Fahrenheit nr 52 - kwiecień-maj 2oo6
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Para-nauka i obok

<|<strona 17>|>

Anegdotycznie i błyskowo

 

 

„O jakże pięknie jest cokolwiek wiedzieć”, powiedział (cytuję z pamięci) mieszczanin, co chciał być szlachcicem. Tak na marginesie, przepyszne są kulisy powstania tejże sztuki. Otóż na dwór króla Francji Ludwika na pewno kilkunastego (XIV), przybył (1669) dworzanin, przedstawiciel imperium tureckiego, który przedstawić miał prośbę (request), aby król Słońce ponownie przysłał do Konstantynopola swego ambasadora odwołanego po klęsce wojsk francuskich na Krecie (ok. 1669) ku pomocy Wenecjanom wysłanych. Rzecz zadziwiająca, że podówczas ambasadora tureckiego posiadała tylko Austria. Nasz kilkunasty Ludwik był pewien, że posłaniec (Suleyman Aga) jest także ambasadorem. Zrobił on swym wyrafinowaniem wielkie wrażenie, jemu przypisuje się rozpowszechnienie we Francji między innymi zwyczaju picia kawy. Król przygotował wielką fetę (5 grudnia, zamek Germain-en-Laye) na jego cześć. Jednak szybko wyszło na jaw, że przyjechał zwykły dworzanin. Fetę trafił szlag, zaś wściekły król zamówił u Moliera sztukę ośmieszającą Turków. Kto był w teatrze i widział, wie dlaczego i ten plan diabli wzięli. Kto zaś by myślał, że jestem takim wielkim erudytą, myli się. Wiedzę zawdzięczam swej żonie, która historię wyczytała w albumie „The Orient in Western Art”, który ułożył Gérard-Georges Lemaires. Wiedza owa zdaje się zasadniczo całkowicie nieprzydatna, lecz jej posiadacz można za jej pomocą zrobić wrażenie człowieka, który sporo wie, a przez to więcej może. Czy jest to złudne wrażenie? To zależy od człowieka. Ktoś, kto znalazł się w dolinie Otumby 1520 roku w oddziale Corteza i zobaczył naprzeciw siebie oddziały Azteków oceniane na 200 000 ludzi zapewne nie mógł mieć najmniejszej nadziei na przeżycie. Przyznaję, że historię tę ciągle przypominam, bo wydaje mi się bardzo pouczająca, lecz zauważmy przy okazji, że warto znać różne historie, nie tylko na różne okazje, żeby nie musieć powtarzać o bitwie w dolinie Otumby. Pomimo tych wszystkich zastrzeżeń wracam właśnie do tych zdarzeń, bo nie słyszałem, by gdziekolwiek więcej zdarzyła się aż taka dysproporcja sił. Oddział Corteza liczył około 180 ludzi w tym 20 konnych. Po przeciwnej stronie morze głów. Trzeba być szalonym, by mieć jakąś nadzieję. Takie cuda się nie zdarzają. A jednak. Hernando Cortez, choć pozbawiony palnej broni, jeszcze raz udowadnia rdzennym mieszkańcom Ameryki, że nie jest w ich mocy zatrzymać go. Choć ranny, dostrzega wodza Cihaucu, przedziera się do niego przez indiańskich wojowników i przebija lancą. Czy to czysty przypadek, czy też kontynuacja prostej zależności, że po jednej stronie mamy ludzi, których świadomość sięga może ze sto lat wstecz, po drugiej człowieka, który w jakiś sposób niesie ze sobą pamięć wszystkich łajdactw od czasów Alkibiadesa, Kleopatry, zna historię Cezara i Brutusa, a nade wszystko Jezusa z Nazaretu, który za uzdrowienia i głoszenie miłości do bliźnich zawisa na krzyżu. Być może tylko ktoś, kto pamięta o tych, co podburzeni przez kapłanów woleli na wolności ujrzeć Barabasza, mógł mieć dość uzasadnionej pogardy dla tłumu, by podjąć taką próbę wydostania się z beznadziejnej sytuacji. Kto wie, czy właśnie Cortez, gdy było już po wszystkim nie powinien wypowiedzieć tej słynnej kwestii Mieszczanina.

