Fahrenheit XLVIII - październik-listopad 2oo5
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje

<<<strona 06>>>

Recenzje (2)

 

 


Zarzynanie pomysła

 

Okladka

A zaczynało się tak pięknie... Lars Bergerson zanurkował w rzeczywistości Arkadii w poszukiwaniu pryzów, aby zwrócić ludzkości jej utraconą wielkość. Ech, żeby ta książka chciała być do końca taka, jak na początku, jakże byłoby wspaniale. Niestety, nie jest.

„Zakon Krańca Świata” pokazuje dobitnie, że nie wystarczy mieć pomysł. Trzeba go jeszcze dopracować. Początek książki jest naprawdę imponujący. Uderza obcą rzeczywistością, alternatywnymi realiami niemalże na poziomie dukajowym, ale już w okolicach drugiego rozdziału historia przestaje być tak fantastyczna. Bo oto nagle warsztatowe niedociągnięcia zaczynają zgrzytać w trybikach historii. Po pierwsze, świat przedstawiony. Osobiście nie widzę nic złego w umiejętnie wykorzystanych inspiracjach, jednak kiedy spośród nich nie wyłania się wystarczająco widocznie pomysł oryginalny, zaczyna być gorzej. Mamy więc pozyskiwaczy niezwykle przypominających stalkerów. Mamy rekwizyty i scenografie przypominające „Tormenta”. Mamy koncepcję zrujnowanego świata przyszłości przywodzącą na myśl postapokaliptyczne wizje z „Mad Maxem” na czele. I tygiel owych pomysłów, którego efekty nie wznoszą się szczególnie ponad elementy wyjściowe.

„Zakon...” prezentuje kilka grzechów głównych. Po pierwsze, chciejstwo. Autorka chciałaby na przykład, żeby główny bohater wydawał się takim, jakim go sobie wymyśliła. A tymczasem nie wynika to z jego postępowania ani na jotę. W opisach jawi się jako cyniczny i nieco zgorzkniały typ, a tymczasem jego postępowanie od samego początku absolutnie temu przeczy. W dodatku, choć na początku książki, w jego pierwszej przedstawionej akcji widzimy, że świetnie potrafi nad sobą panować, to przez całą resztę książki wychodzi z siebie średnio raz na rozdział z byle powodu.

Po drugie, papierowość. Bywają filmy, nakręcone w całości w studio, w których boleśnie odczuwa się brak jakiejkolwiek głębi. Taki „Titanic” na przykład. Niemalże widać w tle ścianę, o którą rozbijają się fale, kiedy wielka masa dykty udaje, że tonie. Tu jest podobnie. Świat wykreowany przez Kossakowską nie żyje własnym życiem kompletnie. Z powodu jakichś braków w opisach, czy diabli wiedzą czemu, wszystko istnieje tylko w najbliższym otoczeniu Larsa. Podejrzewam, że kiedy opuszcza swoją kamienicę, ta znika zupełnie. Zresztą owa kamienica na dobrą sprawę nie doczekała się żadnego opisu. Może poza wzmianką o bojlerze i kaflowych piecach. Poza tym niewiele więcej.

Po trzecie, drobiazgi i szczegóły. Jak na przykład to, że kiedy Lars po raz pierwszy wsiada na swój motocykl, zastanawia się, czy energetycznego paliwa wystarczy na podróż tam i z powrotem. A potem, przez resztę książki jeździ, już zupełnie nie zawracając sobie tym głowy. Cóż, jeśli autor już zdecyduje się na ukazanie w pierwszym akcie rewolweru, to musi liczyć się z tym, że czytelnik zechce w końcu usłyszeć wystrzał.

Po piąte, język. I to już jest niemalże koszmar. Miejscami, niestety, trzeba się przedzierać przez dialogi tak drewniane, że już lepiej by posłużyły za nogę od stołu. Autorka nie radzi sobie kompletnie z opanowaniem języka postaci. A szkoda wielka. Tak specyficzna grupa, jak pozyskiwacze aż się łasi o jakiś zamknięty żargon. Z kolei przy braku spójnej i przemyślanej stylizacji, wiele słów i sformułowań razi jako nieudolne. Trudno mi uwierzyć, że w zdegenerowanym świecie postapokaliptycznym ktokolwiek aż do tego stopnia nadużywałby „wybacz mi, proszę”, a z kolei pojawiający się tu i ówdzie (acz zdecydowanie za często) „koleś” brzmi po prostu infantylnie.

