Fahrenheit XLVIII - październik-listopad 2oo5
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Na co wydać kasę

<<<strona 43>>>

Granice raju (fragment)

 

 

O KSIĄŻCE
okladka

W każdym mieście są miejsca, gdzie nadzieja dawno zgubiła się pomiędzy blokami z wielkiej płyty. Lepiej się tam nie zapuszczać. Administracyjnie nazwano to miejsce Zatorzem Fabrycznym, ale wszyscy mówią o nim Raj. Ludzie tu wydają się pogodzeni z losem, lecz pod pozorami apatii kłębią się niespełnione marzenia, nieprawdziwe wspomnienia i nierealne plany na przyszłość. Czy seria brutalnych zbrodni może wstrząsnąć tym światem?

Pierwsza środa

 

Coś poruszyło się w ciemnościach. Ledwie widoczny kształt ręki przesunął się po ścianie, macając niepewnie, jakby czegoś szukał. Palce wyprostowały się ostrożnie badając przestrzeń, aż trafiły wreszcie na odpowiedni przedmiot. Rozbłysło światło małej nocnej lampki, padając na stół, gdzie piętrzyły się brudne naczynia, niedbale rozrzucone stare gazety i opróżnione do połowy plastikowe butelki, w których woda przybrała już lekko zielonkawy odcień. Ręka wysunęła się z ciemności i zawisła nad stołem. Owinięta była brudnym bandażem, którego plamy mogły opowiedzieć długą historię spożywanych posiłków. Tuż nad kciukiem bandaż niedbale spinała pogięta agrafka. Ręka zaczęła przeszukiwać stół, zagłębiając się pod stosy gazet i ostrożnie przesuwając chwiejące się naczynia. Poruszała się chaotycznie, nerwowo przetrząsając śmietnik na stole, przesuwając z miejsca na miejsce przedmioty, aż największa piramida naczyń po prawej stronie stołu zachwiała się i runęła na ziemię z głośnym brzdękiem. Talerze potoczyły się prosto w ciemność, pociągając za sobą szybujące w powietrzu papiery. Stojąca obok butelka z ciemnego szkła przewróciła się i ze skraju stołu ściekał teraz wąski strumyczek cuchnącego płynu. Ręka szukała dalej, nie zwracając uwagi na zniszczenia, aż wreszcie z tryumfem wydobyła spod pozostałych na stole śmieci czerwono-zieloną pogniecioną broszurę. Rozprostowała ją delikatnie, wygładzając zagięte rogi. Palce przesunęły się po wypisanych na samej górze wielkich czerwonych literach, jakby próbując lepiej zapamiętać każdą z nich. I-M-P-E-R-A-T-O-R. Wtedy światło lampki zamigotało i przygasło na chwilę. Ręka nerwowo poruszyła kablem, starając się znaleźć pozycję, w której lampka znów zacznie świecić. Żarówka rozbłysła, przygasła i jeszcze raz rozbłysła, oświetlając czerwony napis „Imperator”.

Pod spodem dodano „Nie może być taniej” i zdjęcie wielkiej fioletowej szynki opisanej jako „produkt naturalny – 9.99”.

– Piękne – szepnął głos w ciemnościach. – Jakie to piękne.

Ręka przewróciła kartkę i delikatnie zaczęła przesuwać się po obrazkach krwistej kiełbasy za 4.99 i poćwiartowanego brutalnie schabu bez kości. Przez chwilę zatrzymała się przy bezgłowym, upieczonym korpusie indyka, obwodząc palcem jego zarys, zupełnie jakby ten obrazek szczególnie spodobał się człowiekowi siedzącemu w ciemnościach.

– Mój śliczny – wyszeptał głos. – Śliczny zupełnie jak ja.

Ręka pogrzebała w śmieciach leżących na stole i wyciągnęła pobrudzony resztkami jedzenia długopis. Przez chwilę zawisła nad stołem, zupełnie jakby ukryty w ciemnościach człowiek szukał inspiracji, wreszcie szybko zaczęła kreślić tuż obok indyka niezdarny obrazek siekiery opadającej dokładnie tam, gdzie powinna znajdować się głowa ptaszyska.