Fotograf nie musi wiedzieć, jak działa elektroniczna lampa błyskowa. Tym bardzie nie bardzo potrzebna jest mu wiedza, że (za pewne) jej konstruktorem (podaje się rok 1931) jest pionier szybkiej fotografii, Edgerton Harold Eugene (1903-1990), amerykański inżynier i wynalazca, fotograf. Studiował inżynierię elektryczną w Instytucie Technologicznym Massachusetts w Cambridge (USA), gdzie pracował od 1928 (od 1948 jako profesor). Uważa się, że jako pierwszy dzięki skonstruowanemu przez siebie źródłu światła dającemu bardzo krótki błysk i zbudowaniu ultraszybkich aparatów fotograficznych, jako pierwszy wykonywał znane zdjęcia kropli mleka lub wody, wpadającej do naczynia, piłki tenisowej uderzonej rakietą czy pocisku przebijającego stalową płytę. Technikę ultraszybkiej fotografii stosował w wielu dziedzinach nauki i techniki, np. w latach 40. fotografował amerykańskie wybuchy jądrowe. (Za źródłem: http://prace.sciaga.pl/35981.html)

Początkowo w powszechnym użyciu do oświetlania planu zdjęciowego była mieszanka magnezjowa, dająca pyszne komediowe efekty, a potem lampy spaleniowe. Jeszcze w okolicy lat siedemdziesiątych elektroniczna lampa błyskowa była rarytasem. Jeszcze większym było posiadanie lampy z przetwornicą. Nie pytajmy, po co mamy wiedzieć, jak działa lampa błyskowa: za chwilę wszystko będzie i tak jasne, choć nie po co, ale jak działa.

Po pierwsze, co błyska i dlaczego? Gaz w palniku, kwarcowej rurce. Najczęściej to ksenon. Jego ciśnienie jest dobrane dla uzyskania i właściwej mocy i temperatury barwowej, czyli koloru światła, w uproszczeniu mówiąc. Błyska na skutek wyładowania w tym gazie. W rurkę wtopione są dwa druty, elektrody. Podłączone są do źródła zasilania, kondensatora. Zazwyczaj jest to tzw. kondensator elektrolityczny o pojemności kilkuset mikrofaradów naładowany do napięcia ok. 300 V. Takie zasilanie rurki jest po prostu wygodne. Chodzi nam o to, żeby przez możliwie krótki czas przepchnąć przez rurkę możliwie spory ładunek. Kondensator nadaje się do tego idealnie.

W momencie gdy „coś” zjonizuje gaz w rurce jej opór „spada na łeb”. Następuje praktycznie zwarcie poprzez palnik i rozładowanie naszego zbiornika energii do zera. Gdyby nie pewna sztuczka, lampa błyskowa, która jest ładowana z sieci, powodowałaby zwarcie instalacji i za każdym naciśnięciem spustu migawki, wylatywałyby korki. Kondensator jest ładowany w na przykład lampach studyjnych z sieci. Nie ma powodu, by po zainicjowaniu wyładowania w rurce, nie popłynął przez nią potężny prąd pobierany wprost z elektrowni. Banalnym patentem jest wsadzenie w obwód ładowania zwykłego opornika. Wyładowanie w lampie gaśnie, gdy napięcie prądu płynącego poprzez nią spada poniżej pewnej krytycznej wartości. Przerwanie wyładowania jest dokładniej wynikiem tego, że wyładowanie w gazie gwałci prawo Ohma, zależność prądu od napięcia jest nie tylko bardzo krzywa, ale jeszcze znajdziemy kawałek, gdzie zmniejszaniu napięcia towarzyszy zwiększanie prądu. Nazywa się to opornością ujemną. Dlatego napięcie na kondensatorze podczas wyładowania przez rurkę maleje, aż do napięcia zgaszenia wyładowania i nie kończy się na przykład łagodnym świeceniem lampy, przez którą płynąłby prąd, jaki przepuści włączony w szereg opornik, tylko następuje całkowite przerwanie obwodu w palniku.

