunęło się jej pod pachę, podtrzymując ją, czyjeś ręce majstrowały przy paskach tarczy. Próbowała powstrzymać te działania, lecz nie ruszała się zbyt sprawnie. Głosy wokół prowadziły jakieś dysputy. To nie miało sensu. Ktoś wbił jej w ranę kawał drewna, próbowała odepchnąć wszystkich od siebie, nagle jednak ocknęła się na ziemi. Nie miała pojęcia, jak się tu znalazła. Jeden z weteranów trzymał ją za ramiona, spływający mu po nosie pot skapywał jej na twarz. Gdy zauważył, że na niego patrzy, mruknął "przepraszam", nie puścił jej jednak. Jakieś inne ręce trzymały ją za nogi. Zranione udo pulsowało bólem. Pochylił się nad nią chirurg w ciemnej szacie. Znikąd pojawiła się ręka z ociekającą wodą chustą.

- Proszę - przemówił czyjś głos. - Zaciśnij na tym zęby. - Otworzyła usta, w które ktoś wepchnął mokrą szmatę. Niemal natychmiast coś - myślała, że tamten kawałek drewna - zaczęło wiercić w jej ranie. Szarpnęła się, próbując wyrwać się trzymającym ją rękom, lecz bezskutecznie. Rwący ból trwał, a gdy ustał, zastąpiła go fala ognia. Zamknęła oczy, gryząc materiał. Coś szarpało ją za nogę - zaraz mi ją urwie, pomyślała - po chwili jednak przestało. Otworzyła oczy. Łzy mąciły jej widok, dopóki nie zamrugała powiekami. Noga wciąż ją bolała, lecz jakby dalej - na długość włóczni. Żołnierz puścił jej ramiona, chirurg już sobie poszedł. Krztusiła się mokrym gałganem i jakaś pomocna dłoń wyciągnęła go jej z ust.

- Już - usłyszała czyjś głos. - Skończone. - Próbowała obrócić głowę, by zobaczyć rozmówcę, lecz wysiłek okazał się zbyt wielki. - Potrzebujesz wina - ciągnął. - Złagodzi ból. - Chciała coś powiedzieć, odmówić, lecz silne ramię uniosło jej głowę i przycisnęło bukłak z winem do ust. Gdy je otworzyła, by zaprotestować, wypełnił je łyk płynu, musiała przełknąć. Zauważyła, że bukłak był ozdobiony złotem. Po chwili usta wypełniła kolejna porcja wina - i jeszcze jedna. Ból osłabł, otoczyła ją ciemna mgła.

 

***

 

Obudziły ją odgłosy cierpienia. Było ciemno. Daleko po lewej pełgało żółtawe światełko. Czuła się lekko i świeżo, z wyjątkiem zranionej nogi. Światełko zbliżyło się, znieruchomiało, potem znów poruszyło. Uświadomiła sobie, że to latarnia - w czyjejś dłoni - ktoś do niej podchodził. Poczuła, że jest bardzo mądra - wiedziała, co się dzieje: ktoś odwiedzał rannych. Odkryła, że nie ma sztyletu. Czyżby dostała się do niewoli? Starała się zebrać myśli, światło było coraz bliżej. Noga zaczęła pulsować bólem, nie przejęła się tym jednak. Właśnie postanowiła, że nie ma to najmniejszego znaczenia, gdy ktoś nad nią stanął. Zmrużyła oczy, próbując ujrzeć trzymającą latarnię osobę.

- Hm - przemówił głos, który powinna pamiętać. - Wygląda, jakby gorączkowała.

- Jak się czujesz? - zapytał ktoś inny.

Paks obróciła parę razy językiem w wyschniętych ustach, nim zdołała wykrztusić:

- Wszystko... w porządku.

- Jest ci gorąco? - dociekał drugi głos.

Dopiero teraz uświadomiła sobie, jak jest jej zimno, była przemarznięta do szpiku kości. Zaczęła odpowiadać, lecz ciało przeszył jej gwałtowny mróz, zęby zaszczękały o siebie niczym kamienie w worku. Szeroka dłoń dotknęła jej czoła.

- Zgadza się, gorączka - orzekł pierwszy głos. - Zwiększcie jej dawkę i dopilnujcie, żeby ją zbadano. Damy jej to, co mamy pod ręką.