– Śliczny – odezwał się głos. – A teraz jeszcze śliczniejszy.

Zaszeleścił papier i strona gazetki znów się przewróciła. Palce obojętnie przesunęły się po szamponach przeciwłupieżowych za 1.89 i galaretkach owocowych w pięciu smakach. Omijając bawełniane skarpety damskie i świeże pomarańcze, szybko wertowały strony gazetki i zatrzymały się dopiero na ostatniej, zatytułowanej „5 urodziny Imperatora – 5 niedziel wspaniałych prezentów”.

– Prezenty na urodziny – szepnął człowiek ukryty w ciemnościach. – Ja też mam urodziny. Gdzie są prezenty?

Palce zabębniły niecierpliwie po kartce, którą podzielono na pięć kolorowych części: białą, czerwoną, niebieską, zieloną i żółtą. Nagle zastygły nieruchomo.

– Lubię prezenty – szepnął w ciemnościach głos.

Zabandażowana ręka mocno chwyciła długopis i zaczęła szybko pisać na marginesie gazetki.

 

Rozdział drugi

Pierwszy czwartek

 

Do Komendy Wojewódzkiej Policji

Zwracam się z uprzejmą prośbą o przyznanie dotacji celowej na zakup czterech opon zimowych do pojazdu służbowego, których brak poważnie utrudnia użytkowanie wyżej wymienionego pojazdu.

Komendant posterunku dzielnicowego nr 21 – Zatorze

Jacek Lipski

 

W głębi pokoju zaklekotała stara drukarka, z głośnym jękiem wypluwając z siebie kartkę pokrytą lekko rozmazanymi literami. Jacek sięgnął do niej, mocno odchylając się na krześle, i jeszcze raz w skupieniu przeczytał pismo. Zatrzymał się nad ostatnim zdaniem i marszcząc brwi, powtórzył je sobie pod nosem kilka razy, próbując zmienić słowo albo dwa. Ciągle nie brzmiało tak, jak powinno. Jacek westchnął i wyjrzał przez okno, szukając inspiracji w szarych ścianach bloków, zabazgranych graffiti. Pomiędzy nimi na zżółkniętym trawniku walał się przypalony kosz na śmieci i kilka potłuczonych butelek, zapewne efekt jakiejś nocnej imprezy. Rząd popękanych płyt chodnikowych oddzielał od trawnika ulicę, w której dziurach gromadziła się woda po ostatnim jesiennym deszczu, wijącą się pomiędzy blokami, przez całe osiedle, aż do torów. O tej porze było tu bardzo cicho, tylko z góry dobiegały przytłumione dźwięki radia. Spiker monotonnym, modlitewnym głosem mówił coś o pijakach i grzesznikach, dla których zamknięte są bramy raju. Jacek uśmiechnął się do siebie. Raj? Przecież tutaj jest Raj. Zapalił papierosa wyciągniętego z pogniecionej paczki i zaciągając się głęboko, jeszcze raz spojrzał na kartkę.

– ...bez których pojazd służbowy nie nadaje się do eksploatacji... – wypuścił z siebie obłok dymu. – ...bez których korzystanie z pojazdu służbowego jest niemożliwe...

– Kurwa, to bez sensu – mruknął w końcu, zmiął kartkę w kulkę i cisnął do śmietnika stojącego w drugim końcu pokoju. – I tak nikt tego nie przeczyta. Szkoda nawet wydawać na znaczki kasę, której i tak nie ma.

Zgasił papierosa na parapecie i cisnął na trawnik przed blokiem.