Jak zainicjować wyładowanie? Pomysł bardzo prosty i skuteczny, przyłożyć z zewnątrz pole elektryczne, dość silne, by zjonizowało cząsteczki gazu. W lampach błyskowych palnik na trzecią elektrodę. W znanych mi konstrukcjach zawsze jest ona umieszczona na zewnątrz rurki. Może to być obejma, bywa to amalgamatowa (zapewne) ścieżka. Ta elektroda jest podłączona do transformatora wysokiego napięcia. Jego pierwotne uzwojenie jest zasilane z kondensatora o niewielkiej pojemności rzędu 0.1 mikrofarada. Kondensator ładuje się z obwodu zasilania głównego kondensatora wyładowczego do napięcia także ok. 300 V. W starych konstrukcjach jest rozładowywany za pomocą mechanicznego wyłącznika w aparacie. Po prostu jeden przewód łączący kondensator i jeden biegnący do pierwotnego uzwojenia transformatora są podłączone do sanek lampy lub do przewodu synchro.

Spójrzmy na przykładowy schemat lampy błyskowej.

rysunek

Zastrzegam, że to przykład, wartości elementów wzięte zostały „z powietrza” i to nie musi działać. Urządzenie podłączamy bezpośrednio do sieci 230 V ~. Opornik 10 kiloomów ogranicza prąd ładowania kondensatora, za nim mamy diodę prostowniczą , wystarczy nam prostowanie jednopołówkowe. Układ ten ładuje kondensator 800 mikrofaradów. Co trzeba zastrzec, nie było by rozsądne montować to „zwykłe” kondensatory stosowane np. w filtrach zasilaczy sieciowych. Takie kondensatory wytrzymują niewielkie prądy rozładowania (mają cienkie doprowadzenia elektrod). Potrzebne są specjalne kondensatory przeznaczone do lamp błyskowych. Z tym jednak, że wiem, że w amatorskich konstrukcjach działały także najzwyklejsze elektrolity, choć trzeba się liczyć, że w tych warunkach czasami efektownie eksplodują... Naprawdę, to jeden z nielicznych elementów elektronicznych, który rozlatuje się z wielkim hukiem i niczym granat rozrzuca kawałki obudowy. Wiele razy widziałem, dlatego przy pracy z elektrolitami umieszczamy je zawsze w metalowych obudowach, a przynajmniej pomiędzy kondensatorem a nami umieszczamy jaką osłonę przeciwodłamkową choćby w postaci deski. Majstrujemy dopiero po rozładowaniu kondensatorów i to nie za pomocą śrubokręta, ale urządzenia składającego się z opornika ~ 1 kiloom i dwu dolutowanych do niego przewodów. Opornik trzeba wsadzić w koszulki izolacyjne, żeby przypadkiem nie rozładowywać kondensatora przez własne ciało.

Poprzez opornik 100 kiloomów jest ładowany kondensator C2. To on zasila transformator dający impuls wysokiego napięcia. W momencie zamknięcia obwodu poprzez wyłącznik aparatu następuje gwałtowne jego rozładowanie poprzez pierwotne uzwojenie transformatora. Uzwojenie wtórne generuje impuls napięcia ok. 3000 V. Jest ono przyłożone do trzeciej zewnętrznej elektrody i do obydwu elektrod wyładowczych, z jednej strony bezpośrednio z drugiej poprzez kondensator C1. No i to jest cała lampa.

Nie widzę dziś sensu budowania samodzielnie lampy błyskowej. Za ok. 50-80 zł nabędziemy tzw. żarówkę błyskową. W 99 % wypadków szamotanie się z konstrukcją obudowy nie ma w tych handlowych warunkach żadnego uzasadnienia. Owszem jakiś sens ma reanimacja staroci. Mnie udało się nabyć „ruskie” po ok. 10 zł sztuka i, biorąc pod uwagę cenę kabla, wtyczki, obudowy „jest interes”, skoro żarówkę błyskową trzeba w coś wkręcić, a to coś będzie wymagało kabla i wtyczki.