- Musi pić - odpowiedział drugi głos. - Jest odwodniona. Podniesiemy cię teraz - zwrócił się do Paks - i chciałbym, żebyś wszystko wypiła.

Jeden z nich uniósł ją za ramiona i podtrzymał głowę, dzbanek dotknął jej warg: woda. Pomimo wstrząsającego nią zimna i szczękających zębów zdołała opróżnić naczynie.

- A teraz - ciągnął głos - połknij to. - Wypiła połowę zawartości kubka, nim dotarł do niej smak, zakrztusiła się i próbowała wypluć, lecz dłonie powstrzymały ją. - Dokończ! - rzucił nieznajomy i wmusiła w siebie resztę gorzkiego wywaru. - A teraz wino uśmierzające. - To także przełknęła, po czym podtrzymujące ramię położyło ją łagodnie na słomie.

- Śpij dobrze, wojowniczko - życzył jej pierwszy głos. Poczuła, jak czyjaś dłoń ściska jej ramię, po czym latarnia powędrowała na prawo, a wraz z nią trzy cienie.

Kiedy przebudziła się następnym razem, latarnia stała koło niej na ziemi, a ktoś ściągał z niej przepocone ubranie. Wymamrotała słaby protest, lecz ten ktoś nie przestawał, wycierając ją szorstkim ręcznikiem, a potem naciągając na nią długą, lnianą koszulę.

- To pot gorączkowy - wyjaśnił kobiecy głos. - Musisz mieć na sobie suche rzeczy, żeby znowu nie zmarznąć. - Okrył ją suchy koc, a kobieta przytknęła jej butelkę do ust. - No dalej - wypij to. - Paks przełknęła płyn i usnęła, zanim dotknęła głową słomy.

Obudziły ją dłoń na ramieniu i wołający jej imię głos. Przez zielone listowie przesączały się promienie słońca. Czuła, że żyje, bolało ją... i w ogóle. Koło niej kucał Stammel.

- Daj spokój - przemówił. - Śpisz już wystarczająco długo.

Zaschło jej w ustach tak, że nie mogła mówić. Podał jej dzbanek z wodą i podtrzymał głowę, by mogła się napić. Spróbowała odpowiedzieć, głos miała cieńszy niż zwykle.

- Ja... zapomniałam o prawidłowych ciosach.

Stammel uśmiechnął się.

- Zamierzałem o tym wspomnieć. Na kości Tira, dziewczyno, pole bitwy to nie miejsce na popisy. Jak sądzisz, po co uczyliśmy cię właściwego zadawania ciosów?

- Przepraszam... - zaczęła.

- Nieważne, więcej ćwiczeń z bronią i nie będziesz mogła ich zapomnieć. Nie chcemy stracić dobrego szeregowca...

- Co!?

- Cóż, osiągnęłaś to w głupi sposób, niemniej, określenie "rekrutka" już do ciebie nie pasuje. Mam nadzieję, iż zdajesz sobie sprawę, że omal się nie zabiłaś... dlaczego chociaż nie obwiązałaś sobie rany, zanim nie wykrwawiłaś się na śmierć?

- Ja... nie wiedziałam, że jest tak źle.

- Hm. Nie masz w sobie krwi berserkera, co? Nie? To pewnie gorączka pierwszej bitwy. A przy okazji, Vanzie jest bardzo przykro, że kazał ci nacierać, mimo iż byłaś ranna. Tłumaczy się, że nie zauważył rany.

- W porządku - mruknęła.

- Nie dla mnie. To jego praca: mieć oko na nowicjuszy i odsyłać ich na tyły w razie odniesienia ran. Pamiętasz, ilu zabiłaś?

- Zabiłam? Nie... - zastanawiała się przez chwilę. - Nie. Nie pamiętam mnóstwa rzeczy. Wszystko mi się pomieszało.

- To możliwe. Dobrze się sprawiłaś, Paks, mimo tych spartaczonych ciosów. Dzień, dwa i wrócisz z innymi rannymi do Valdaire. Książę spodziewa się, że z resztą Czardian rozprawimy się jutro albo pojutrze, wycofali się na te wzgórza na południowym zachodzie. Vanza zostanie z wami pomagać przy rannych...

- Muszę wracać do Valdaire? Nie mogłabym zostać...

Stammel pokręcił głową.