– Mówią, że, kurwa, wszyscy są równi. Że zapisano w konstytucji, a rządowy rzecznik chodzi, pilnuje i zawija w błyszczące papierki. Tyle, że w tym popierdolonym mieście granica podziału jest prosta. Jak schemat poglądowy z korespondencyjnego kursu Ku-Klux-Klanu. Do torów wszyscy są dobrzy i trzeba z nimi gadać, za torami wszyscy są źli i trzeba im dokopać. W pieprzonej centrali siedzi więc tłusty skurwysyn i czyta podania. Świeże kwiaty dla kolegów z ratusza. Załatwione. Skórzany komplet wypoczynkowy dla naczelnika. Nie ma problemu. Cztery pieprzone opony zimowe na Zatorze. Zaraz, co to jest Zatorze? Aaa, Raj. Za torami, gdzie żyją tylko kurwy i złodzieje. Informujemy, że prośba została załatwiona odmownie.

Jacek z trzaskiem zamknął okno. Na rękach zostały mu szare smugi brudu. Podszedł do zlewu w rogu pokoju i myjąc ręce, spojrzał na swoje odbicie w popękanym lustrze. Szczupła twarz o trochę zbyt twardych rysach, z szarobłękitnymi oczami, które były bardzo podkrążone. Przez lewy policzek ciągnęła się ledwie już widoczna podłużna blizna.

Trzydzieści lat – pomyślał. – Dzisiaj kończę trzydzieści cholernych lat. Czuję się, jakbym miał co najmniej sześćdziesiąt.

– Proszę – warknął, słysząc pukanie do drzwi.

Do pokoju weszła tęga kobieta w średnim wieku, ubrana z wyszukaną elegancją stałej bywalczyni wietnamskich bazarów i sklepów z używaną odzieżą. Na głowie miała wytapirowane gniazdo rudych włosów, które mocno kontrastowało z jaskrawofioletowym cieniem do powiek i różową połyskliwą szminką.

– Przyniosłam pocztę, panie Jacku – burknęła.

– W porządku, Halinko – odparł Jacek wycierając ręce w szarawy ręcznik, zwisający gwoździa z wbitego w ścianę obok zlewu. – Połóż na biurku.

Halinka, pobrzękując indyjskimi bransoletami, rzuciła na blat plik papierów.

– Będę jeszcze do czegoś potrzebna, panie Jacku? – zapytała. I nie czekając na odpowiedź dodała. – Bo dzisiaj wcześniej wychodzę.

Jacek spojrzał na nią ciężko. Przez chwilę chciał powiedzieć: Tak, będziesz potrzebna i to nawet bardzo, bo znów przyszedł z centrali ten cały administracyjny syf i ktoś musi powypełniać pieprzone formularze numer 254/6 i 789/2, a ja zupełnie nie czuję się na siłach sam tego zrobić. Ale spojrzał na Halinkę i zrozumiał, że cokolwiek powie, to nie będzie miało najmniejszego znaczenia. Wzrok opartej o biurko kobiety mówił wyraźnie: Słuchaj, koleś, mam dziecko z porażeniem mózgowym i szurniętą teściową, a mój stary jeździ ciężarówką. Ta robota jest gówniana i wzięłam ją tylko dlatego, że prawie zwariowałam siedząc w domu i chałupniczo szyjąc kapcie, co tak w ogóle było lepiej płatnym zajęciem. Więc lepiej mnie nie wkurzaj, bo jak ja zrezygnuję, to nie znajdziesz żadnej głupiej na moje miejsce.

– W porządku, Halinko. Nie mam nic przeciwko temu – westchnął Jacek.

Kobieta rozciągnęła w uśmiechu perłowo-różowe usta z wdziękiem sprzedawczyni w sklepie mięsnym za dobrych socjalistycznych czasów.

– Dziękuję – powiedziała i wytoczyła się z pokoju, zamykając za sobą z trzaskiem drzwi.