Po ostatnie, sama kreacja świata. Nie koncepcja, bo ta jest ciekawa i przy większym dopracowaniu mogłaby dać naprawdę interesujący efekt, ale właśnie kreacja. Jak dla mnie, rzeczywistość przedstawiona w „Zakonie...” jest mocno niewiarygodna. Owszem, są elementy udane, jak na przykład wiele drobnych przedmiotów życia codziennego sprzed upadku cywilizacji, teraz czczone jako artefakty przez ludzi, którzy kompletnie nie mają pojęcia o ich przeznaczeniu. Ale jeśli przez przeszło osiemdziesiąt lat można zapomnieć, do czego służy płyta kompaktowa, to dlaczego wciąż zachowało się tak wiele innych rzeczy, wydawałoby się, znacznie bardziej ulotnych. No i sprawa zasadnicza... Jeśli Lars wraz z innymi pozyskiwaczami prowadzą swą działalność dla dobra ludzkości, to dlaczego nie ma to pokrycia w faktach? Wszystko, czego dowiadujemy się o pryzach, to że zostają kupione przez handlarzy i tyle je widziano...

Oczywiście, wciąż jest szansa, że przynajmniej część tych błędów zostanie skorygowana w tomie drugim opowieści. I mam ogromną nadzieję, że tak się stanie, w przeciwnym razie byłoby to zmarnowanie, a przynajmniej niepełne wykorzystanie, naprawdę ciekawego i niosącego spory potencjał, pomysłu.

 

Konrad Bańkowski

 

Maja Lidia Kossakowska

Zakon Krańca Świata. Tom 1

Fabryka Słów, 2005

Str.: 512

Cena: 29,99

 


Czternaście kroków wyobraźni

 

Okladka

Zbiór opowiadań Andrzeja Pilipiuka pokazuje drugie, moim zdaniem, bardziej interesujące oblicze twórczości tego autora – wolne od siermiężnego i coraz bardziej wymęczonego cyklu o antybohaterze Jakubie Wędrowyczu oraz monotonii sagi o kuzynkach Kruszewskich. Uderza różnorodnością rozwijanych pomysłów i form, świadczących o profesjonalizmie warsztatowym autora i kreatywności, niezbędnej dobrym utworom fantastycznym.

Wśród opowiadań zebranych w tomie „2586 kroków” znalazły się i humoreski, i lekkie historie przygodowo-fantastyczne, i przede wszystkim teksty poważniejsze.

Nie będę oryginalna mówiąc, że najlepsze ze zbioru jest tytułowe „2586 kroków” i „Wieczorne dzwony” – to najdojrzalsze i najlepiej dopracowane opowiadania grozy, urzekające mrocznym nastrojem, bazującym na lęku przed chorobą, godne porównań do klimatów twórczości E.A. Poe. Opowiadania, których bohaterem jest dr Paweł Skórzewski, budzą tęsknotę i pragnienie, by takich utworów było więcej...

Przeciwwagą dla nich są krótkie, neurotyczne intermedia: „W moim bloku straszy” i „Bardzo obcy kapitał” – lekkie formy epistolarne, ukazujące rzeczywistość w krzywym zwierciadle groteski i humoru. Równie przewrotnym humorem i ironicznym ujęciem cieszy opowiadanie „Parszywe czasy” traktujące o komercjalizacji religii. Teksty te warte są uwagi ze względu na szczególne i rzadko goszczące w literaturze SF perfidne niemal interpretowanie szarej codzienności.

Pięć opowiadań wyznacza obszar zainteresowań twórczych autora i ukazuje sprawność warsztatu oraz bogactwo wyobraźni. Przy nich pozostałe utwory antologii wypaść muszą słabiej.

Wiadomo, że naśladownictwo jest najwyższą formą pochwały – i oto w „2586 krokach” pojawiają się utwory nawiązujące do klasyki literatury SF. Wysoki poziom utrzymuje inspirowany „Wojną światów” H.G. Wellsa „Mars 1899” – przewrotny w ujęciu tematyki i z ciekawym zróżnicowaniem stylu. Interesująco rozwija Pilipiuk zagadnienie podróży w czasie i wprowadzania zmian przyszłości – znany schemat w nieszablonowym rozwinięciu przedstawia opowiadanie „Szansa”. W „Strefie” natomiast od początku brzmią echa „Pikniku na skraju drogi” Strugackich, lecz nie ma mowy o zwykłym kopiowaniu. Sięga Andrzej Pilipiuk do najlepszych źródeł, by na kanwie klasycznych dzieł budować własne wizje.