- Nie. Lekarze twierdzą, że przez kilka tygodni nie będziesz nadawać się do marszu. Straciłaś mnóstwo krwi, a gorączka może w każdej chwili powrócić. Ale nie martw się - niedługo do nas wrócisz. - Obdarzył ją pocieszającym uśmiechem i wstał. - Zobaczę się jeszcze z tobą przed wyjazdem. Rób, co ci każą, i szybko zdrowiej.

Paks miała nadzieję udowodnić chirurgom, że się mylą, ale przy załadunku z trudem zrobiła kilka kroków. Weszła na drugi z pięciu wozów, zakopała się w słomie i wcisnęła w róg, by uchronić się przed podskokami na wybojach. Razem z nią było tam jeszcze czworo żołnierzy: Callexon - rekrut z kohorty Dorrin ze złamaną nogą w łupkach, weteran z grubym opatrunkiem na głowie - nie przebudził się ani razu, kobieta imieniem Varne z kohorty Cracolnyi, poparzona płonącym olejem, oraz Effa, którą stratował koń bojowy i już nigdy nie będzie chodzić. Callexon i Paks pomagali Vanzie opiekować się resztą. Paks nauczyła się karmić i myć niesprawne osoby oraz pomagać przy ich opatrywaniu.

Niewielka karawana kluczyła między wysokimi drzewami ocieniającymi przykryte płótnem wozy. Paks rozglądała się, próbując określić, czy to ta sama droga, którą tu przybyli, lecz nie była w stanie tego stwierdzić. Wóz toczył się gładko, zamknęła oczy i zasnęła.

Obudził ją krzyk i podskok, który wykręcił jej nogę. Otworzyła oczy i ujrzała Vanzę, jak zeskakuje z wozu z mieczem w garści. Przed nimi ujrzała obce konie i zamaskowanych jeźdźców z czarnymi wilczymi łbami na czerwonych kabatach. Coś przesłaniało jej widok, powożąca kobieta zwieszała się z żelaznego pałąka, podtrzymującego płótno. Z jej ciała sterczały dwie strzały. Muły położyły uszy płasko po sobie. Gdy Paks złapała wodze, dźwigając się na kozła, pierwsza para ruszyła ochoczo przed siebie.

Usłyszała świst i łupnięcie. Tuż koło niej zakołysała się strzała, lecz nie wypuściła wodzy z rąk. Próbowała dźwignąć woźnicę i wsadzić do środka, ale nie była w stanie wciągnąć bezwładnego ciała. Wóz podskoczył, gdy muły zjechały z traktu. Koło niej pojawiło się ramię poparzonej kobiety.

- Ja ją wezmę - ty prowadź.

- Próbuję! - Powoziła kiedyś kucami ojca, ale nie miało to nic wspólnego z czwórką spłoszonych mułów. Lejce były za długie i splątane, a zwierzęta nabierały prędkości. Wtem jeden z odzianych w czerwień jeźdźców podjechał do pierwszej pary i próbował złapać za wodze. Paks szarpnęła i zaprzęg zmienił kierunek. - Teraz już wiem, od czego są - mruknęła i skróciła je. Konny podniósł głowę i zobaczył ją. Zawrócił konia i pognał na wóz, unosząc wysoko miecz. Paks szarpnęła za drugie lejce, muły znów zboczyły i wóz najechał na rumaka. Miecz opadł na żelazny kabłąk i rozprysnął się w kawałki. Nie zwróciła na to uwagi. Muły zerwały się do panicznego biegu. Nie mogła zaprzeć się i odpowiednio ściągnąć wodzy. Wysiłki kierowania pojazdem kończyły się szaleńczym kolebaniem pojazdu z boku na bok. Gdziekolwiek spojrzała, wyrastały drzewa. Zewsząd dobiegało donośne skrzypienie, rżenie koni i ryk mułów. W jedno ze zwierząt pierwszej pary trafiła strzała. Muł kwiknął i przyspieszył. Przed sobą dojrzała przerwę między drzewami, muły pędziły prosto na nią. Zbyt późno zauważyła obniżenie terenu, kończące się kamienistym brzegiem potoku. Wóz podskakiwał na kamieniach, po czym runął ze złamaną osią do płytkiego strumienia. Wstrząs rzucił muły na kolana. Leżąca na koźle Paks pofrunęła do przodu. Zraniona noga walnęła o tył pudła, dzięki czemu nie poleciała na tylną parę zwierząt. Uderzyła się brodą o podnóżek i zwisła oszołomiona.