Z tego pobieżnego omówienia zasady działania lampy wynika parę wniosków. Współczesne aparaty dostosowane do elektronicznego sterowania nie znoszą na „sankach” wysokiego napięcia. Zazwyczaj maks to jest 9V. W związku z tym nie można podłączać lamp, które z racji ordynarnej konstrukcji mają po prostu wyprowadzone podłączenie do kondensatora C2 i transformatora wysokiego napięcia, bo przywalimy na elektronikę naszego wspaniałego aparatu jakieś 325 woltów. Zostaną z niej tylko wióry. Inny wniosek może być dość optymistyczny. Da się wyzwalać synchronicznie kilka „sieciówek”. Trzeba tylko połączyć ze sobą kable tak, by kondensatory zasilające transformatory wysokiego napięcia nie rozładowywały się przez obwody innych lamp. W praktyce wystarczy sprawdzić gdzie jest plus na przewodach. Połączyć ze sobą plusy, potem minusy i... może działać. Nie musi, zaznaczam.

Tu dygresja, albowiem kocham dygresje. Po kij zastanawiać się nad tym wszystkim? Po co komu łączyć ze sobą „ruskie sieciówki”? Sprawę chciałbym wyjaśnić nieco pokrętnie. Na stronie (http://www.kenrockwell.com/tech/7p.htm) możesz znaleźć klasyfikację 7 poziomów fotografów. Na najniższym poziomie znaleźli się wymieniani już tu kiedyś „sprzętowi onaniści”. Znajdziesz tam taką uwagę, że nacja owa nie poświęca prawie w ogóle uwagi sprzętowi oświetleniowemu. Otóż opierając się na tej klasyfikacji, trzeba się przyznać, że lwią część adeptów sztuki utrwalania obrazu nadzwyczaj interesuje poziom nr 2, czyli „dziwka”. Generalnie chodzi o to, żeby publiczność czymś zadziwić. Określam to inaczej. W oczach innych pstrykaczy staniemy się guru, gdy zaprezentujemy zdjęcie, przy którym facet rozdziawi gębę i pomyśli „nie wiem, jak to zrobił, nie mam takiego sprzętu, jakbym miał, nie umiałbym go obsłużyć”. Publiczność trzeba też lunąć czymś po gałach. Fotografia nie może być takim sobie po prostu fragmentem otaczającego nas świata. Dobrze sprzeda się makro, nieco gorzej zdjęcia wykonane krótkimi obiektywami, intrygująco potrafi wyglądać fotka wykonana teleobiektywem, tyle, że trzeba speca, by się dopatrzył, że to teleobiektyw. Można zadziałać za pomocą światła. Światłem można wyczarować zupełnie niespodziewane często zdumiewające efekty. Bardzo pomaga lampa błyskowa, w zwłaszcza może paradoksalnie, manipulowanie światłem w zdjęciach w słoneczny dzień. Technik jest tu wiele, od banalnego „dopalania” cieni, poprzez kolorowe oświetlenie, „dopalanie” pierwszego planu w zdjęciach wieczornych, do tak mocnego oświetlania lampą w słoneczny dzień, że światło lampy staje się dominujące. Generalnie w fotografii „zawodowej” sprzęt oświetleniowy, w skład którego wchodzą takie „urządzenia” jak kawałki styropianu odbijające światło stanowi o powodzeniu całego przedsięwzięcia i to w stopniu czasami znacznie większym niż „szkła” czy „body”, czyli korpusy aparatów. Tak więc, Drogi Czytelniku, jeśli marzysz o zadziwieniu swoich kolegów-pstryków, zawodowych fotografistów, zwabieniu pięknych panienek do swego studio, czy wygarnięciu kasy z agencji handlującej zdjęciami, kwestia łączenia ruskich sieciówek może być dla Ciebie mocno interesująca. Tu możemy zakończyć na chwilę dygresję.

Mówiliśmy o tym, co przyjdzie z wiedzy o tym, jak zmajstrowano flesza. Zaczęliśmy od wynalazcy, który stosował elektroniczne światło do rejestrowania zdarzeń trwających ułamki sekundy. Otóż zyskiem z wiedzy o tym, jak działa lampa, może być właśnie to, co zadziwia publikę najbardziej, czyli tak zwana fotografia trikowa. Zerknij na stronę (http://www.republika.pl/baron13/chlup.html)