Jacek zaklął pod nosem i zabrał się za przeglądanie poczty. Od razu odłożył na bok czerwono-zielone gazetki z pobliskiego hipermarketu Imperator, które kusiły nadzwyczajnymi promocjami na komplety „super trwała deska do prasowania + klej biurowy gratis”, oraz ulotki reklamujące szybki kredyt od zaraz, bez pośredników. Nad jedną z nich zawahał się przez chwilę. Z błękitnego gładkiego papieru patrzyła budząca zaufanie twarz znanego lekarza kardiologa. Obok napisane było: „Serdecznie polecam” i niewyraźny lekarski podpis. Jacek uniósł wysoko do góry brwi.

– Co ma ten facet do kredytu? – mruknął. – Chyba że ktoś zawału dostanie, jak zobaczy pieprzone odsetki.

Następna była odbita niedbale na ksero kartka polecająca „nadzwyczaj skuteczne japońskie ziółka na odchudzanie”, pod którą leżała elegancka, wydrukowana na drogim lśniącym papierze publikacja. Jacek powoli wziął ją do ręki, nie wierząc własnym oczom. Na samej górze pozłacaną czcionką biegł ozdobny napis: „Kurier Policyjny – wydawnictwo Komendy Wojewódzkiej”, pod którym umieszczono zdjęcie uśmiechniętego biskupa, jeszcze bardziej uśmiechniętego prezydenta miasta i najbardziej uśmiechniętego komendanta wojewódzkiego, wszystkich w strojach galowych, wznoszących zgodnie toast szampanem musującym w smukłych kieliszkach. Za nimi na długim stole piętrzyły się wymyślnie ułożone potrawy. Jacek szybko przekartkował błyszczące pisemko. „Na dorocznym balu policjanta bawili się przedstawiciele najlepszych jednostek...”, „W ramach corocznej wymiany z zaprzyjaźnionym niemieckim miastem przyjechali do nas koledzy...”, „Rzecznik policji z dumą informuje, że wskaźniki przestępczości spadły w naszym województwie o 15% w ciągu ostatniego roku. Ten niewątpliwy sukces zawdzięczamy rozpoczętej w kwietniu zeszłego roku akcji monitoringu ulic, który obejmuje w tej chwili większą część centrum. Kamery zamontowane zostały...”

Kurwa – pomyślał Jacek. – Skąd się ten facet wziął? Z Hollywood, pieprzony kamerzysta jeden. Jak chcesz zobaczyć spadające wskaźniki przestępczości, to zapraszam do Raju, ty dupku.

Z wściekłością cisnął gazetą o ścianę i wyciągnął z kieszeni papierosy. Odruchowo otworzył okno i do pokoju wleciało znów zimne jesienne powietrze, pachnące gnijącymi liśćmi, które wymieszało się z zapachami gotującego się jedzenia$ dolatującymi z kratki wentylacyjnej na ścianie pokoju.

Kiedyś w zamiast posterunku policji mieściła się tutaj pralnia, ale szybko okazało się, że ktokolwiek budował blok, spieprzył kompletnie całą wentylację. Mydlinami śmierdziało aż do dziesiątego piętra, a wszystkie domowe zapachy z kuchni i toalet opadały w dół, nadając wypranej tu pościeli niepowtarzalną woń gotowanej kapusty i gówna. Sprawa wyszła tuż po oddaniu do użytku bloku i wezwany ze spółdzielni prezes do spraw techniczno-administracyjnych, którego zmuszono do wdychania wyziewów w pralni i poza pralnią, nerwowo poprawiając okulary powiedział „Zajmiemy się tym, proszę napisać podanie”. Przez dziesięć lat nikt jednak sprawą się nie zajmował, a kolejne komisje sanitarne, wzywane na zmianę przez mieszkańców i kierownictwo pralni, przyjeżdżały, spisywały protokół i odjeżdżały, informując, że tego typu działania nie leżą w zasadzie w zakresie ich kompetencji. Mieszkańcy bloku i pracownicy pralni przyzwyczaili się powoli do nieustannego smrodu, ograniczając się do cichej wojny podjazdowej, polegającej na wypisywaniu na ścianach słów powszechnie uznawanych za obelżywe, a kiedy smród się nasilał – do przebijania opon samochodów oraz podrzucania martwych szczurów pod drzwi. Trwało tak aż do czasu niezapomnianego wydarzenia znanego pod nazwą „Pierwszego cudu pralnianego”, kiedy to na ścianie budynku pojawiła się długa rysa, ciągnąca się od piwnic aż do trzeciego piętra. Wezwana inspekcja budowlana stanowczo stwierdziła, że rysa spowodowana jest drganiami pochodzącymi z maszyn pracujących w pralni, i zaleciła natychmiastowe zamknięcie zakładu, co większość mieszkańców uznała za czysty cud i objawienie Ducha Świętego, który zesłał chwilową pomroczność jasną na panów inspektorów, nie dostrzegających siatki podobnych rys na innych okolicznych budynkach, gdzie nie było nie tylko pralni, ale nawet fryzjera dla psów. Pralnia została więc zlikwidowana, a cuchnący lokal władze miasta przekazały w dyspozycję wojewódzkiej komendy policji, która urządziła tu posterunek dzielnicowy nr 21.