- Szybko! - rozległ się głos. Ktoś ją pociągnął. - Pomóż mi z tymi lejcami. Nie chcę, żeby znowu się poplątały.

- Hmmm. - Paks skróciła jedne z wodzy i zamrugała gwałtownie oczami. Varne podniosła upuszczoną przez nią drugą parę.

- Mam wodze mułów z przodu - ciągnęła kobieta. - Musimy postawić je na nogi. Gdzie bat?

Paks rozejrzała się i znalazła bat w uchwycie. Przechyliła się i zdołała go dosięgnąć. Zajrzała do wnętrza wozu. Większość słomy podczas wypadku przesunęła się do przodu. Callexon trzymał się burty z tyłu, ściskając w dłoni łuk i wspierając na zdrowej nodze. Pomachał do niej ręką.

- Na razie trafiłem dwóch - oznajmił. - Gdybyś mogła jechać nieco równiej...

Effa i nieprzytomny żołnierz leżeli splątani w słomie. Paks wróciła do mułów. Stały już wszystkie prócz jednego, trąciła batem trafione strzałą zwierzę i ono również się podniosło. Nie zaplątało się w uprząż. Spojrzała na Varne.

- Chcesz, żebym wzięła od ciebie te wodze?

Kobieta uśmiechnęła się cierpko, aż balsam popękał na poparzonej twarzy.

- Zależy - nie ma to jak odrobina emocji, żeby pozbyć się wpływu wina uśmierzającego. Może powinnam raczej przejąć je i pozwolić ci sprawdzić resztę.

Paks podała jej trzymane w ręku lejce i ześlizgnęła się w słomę. Najpierw odnalazła woźnicę, niestety, kobieta była martwa. Ranny w głowę weteran chrapał głośno, lecz Effa także nie żyła, jej uparta za życia twarz pozbawiona była wyrazu. Dziewczyna spróbowała wciągnąć rannego na stertę słomy. Bolała ją noga, gdy obejrzała opatrunek, przekonała się, że przesiąkł krwią. Przetrząsnęła wóz w poszukiwaniu medykamentów i owinęła nogę dodatkową warstwą bandaża. Mdliło ją i osłabła, zanim zdołała wdrapać się na kozła, zlała się zimnym potem.

- Widzę kogoś - zawołał Callexon.

- Nigdzie nie idziemy - mruknęła Varne. - Cholera! Nawet nie mamy miecza.

Paks wyjęła sztylet.

- Calle ma łuk, a ja sztylet...

- Na tamtych to nie wystarczy. Ciekawe, ilu...

- To nasi! - krzyknął Callexon. - Hej, Arvid!

Paks obejrzała się. Na brzegu stała utykająca postać w brązach i bieli.

- Przeżył ktoś jeszcze? - zawołał.

- Tak, ale wóz jest uszkodzony.

- Widzę. - Mężczyzna zszedł do strumienia, kuśtykając i z trudem łapiąc powietrze.

- Co z tamtymi? - spytał Callexon.

- Na razie odparci. Na flaki Tira, nigdy bym nie pomyślał, że ktokolwiek, nawet zbójecka kompania, mógłby zaatakować wozy z rannymi. - Wgramolił się na wóz, chcąc go obejrzeć. - Hmmm. Musimy was stąd zabrać, zanim weźmiemy się za naprawę. Czy któreś może chodzić?

- Ja - zgłosiła się Varne. Callexon pokręcił głową.

- Zobaczmy. - Arvid wlazł do środka i popełznął na przód wozu, oglądając najpierw ciała, a potem nogę Paksenarrion. - Lepiej zabierzmy się za to. - Urwał kawał bandaża i zawiązał go ciaśniej, niż potrafiła Paks. - Teraz ty - zwrócił się do Varne.

- Nie jest ze mną gorzej, niż było.

- Nie? Oddaj mi lejce. Zerknę na twoje ręce. - Przywiązał wodze do pałąka i zbadał ją. - Wytrzymasz - po dawce wina uśmierzającego. Teraz zaś - dodał, schodząc z wozu - trzeba wyprząc muły.