Uwaga, niebezpieczne! (Czytaj dalej dlaczego). Jest tam zdjątko zrobione właśnie sposobem i zaręczam, że detalicznie takie samo, inaczej niż sposobem się nie da. W pokoju podczas robienia zdjęcia było ciemno. Im ciemniej, tym lepiej, lecz nie może być tak ciemno, żeby fotografista zaplątał się w kable, są pod napięciem! Aparat w tym wypadku był to cyfrowy Canon 300 D został ustawiony na czas otwarcia migawki ok. 2 sek. Dołączyłem do niego obiektyw 180 mm mocno przysłonięty (przesłona 16). Obiektyw długi, żeby było miejsce i nie zachlapać aparatu. Oczywiście umocowany na statywie. Po naciśnięciu spustu fotografista spuszczał łyżeczką do herbaty krople wody do talerza. Układ elektryczny wyzwalał błysk. Ponieważ było ciemno, matryca rejestrowała tylko obraz, który docierał do niej podczas błysku. Idea eksperymentu jest taka, że w wodzie (musiałem ją dla zwiększenia przewodności posolić) znajduje się jedna elektroda, nad jej powierzchnią druga. Gdy na skutek chlupnięcia uformuje się fala, zwiera elektrody i następuje wyzwolenie lampy. Zastosowałem lampę Łucz1 i nie demolowałem jej w środku, tylko dobrałem się do kabelka synchronizacji. Musiałem zastosować triaka, można tu oczywiście wsadzić „zwykły” tyrystor, lecz akurat wygrzebałem triaka. Znowu mamy miejsce, gdzie schodzą się ze sobą różne dziedziny wiedzy. Triaki i tyrystory to „elementy zaworowe” energoelektroniki. To coś po podaniu bardzo krótkiego impulsu na elektrodę zwaną bramką zaczyna przewodzić i przewodzi, mimo, że dawno wyłączono impuls sterujący, do momentu, w którym prąd w głównym (sterowanym) obwodzie, nie zaniknie, na przykład dla tego, że jest to przemienny prąd sieciowy który z zasady cyklicznie (100 razy na sekundę w przy 50 Hz) przechodzi przez zero.

Tyrystor w stanie włączonym przewodzi w jedną stronę, triak w obie, dlatego triaki nadają się znakomicie do sterowania w sieci, tyrystory wymagają dodatkowego elementu w postaci mostka prostowniczego, gdyby kto nie wiedział. Użycie triaka w tym obwodzie jest lekko bez sensu, bo to obwód prądu stałego, ale po prostu takie coś wpadło mi w ręce. Dlaczego ten dodatkowy element? Czy nie wystarczyłoby samo zwarcie końców kabelka synchronizacji poprzez słoną wodę? Nie wystarczyło. Opór wody był za wielki, rozładowanie kondensatora odbywało się za łagodnie, w rezultacie zwarcia transformator dawał za małe napięcie na elektrodę sterującą, by nastąpiło wyzwolenie błysku. Takie elementy jak tyrystory mają zwyczaj załączać się w czasie ok. 1 mikrosekundy i to jest akurat dla lamp błyskowych.

Ważna jest polaryzacja, by na bramkę tyrystora (triaka) był podawany plus. Podanie minusa zapewne skończy się wysadzeniem triaka. Zwróć uwagę, Czytelniku, że w przypadku stosowania triaka wystarczy właściwie wiedzieć, która elektroda jest „bramką”. Wystarczy kabelki zakręcić na końcówkach i zacząć eksperymentować. W przypadku tyrystora trzeba wiedzieć że na anodę przyłączamy plus, na katodę minus. Musimy rozpoznać wszystkie trzy elektrody.

Na koniec ostrzeżenie: solona woda jest stosowana dla skrócenia mąk skazańca na krześle elektrycznym. To naprawdę jest niebezpieczne. Trzeba dobrze przemyśleć warunki BHP. Najlepiej nie stosować lamp z zasilaniem sieciowym. Zerknij jeszcze raz na schemat lampy i zwróć uwagę, że jedna końcówek gniazdka synchro może być czasami podłączona na głucho do którejś dziurki w gniazdku sieciowym. Najczęściej jest pewna modyfikacja w schemacie i taka atrakcja Cię minie, ale bądź przygotowany na konsekwencje.