Rozwinięcie znanych tematów fantastycznych pojawia się również w opowiadaniach „Samolot do dalekiego kraju” i „Szambo”. W pierwszym jest to temat światów równoległych, w drugim – lądowanie obcych. Podjął się pisarz ambitnej walki ze stereotypem – i, niestety, w tym przypadku przegrał.

Zakres zainteresowań nie ogranicza się do klasyki SF. W całym zbiorze Andrzej Pilipiuk odwołuje się do historii i chętnie zajmuje zagadnieniami politycznymi. Widać też, że dobrze się autor „2586 kroków” czuje w klimatach „kresowych” i bliskich naszej wschodniej granicy. Przykładem niech będzie m.in. „Griszka” o Rasputinie, czy „Atomowa ruletka” – historia alternatywna, w której Polska jest supermocarstwem, znowu z perfidnie odwróconą perspektywą.

Andrzej Pilipiuk to autor pomysłowy i dobrze piszący – zbiór „2586 kroków” pokazuje jego potencjał. Gdyby szukać jednego, kluczowego określenia dla zaprezentowanych tekstów, na myśl przychodzi mi przewrotność. Przewrotny humor, przewrotne ujęcie zdawać by się mogło wyeksploatowanych schematów, przewrotne zakończenia – choć nie zawsze udane.

Zapewne dlatego prześladuje mnie podejrzenie, że wielu zaprezentowanym utworom przydałoby się więcej uwagi, ponieważ wydają się niewykończone, rozmyte i zbyt słabo znaczą się w pamięci. Być może po prostu nie lubię płytkich, bezpłciowych form, jak „Vlana”, a może zwyczajnie wymagam więcej od kogoś, kto wymyślił teksty z Tomaszem Etterem i dr Skórzewskim. W języku opowiadań pojawia się niedbałość – miejscami tok wypowiedzi staje się zbyt uproszczony, sprowadzony do orzeczeniowych zdań, niezbyt często również, co z żalem stwierdzam, bawi się Pilipiuk stylem.

Tom „2586 kroków” jest, rzecz jasna, nierówny, ale to żaden zarzut – różnorodność i spora amplituda ocen, to raczej efekt poszukiwań twórczych, co dobrze świadczy o autorze. W tchórzliwym ujęciu statystycznym: z czternastu zamieszczonych w antologii tekstów, pięć należy przeczytać bezwzględnie, pozostałe (z jednym wyjątkiem) nie nużą i wstydu nie przynoszą.

Nie napiszę, że zbiór jest lekturą obowiązkową miłośników twórczości Andrzeja Pilipiuka. Zachęcam raczej tych, u których nazwisko autora wywołuje reakcję alergiczną. Tym razem, jak myślę, będzie inaczej...

 

Małgorzata Koczańska

 

Andrzej Pilipiuk

2586 kroków

Fabryka Słów, 2005

Str.: 512

Cena: 29.99


Co się działo w Pitrze?

 

Okladka

Inni – Jaśni i Ciemni, żyjący koło nas, zwykłych ludzi. Magowie, wampiry, wiedźmy i wiedźmeczki oraz czarodziejki, wilkołaki – postaci ze Zmroku. Na pozór normalni, w rzeczywistości uzbrojeni w nadprzyrodzone zdolności. Świat znany z dwóch powieści „Nocny patrol” i „Dzienny patrol”, wraca w książce „Oblicze Czarnej Palmiry” Władimira Wasiliewa, wydanej nakładem Fabryki Słów w serii „Obca krew”.

Czarna Palmira to stare, obiegowe miano Sankt Petersburga, zwyczajowo nazywanego Pitrem. Tam też pojawiają się dzicy Inni – zainicjowani dość przypadkowo, opowiadający się po stronie Ciemnych, gdyż działają nocą i raczej czynią zło: sabaty, ofiary z ludzi, ołtarze. Kilkuosobowe gangi młodziaków w czarnych skórach i tradycyjna nawalanka rodem z filmów hollywoodzkich: rozbijanie witryn sklepowych, szarpanie odzieży na przystojnych sprzedawczyniach, kradzieże drobnych sum ze sklepowych kas.

Ci dzicy Inni określają siebie mianem Czarnych, nie szanują Traktatu, za nic mają Dzienne i Nocne Patrole.