Paks zagłębiła się w słomie i przymknęła oczy. Przebudził ją Vanza, pochylający się nad nią i wymawiający jej imię.

- Tak... co...

- Paks, musimy zabrać cię z wozu. Przeniesiemy cię na kocu - nie szarp się.

Poczuła, jak koc zaciska się wokół niej, a potem odniosła wrażenie, że spada. Chciała zerwać się na równe nogi, zamiast tego jednak leżała spokojnie. Słyszała głosy nad głową.

- Lepiej dajmy znać Księciu...

- ...tak będzie najszybciej. Czy w pobliżu nie mieszka aby baron Kodaly?

- Tak... kawałek na wschód, rości sobie prawa do tego lasu. Nie zapomnijcie...

- ...kołodziej, kowal i zapasy...

- ...w życiu o czymś takim nie słyszałem...

- ...marszałkowie, kapłani, ktokolwiek...

- ...co oni chcieli osiągnąć...

- ...i deski na trumny...

- ...do Valdaire, ale nie możemy pozwolić sobie na następny...

Straciła przytomność.

Następne przebudzenie było walką w ciemnych korytarzach z mrocznymi sylwetkami, które znikały, gdy do nich podchodziła. Gdzieś z przodu dochodziło światło i dźwięki, dobrnęła tam bezładnymi ruchami. Wreszcie odzyskała wzrok. Leżała na ziemi pod drzewem. Chirurg klęczał przy jej zranionej nodze, potrząsając głową.

- ...nie sądzę, żebym mógł zrobić tu coś jeszcze, mój panie - mówił. - Za duży upływ krwi i te dodatkowe obrażenia...

Paks poczuła zimne ukłucie lęku. Czy to dla jej nogi nie widział żadnej nadziei?

- Bardzo dobrze - odezwał się głos zza niej. - Spróbujemy uzdrawiania, mistrzu Vetrifuge?

- Natychmiast, mój panie. - Siwobrody mężczyzna w czarno-zielonej szacie klęknął przy Paksenarrion i położył dłonie na jej nodze. Ciepło dotyku rozprzestrzeniło się po całej kończynie, nic nie bolało. Chirurg pochylił się nad nią.

- Znacznie lepiej. - Spojrzał na jej twarz i zauważył, że na nich patrzy. - Przebudziła się, mój panie. Możemy spróbować mikstury.

- Zaczynajcie - zezwolił głos sponad niej. Lekarz wyjął z zanadrza buteleczkę i podał ją dziewczynie. Wsunął ramię pod plecy Paks i uniósł głowę, by mogła pić.

Szyjka flaszki była lodowata, a dwa łyki płynu wypaliły jej gardło, wywołując jednak takie samo ciepłe mrowienie jak dłonie, które ją poprzednio dotykały. Noga przestała boleć, siniaki, które nabiła sobie o podnóżek także. Ponadto przestały ją męczyć nudności. Widziała wyraźnie każdy szczegół twarzy obserwującego ją lekarza, nawet drobinki kurzu na rzęsach. Obrócił się, by obejrzeć nogę dziewczyny.

- Ach, znacznie lepiej. Pora na odpoczynek i jedzenie. Dziękuję, mistrzu Vetrifuge.

- Cała przyjemność po mojej stronie, mistrzu Simmitcie - odparł Vetrifuge z kpiącym uśmiechem. - Miła jest świadomość, że zostało jeszcze kilka rzeczy, w których magia może wspomóc naukę chirurgii. - Lekarz poczerwieniał, nabrzmiał mu kark.

- Są inni, którzy potrzebują waszych umiejętności - przemówił trzeci głos tak uszczypliwie, że adwersarze aż zamarli.

- Tak, mój panie, w tej chwili.

Odprowadzała ich wzrokiem, gdy usiadła koło niej postać w kolczudze. Obróciła się i spojrzała w twarz Księcia we własnej osobie. Przełknęła ślinę. Z tej odległości widziała siwe włoski w miedzianej brodzie, opalony, łuszczący się nos i oczy szare jak stal klingi. Opuściła wzrok. Zakurzony płaszcz spięty był srebrnym medalionem. Rękawice z szarej, koźlej skórki plamił pot.