Przy okazji pewna mała demaskacja. Jesteśmy przekonani o niesłychanie krótkim czasie wyładowania w lampie błyskowej. Patrząc na zdjęcie, zobaczymy jednak wyraźne rozmycie. W rzeczywistości czas błysku „swobodnego” wynosi od 1/1500 sek. do ok. 1/400 sek. i zależy od konstrukcji lampy. Jest więc, jak na elektronikę bardzo długi. Piekielnie krótkie czasy ~ 1/30000 sekundy daje dopiero lampa z elektroniczną automatyką.

Osobom niechętnym wszelkim eksperymentom mogę polecić pewną modyfikację zabawy z lampą, która daje czasami nawet lepsze rezultaty. Nie poradzimy sobie bez elektroniki, gdy chcemy sfocić bardzo małe chlup, lecz gdy zamienimy talerzyk na michę i łyżeczkę na konewkę, możemy ustawić aparat „na czas” i próbować ręcznie „wstrzelić się” błyskiem lampy, podczas gdy jakiś pomocnik dokona chlupnięcia.

Współczesne lampy błyskowe są o wiele bardziej skomplikowane. Są budowane przede wszystkim z zasilaniem bateryjnym. Zawierają przetwornicę zamieniającą kilka woltów bateryjek na kilkaset. Mają skomplikowane układy automatyki. Najprymitywniejsze wyłączają przetwornicę po naładowaniu głównego kondensatora. Nieco bardziej skomplikowane mają już tak zwany tryb automatyki sterujący siłą błysku.

Dobry moment do omówienia najbardziej podstawowych parametrów lampy błyskowej. Pierwsze, co interesuje od amatora do zawodowca, to siła błysku. Zależy on od energii zgromadzonej w kondesatorze (C1). Wyraża ją prosty wzór fizyczny E=1/2*C*U^2, gdzie E – energia w dżulach (fotografowie uparcie podają ją w watosekundach), C – pojemność w faradach, U – napięcie w woltach. Nie ma żadnej gwarancji, jak dzieli się energia wyładowania pomiędzy straty w postaci ciepła wydzielanego na drutach i ciepła zagrzewającego rurkę, a światło. Jednak dla tak zwanych lamp studyjnych zwykle podajemy dla zrobienia jakiegoś porównania siłę błysku w dżulach (fotografowie wolą „watosekundy”, W*s), zaś dla lamp „normalnych” tzw. liczbę przewodnią. Różnica wynika z tego, że ilość światła docierającego do fotografowanego obiektu zależy od konstrukcji reflektora. Na lampy studyjne te reflektory się dopiero nadziewa. Dlatego ich efektywność może się mocno zmieniać.

Liczba przewodnia to z grubsza przesłona, jaką trzeba ustawić na aparacie, fotografując przedmiot oświetlany tą lampą z odległości jednego metra, gdy mamy materiał lub matrycę o czułości 100 ISO. Liczby przewodnie lamp wbudowanych w aparaty wynoszą ok. 13 (Canon 300 V). Starsze lampy zewnętrzne mają ten parametr na poziomie 22, nowsze ok. 34. Lampy studyjne w porównaniu z przenośnymi mają monstrualne moce. Używa się tam wg informacji producentów kondensatorów wyładowczych o pojemności do 22 tysięcy mikrofaradów, energia wyładowania sięga 1200 dżuli. To „zaledwie” tyle, ile daje jedna lampa 1200 watów w ciągu 1 sekundy, lecz ta praca zostaje wydatkowana w czas ok. 1/1000 sekundy. Daje to moc 1,2 MW. Po co?

Zazwyczaj takie informacje podaje się dla wywołania odpowiednio głębokiego zwisu szczęki u czytelnika. Pozostańmy przy watosekundach.

Otóż porzuciliśmy w pewnym momencie wątek komplikowania się lamp błyskowych. W międzyczasie wspomnieliśmy o energoelektronice i tyrystorach. Energoelektronika generalnie zajmuje się konstrukcją urządzeń półprzewodnikowych (nie ma obowiązku, żeby to były elementy półprzewodnikowe, ale tak wychodzi) dla sterowania wielkimi mocami. Włazi na miejsce elektrotechniki. Tam gdzie stosowano stycznik (nie pytaj, co to jest stycznik, jeśli nie wiesz: coś, co kłapie, błyska, załącza i wyłącza wielkie prądy zazwyczaj i pracuje pod sporymi lub wielkimi napięciami), dziś zobaczymy blok tyrystorowy lub triaków. Te umiejętności tak się rozwinęły, że nauczyliśmy się sterować elektronicznie mocami rzędu właśnie kilku MW. I tu ewentualnie przyda się wiedza o mocach rozwijanych przez lampy.