Gdzieś z głębi posterunku dobiegło do uszu Jacka głośne trzaśnięcie drzwi i odgłosy szarpaniny.

– Gdzie z łapami, ty policyjny chuju – wrzasnął jakiś głos, po czym nastąpił dźwięk, jakby coś ciężkiego uderzyło o ścianę.

Jacek szybko ruszył w stronę, skąd dobiegały odgłosy.

Na korytarzu szarpało się dwóch mężczyzn. Pierwszy z nich był mocno zbudowanym młodym chłopakiem z krótkimi, pofarbowanymi na czerwonawy kolor włosami. Ubrany w workowate militarne spodnie, które zwisały mu prawie do kolan, i bluzę z kapturem, z napisem „Hool’s Crew” na plecach, niezgrabnie starał się trafić pięścią drugiego, drobnej budowy blondyna w sportowej tandetnej kurtce z czterema wąskimi paskami biegnącymi na rękawach. Jednak ten poruszał się za szybko. Podskakując pociesznie na krzywych, chudych nóżkach, unikał każdego ciosu pięści młodego czekając na moment, kiedy tamten się odsłoni. Wtedy błyskawicznie walnął go w żołądek i kiedy chłopak zwinął się z bólu, wykręcił mu rękę do tyłu, przypłaszczając twarzą do ściany.

– Mówiłem ci już, że jesteś aresztowany – wysapał.

– Odpierdol się, ty mundurowa wszo – wybełkotał młody, próbując jednocześnie wypluć kawałki tynku, które wpadły mu do ust, kiedy zarył zębami o ścianę. – Fuck you.

– Sam się fakuj, ty fakolcu jeden – powiedział piskliwym głosem blondyn, jeszcze mocniej wykręcając mu rękę. – Po polskiemu masz gadać, patriotycznie.

– Możesz mi possać – odparł przyciśnięty do ściany młody i jęknął z bólu. Dalszą konwersację uniemożliwiło mu kolejne brutalne uderzenie szczęką o ścianę.

– Nie obrażaj funkcjonariusza – warknął blondyn. – Bo pokażę ci zaraz takie karate, że...

W tym momencie dostrzegł stojącego w drzwiach Jacka.

– Dzień dobry, panie komendancie – wyszczerzył zęby.

– Cześć, Krzysiu – powiedział Jacek. – Co tu jest grane?

Krzysiu zrobił zadowoloną minę.

– Melduję, że złapałem przestępcę, panie komendancie. Bezczelny typ. Kradł radio z samochodu prosto przed posterunkiem.

– Pierdol się – odezwał się młody, próbując uwolnić się z jego uścisku. – Policyjne gnoje.

Krzysiu od niechcenia walnął go w ucho i młody znów wydał okrzyk bólu.

– Zamknijmy klienta, panie komendancie. Wychowawczo. Żeby przynajmniej bluzgać się oduczył.