- Najpierw - przemówił - musisz to wypić i coś zjeść, a potem chcę wiedzieć, co się stało. Co widziałaś. - Podniosła oczy i znów zobaczyła szamerowany złotem bukłak, który pamiętała z pola bitwy. - Spróbuj usiąść. - Okazało się, że była bardzo słaba, zdołała jednak unieść się na łokciu. Wzięła bukłak. - Jest rozwodnione - dodał Książę. - Nie powinno zwalić cię z nóg. Proszę, masz trochę chleba. - Odgryzł piętkę i podał jej resztę bochenka. Paks oderwała kawałek i łyknęła wina. Zastanawiała się, jak długo spała i kiedy przyjechał Książę, lecz pod jego wzrokiem posłusznie jadła. - A teraz - polecił, gdy uporała się z większością chleba - opowiedz mi wszystko od samego początku. Chcę wiedzieć jak najwięcej, co tylko pamiętasz z tej napaści.

Zarumieniła się.

- No cóż, sir... mój panie... spałam. Wtem ktoś krzyknął i wóz podskoczył. Zobaczyłam, jak Vanza zeskakuje z tyłu wozu, a przed nami stali jeźdźcy w czerwieni, z głową czarnego wilka na piersiach...

- Na plecach też?

Zastanawiała się przez chwilę.

- Nie, nie sądzę. Tylko z przodu. Zastrzelili woźnicę, więc spróbowałam przejąć wodze. Muły były przerażone. Varne pomogła mi wciągnąć woźnicę do wozu. Jeden z napastników chciał złapać lejce pierwszej pary mułów, lecz te skręciły...

- Powoziłaś czy...

- Tak jest, sir... ale nie wiedziałam, które wodze są od której pary. Tyle ich było... szarpnęłam za jedne i muły skręciły...

- Mów dalej.

- Potem jeździec zawrócił w stronę wozu, więc pociągnęłam drugie lejce i wóz najechał na niego...

- Jak wyglądał?

- Jeździec? Miał maskę.

- Maskę? A nie... czekaj... widziałaś coś innego, prócz otwartego hełmu? Na przykład hełm rycerski z przyłbicą?

- Tak jest, sir. Sierżant Stammel pokazał nam taki w trakcie szkolenia. Te były inne. Miał na głowie otwarty hełm z misiurką, a na twarzy maskę - chyba z materiału. Widziałam, jak się marszczy.

- Aha! - Książę trzepnął pięścią w udo. - Bardzo dobrze. Mów dalej, coś jeszcze?

- Był zwalisty - szeroki w barach. Wyższy od sierżanta Stammela, jak sądzę. Na ramieniu kabata miał coś błyszczącego. Koń nie miał czapraka, tylko siodło bojowe, a derka pod spodem była czarna z czerwonym pasem.

- Jakiej maści był koń?

- Jasnobrązowy, nakrapiany, z jasną grzywą i ogonem. Inne były ciemniejsze, z wyjątkiem tego ze znamieniem.

- Ze znamieniem?

- Tak jest, sir. Kary z białą plamką. Chyba był mniejszy... mijaliśmy go wśród drzew.

- Kto go dosiadał?

Pokręciła głową.

- Przykro mi... nie pamiętam.

- Ale jesteś pewna tych koni?

- Tak jest, sir, choć nie jestem pewna, czy widziałam wszystkie. Jechaliśmy bardzo szybko, a ja starałam się omijać przeszkody, tyle że nie zauważyłam strumienia, dopóki do niego nie wjechaliśmy. Zepsułam wóz... - urwała, przypominając sobie kazanie Stammela na temat uszkodzonego ekwipunku.

- Hm. - Książę zmrużył oczy. - Jesteś doświadczonym woźnicą?

Spuściła wzrok.

- Nie, sir... mój panie.

- No to wszystko w porządku. - Podniosła głowę nadal zmartwiona. - Na kości Tira, dziewczyno, wóz to najmniejsze z moich zmartwień. Straciłem tu kilku wojowników. Wóz to nic, dobrze się sprawiłaś. Ale chcę wiedzieć, kto - dla podkreślenia słów huknął pięścią w udo - i dlaczego, i jak mógł zaatakować karawanę z rannymi. Żadnych kosztowności, żadnych znamienitych jeńców dla okupu, a muszą wiedzieć, że ściągnie to im na karki całą moją Kompanię. Teraz ponoszę koszty ja, ale ich także to będzie kosztować... - umilkł, a Paks niemal cofnęła się przed wyrazem jego oczu. Obejrzał się na nią i uśmiechnął. - Właśnie zostałaś awansowana, prawda? Paks, zgadza się?