Do akcji muszą wkroczyć siły wyższe – szef kijowskiego Dziennego Patrolu Like Szeremietiew, wraz z wybraną grupą zaufanych magów drugiego poziomu (dowódców patrolerów Odessy i Nikołajewa) oraz sprawdzonych podwładnych kijowskich, dostają prikaz sprawdzenia, co się w Pitrze dzieje, uspokojenia (czytaj: odcieleśnienia) Czarnych i szybkiego przywrócenia ładu i porządku.

Łatwa, szybka i całkiem przyjemna misja, wydawałoby się. Niestety – coś tu zaczyna śmierdzieć: grupa specjalna zorientowała się, że działa pod potrójnym patronatem: swoich Ciemnych (to jasne, trzeba się ubezpieczyć), przeciwników Jasnych (to też jeszcze zrozumiałe, należy pilnować postanowień Traktatu), ale do obserwacji przystąpiła Inkwizycja (i to już jasne nie jest, bo skąd oni i po co? Dla nawalanki?).

Tak mniej więcej zaczyna się „Oblicze...” i w tym kierunku mniej więcej się potoczy fabuła, ale wolę powiedzieć mniej niż więcej, żeby nie psuć czytelnikom frajdy z odkrywania kolejnych poziomów „śmierdzenia”.

Przede mną było trudne zadanie – przeczytanie ze zrozumieniem trzeciej części cyklu przy jednocześnie kompletnej nieznajomości wcześniejszych historii. Pomyślałam sobie, że nie powinnam mieć z tym większych problemów, że autor założy, iż mogą się znaleźć tacy, którzy sięgną po tę powieść jako pierwszą. Uzbrojona w nadzieję, zasiadłam do lektury i... częściowo poległam. Wasiliew jednak założył coś całkiem odmiennego, i tylko dzięki pomocy zaprzyjaźnionej jednostki, wyjaśniającej na boku wszelkie zagwozdki, nie poległam całkowicie.

Dla tych, którzy czytali poprzednie części, nie będzie obcy Zmrok, gdzie udają się przedstawiciele wrażych sił celem naprania się po pyskach – mnie ten Zmrok trochę niepokoił. Odniesienia do bohaterów „Nocnego Patrolu”, liczne w dialogach, też nie ułatwiały zrozumienia. Autor kompletnym milczeniem pominął konstrukcję świata – mnie ona była potrzebna jak powietrze, żeby jakoś sobie ten świat wyobrazić.

W zasadzie to nie ja powinnam pisać recenzję z „Oblicza...”, tylko ktoś, kto zaliczył wszystkie trzy książki o Innych, bo moje odczytanie powieści może być zdecydowanie różne. Ktoś, kto zaliczył – zachwyci się bądź rozczaruje tą pozycją w odniesieniu do poprzednich. Będzie potrafił powiedzieć o strukturze całości, stworzyć coś na kształt recenzji porównawczej.

Moje omówienie tych drobiazgów jest pozbawione. Nie mam się do czego odnosić, muszę się zakotwiczyć tylko w „Obliczu...” i traktować je jako autonomiczną powieść. I z tego punktu czuję niedosyt. Bohaterowie są niedorobieni, dialogi miejscami przegadane; to one, a nie narracja, popychają akcję do przodu. Rozpierduchy, dość liczne w książce, często też są przedstawiane jako monolog bohatera występującego w rozpierdusze w charakterze uczestnika, co nie sprzyja pełnemu obrazowi owej. Postaci przewija się sporo, przychodzą i odchodzą, właściwie nie wiadomo, po co są w ogóle wprowadzone. Świat jest mozaikowy, niepełny.

Proszę się jednak do powieści nie zrażać – jak pisałam wyżej, w cyklu ta książka może się ładnie skomponować, być wypełnieniem i uzupełnieniem poprzednich. Od zaprzyjaźnionej jednostki wiem, że „Nocny Patrol” był pisany z punktu widzenia Jasnych, „Dzienny...” przekładany, „Oblicze Czarnej Palmiry” – tylko z pozycji Ciemnych, i jest to zapewne jeden z wielu smaczków dla czytelnika.

Nie żałuję, że poświęciłam trzy wieczory na „Oblicze...”. Żałuję jednak, że zabrałam się za tę książkę w pierwszej kolejności, choć nie odmówię sobie przeczytania dwóch pierwszych części cyklu.

 

Karolina Wiśniewska

 

Władimir Wasiliew

Oblicze Czarnej Palmiry

Tłum: EuGeniusz Dębski

Fabryka Słów, 2005

Str.: 352

Cena: 29,99

 

 

 

czytaj dalej...

 


< 06 >