Jacek spojrzał na niego w zamyśleniu. Dobry pomysł, Krzysiu – przeszło mu przez głowę. Tyle, że najpierw musimy wyprosić szanownych kolegów bezdomnych, którym popieprzył się nasz areszt z pięciogwiazdkowym hotelem.

W tym momencie młody, korzystając z chwili nieuwagi Krzysia, szarpnął się, obrócił i kopnąć go boleśnie w kostkę.

Krzyś jęknął i lekko rozluźnił uścisk. Młody zaczął znów bluzgać i wykręcać się na wszystkie strony. Za plecami Jacka odezwał się głośny dźwięk telefonu.

– Krzysiu, idź odebrać – powiedział szybko Jacek. – A ja zajmę się kolegą.

Krzysiu wzruszył ramionami.

– Jak tam pan chce, panie komendancie. – Pchnął młodego w kierunku Jacka. – Proszę mu dać solidny wpierdol, za te bluzgi.

Z kieszeni wyciągnął malutkie lusterko i palcami przeczesał włosy, które rozwichrzyły mu się w czasie szarpaniny.

– Wie pan, co mi jedna panna powiedziała, jak byłem w sobotę na dyskotece, panie komendancie? – powiedział, studiując w lusterku swój profil. – Że jakbym miał wąsy, to wyglądałbym zupełnie jak Małysz.

Schował lusterko i zniknął w głębi posterunku. Jacek odwrócił się do młodego, patrzącego na niego spode łba.

– Idziemy na spacer – rzucił.

– Gdzie? – Młody nie ruszył się z miejsca.

– Całkiem bliziutko – odparł Jacek, chwytając go za ramię. – Nie bój się, koledzy nie zobaczą, jak włóczysz się z policyjną wszą za rączkę.

– Nigdzie nie idę. – Młody walną pięścią w ścianę, aż posypał się tynk.

– Założysz się? – Jacek chwycił go drugą ręką za kark i pchnął w stronę drzwi. – I nie niszcz, synku, państwowej własności.

Wyszli na pomazaną graffiti klatkę schodową. Ze ściany smętnie wystawały resztki drutów, do których kiedyś przymocowana była gaśnica, a drzwi z dykty prowadzące do zsypu wyglądały, jakby ktoś próbował rozwalić je kopniakiem. Na samym ich środku ktoś napisał czarnym markerem „Chuj wszystkim w dupę” i zilustrował to nieudolnym obrazkiem, przedstawiającym opisaną czynność.

– Do windy – powiedział Jacek.

Młody zatrzymał się.

– Po co? – burknął.

– Zobaczysz – odparł zirytowanym tonem Jacek. – Nie marudź lepiej, bo ci przyłożę.

Młody zaparł się o ścianę.

– Nic mi nie zrobisz. Znam swoje prawa.

– To zadzwoń po adwokata – poradził Jacek.

Otworzył szare zardzewiałe drzwi i wepchnął młodego do brudnej kabiny. Nacisnął nadpalony przycisk z numerem 10 i winda ruszyła w górę z głośnym jękiem stalowych trybów, zatrzymując się na ostatnim piętrze.

– Wysiadka – powiedział Jacek.

Tym razem młody usłuchał bez awantur.

– Teraz co? – zapytał.

– Będziemy podziwiać widoki. – Jacek pchnął go w kierunku schodów prowadzących na dach.

Prowadził do nich wąski korytarzyk, zaścielony resztkami potłuczonego szkła, zakończony na pół wyrwanymi z zawiasów drzwiami. Gdzieś pod ich nogami miauknął obudzony hałasem kot i szybko zniknął w jakiejś dziurze. Młody posłusznie otworzył drzwi i oczy poraziło im na chwilę jaskrawe światło słońca. Dach pokrywała czarna warstwa smolistej papy, z której wystawały czubki szybów wentylacyjnych jak szare pryszcze z wbitymi drutami anten – przemysłowa akupunktura. Jacek pociągnął młodego prawie do samego skraju dachu. Tam puścił go i usiadł na jednym z szybów.

 

 


< 43 >