- Tak jest, mój panie.

- Cóż, Paks, otrzymałaś najdroższe leczenie w życiu i za dzień, dwa będziesz gotowa do walki. Następnym razem, gdy zobaczysz te czerwone kabaty, będziesz miała miecz w ręku. Oczekuję od ciebie, że będziesz walczyła równie dzielnie, jak podczas swojej pierwszej bitwy. - Podniósł się. - Nie, nie próbuj wstawać. Zalecenia lekarza były jasne. - Patrzyła, jak odchodzi, a płaszcz łopocze wokół jego wysokich butów.

Obejrzała nogę, na której nie było już bandaży. Po ranie została tylko czerwona blizna - jedyny ślad po głębokim rozcięciu, jakiego się nabawiła. Ciekawe, co zrobili - jak rana mogła tak szybko się zagoić - i czemu nie postąpili tak od razu. Rozejrzała się dookoła. Prowizoryczny obóz był większy, niż przypuszczała. Przy przejściu przez strumień dymiło ognisko, odgłosy kucia zdradzały pracę kowala. Po drugiej stronie polany Książę rozmawiał z niskim mężczyzną w płytowej zbroi. Udali się do kasztanowego namiotu w białe pasy. Człowiek w zielonej liberii prowadził wielkiego rumaka o sierści błyszczącej jeszcze od potu. Inny wiódł trzy lżejsze wierzchowce. Schodzący do strumienia szlak blokowały pozostałości karawany. Dwa wozy spalone, jeden bez koła, martwe muły. Na oczach Paks grupka żołnierzy zaciągnęła muła do lasu. Zastanawiała się, co stało się z innymi rannymi, nie widziała żadnego z nich. Czyżby wszyscy umarli? Callexon nie wyglądał tak źle... Ujrzała zbliżających się Vanzę i lekarza.

- Jak się czujesz? - spytał chirurg.

- Dobrze - odparła Paks. - Mogę wstać?

- Tak. Będziesz słabsza, niż ci się wydaje, straciłaś mnóstwo krwi. - Vanza wyciągnął rękę i dziewczyna podniosła się. Poczuła zawrót głowy, który jednak szybko ustąpił.

- Spróbuj się przejść - polecił jej lekarz. Zrobiła krok, potem drugi. Nie czuła bólu, ale cała się trzęsła. - Można było tego oczekiwać - pocieszył ją doktor. - Nie forsuj się przez najbliższe dni - odpoczywaj zawsze, gdy poczujesz zmęczenie. Jedz i pij, ile tylko zdołasz. - Odwrócił się. Paks spojrzała na Vanzę.

- Gdzie reszta? Czy oni...

- Nie. Wręcz przeciwnie. - Westchnął. - Niemniej straciliśmy więcej, niż powinniśmy. Wciąż nie mogę w to uwierzyć. Nikt czegoś takiego nie robi, wiedziałem, że Wilczy Książę jest zły, ale nawet on...

- Czy to na pewno był on?

- Musiał być. Widziałaś wilcze łby, prawda?

- Tak, ale sama już nie wiem...

- Jak my wszyscy. Na polecenie Księcia wszyscy ranni zostali wyleczeni tak jak ty. Nie oddalaj się dzisiaj. Możesz pomagać przy gotowaniu i tak dalej, nie próbuj jednak robić zbyt wiele - żadnego szarpania się z mułami.

- Ale... co zrobił mistrz Vetrifuge? I czemu nie robi tego zawsze, skoro tak dobrze to działa?

Vanza zatrzymał się i obrzucił ją zaskoczonym spojrzeniem.

- Chcesz powiedzieć, że nie masz pojęcia o magicznym uzdrawianiu?

- Nie, Effa opowiadała coś o świętym Girdzie, ale...

- To coś innego. W pewnym sensie. Po pierwsze, mistrz Vetrifuge jest magiem. Czarodziejem, jak określają takich na północy. Na pewno o nich słyszałaś?

- Tak, ale...

- Słuchaj więc. Część magów specjalizuje się w określonym typie magii. Uzdrawianie to jedna z jej odmian. Nie wiem, na czym polega - nie jestem czarodziejem. Powiedziano mi jedynie, że wymaga to ogromnej nauki i wielkiej mocy, nie wiem tylko: boga czy człowieka. Lecz czarodzieje uzdrawiacze potrafią leczyć rany, o ile nie są one zbyt poważne, zastarzałe lub zaognione gorączką. Czasami potrafią uleczyć chorobę, choć nigdy całkowicie. To wszystko kosztuje mnóstwo pieniędzy. Magowie nie pracują darmo.

- Co z miksturami?

- Dostałaś takową? Czarodzieje wytwarzają mikstury przyspieszające leczenie. Są jeszcze droższe, nie pytaj jednak dlaczego. Nasi lekarze zawsze mają parę pod ręką, lecz nie używają ich zbyt często.

Zmarszczyła brwi.

- Czemu? Skoro mogą tak szybko uzdrowić rany...

- Ze względu na ich cenę. Paks, jestem pewny, że Książę wyda na wasze leczenie cały zysk z najbliższego kontraktu. Nikt nie może pozwolić sobie na leczenie magią każdej rany. Taniej jest zatrudnić i wyszkolić nowego żołnierza. Nasz Książę jest jednym z nielicznych, o których słyszałem, że w ogóle stosują magię w przypadku prostych szeregowców.

- Och. - Paks zastanowiła się nad tym. Nie potrafiła ocenić wartości rzeczy, wydawało się jej jednak dziwne, że mała buteleczka płynu, choćby nie wiadomo jak rzadkiego, była droższa od człowieka. - Co w takim razie miała na myśli Effa?

- O świętym Girdzie?

 Potwierdziła.

- Cóż, bogowie mogą uzdrowić, o ile zechcą. Ci, którzy im służą - marszałkowie Girda czy kapitanowie Falka - dysponują mocą proszenia swych bogów o leczenie. Przed moim pojawieniem się w Kompanii Książę przyjaźnił się z wyznawcami Girda - słyszałem nawet, że był jednym z nich - i miał jednego marszałka, który uzdrawiał. Widziałem żołnierzy, którzy twierdzili, że zostali w ten sposób wyleczeni.

- Czy to również tyle kosztuje?

- No cóż, nie potrafię powiedzieć. Zazwyczaj uzdrawiają swoich: marszałkowie wyznawców Girda, a kapitanowie Falkinitów. Myślę, że to kosztuje, ale nie złoto. Czemu bóg miałby uzdrawiać za darmo?

- Bogowie zsyłają za darmo deszcz i wiatr, i słońce.

- Darmo? Ludzie z pewnością za to płacą, skądkolwiek jesteś... - przyjrzał się jej. Przypomniała sobie kapliczki przy studni i w narożnikach ojcowskiego pola oraz składane tam pęki jęczmienia i owsa, jagnięcą krew. Przeszedł ją chłód, gdy uświadomiła sobie, jak bliska była bluźnierstwa.

- Masz rację - przyznała prędko. - Lecz bogowie mają moc wspierania według swego życzenia, niezależnie od oferowanej im zapłaty. To właśnie chciałam powiedzieć: dajemy im dary nie zmuszani do tego. - Przynajmniej miała nadzieję, że o to jej chodziło.

Przytaknął.

- Prawda, że nikt nie może ich zmusić, no i są honorowi - przynajmniej ci dobrzy - oraz szczodrzy. - Pokiwał głową i odszedł. Paks przyglądała się mu z namysłem. Czarodzieje... magiczne uzdrawianie... jakoś do tej pory, gdy słyszała w pieśniach o magicznych miksturach, nie myślała nigdy o ich cenie w złocie. Lub życiu.




Koniec




Spis treści
Wstępniak
Celem wyjaśnienia
Wywiad numeru
Bookiet
Recenzje
Zakużona Planeta
Galeria
Stopka
Tomasz Pacyński
A.Mason
Adam Cebula (1)
Adam Cebula (2)
Anna Brzezińska
Tomasz Pacyński
Tomasz Duszyński
Piotr Lenczowski
Konrad Bańkowski
Grzegorz Żak
KRÓTKIE PORTKI
Elizabeth Moon
H.P.Lovecraft
 

Poprzednia 30 Następna