Gdyby ktoś chciał zrobić nowoczesną lampę z automatyką, to na tej mocy może sobie połamać zęby. Tym niemniej już od dawna można nabyć lampy ze sterowaniem mocą błysku. Najprostsze rozwiązanie to tzw. „automatyka”. Lampa posiada fotodiodę, która kontroluje oświetlenie planu. Na lampie nastawia się czułość filmu i przysłonę. Moc błysku jest dobierana automatycznie. W starszych modelach bywa tylko jedna lub dwie przysłony, bardziej skomplikowane mają pełen zakres wartości. Z własnego doświadczenia mogę powiedzieć, że działa to znakomicie, lecz dziś już jest historią. Przyczyna w skonstruowaniu obiektywów ze zmienną ogniskową. Zoomy położyły wygodę fotografowania z automatyczną lampą błyskową. Przy stałym obiektywie wystarczało naciskać spust migawki i zawsze... jakaś część planu była dobrze naświetlona. Zmiana ogniskowej wymaga zmian ustawień automatyki w lampie.

Problem rozwiązano dużo bardziej radykalnie niż poprzez komunikację z lampą. Czujnik światła wbudowano w aparat fotograficzny. Fotodioda mierzy światło odbite od błony fotograficznej i gdy jest dość, przerywa błysk. To pomiar w skrócie nazywany TTL, akronim tłumaczy się na polski „pomiar poprzez soczewki”. Uwzględnia on nie tylko ogniskową, ale i założone na obiektyw filtry (np. UV lub polaryzacyjny), oraz parametr o którym wie już niewielu nawet „zawodowych” fotografów, czyli światłość obiektywu. Obiektywy o tej samej przesłonie, na skutek różnej konstrukcji mogą przepuszczać do kliszy różne ilości światła. Banalne, ale trzeba o tym pamiętać. Np lustrzane Rubinary mają na środku zwierciadełko, które odbija obraz z głównego lustra. To zwierciadełko przesłania część powierzchni obiektywu. I dla tego trzeba wprowadzić ów parametr, który udokładni to, co mówi wielkość zwana przesłoną. Tak więc pomiar TTL był swego rodzaju rewolucją. Przez jakiś czas zdawało się, że nic lepsiejszego nie da się wymyślić (w odróżnieniu od „lepszego”). Wymyślono i dziś mamy ileś rodzajów TTL-a. Na przykład E-TTL (bodaj evaluative TTL). Co ciekawe firma Canon, która wprowadziła ten system, nie bardzo zadbała o udostępnienie opisu jego działania i mamy informacje trochę marketingowe. Generalnie chodzi o to, że pomiar dokonuje się w aparacie za pomocą tego samego czujnika, jaki mierzy „normalnie” światło (mówimy światło zastane, oświetlenie niepochodzące z lampy błyskowej), oraz że największą wagę do pomiaru wnosi tzw. punkt autofocusa, który akurat ustawił ostrość. Jeśli robiłeś fotki zaawansowanymi aparatami, to wiesz, o co chodzi. Niezorientowanym wyjaśniam. To działa tak. Zerkasz w wizjer aparatu. Zazwyczaj wciśnięciem do połowy spustu migawki uruchamiasz automatyczne ustawianie ostrości. Zazwyczaj mamy tak zwany bierny autofocus. W pewnym miejscy wizjera mamy ustawioną tak zwaną diodę kwadrupulową, po prostu cztery foto-diody blisko obok siebie. Automatyka kręci obiektywem. Gdy ostrość jest największa, wówczas różnice pomiędzy oświetleniem poszczególnych segmentów są największe. W tym momencie zatrzymuje się silnik obiektywu , a aparat „pika”, zaś w wizjerze błyska podświetlenie pola autofocusa, które złapało ostrość. Ponieważ zazwyczaj „ostrzy” się na obiekt, który jest najważniejszy, logicznym jest, by na ten obiekt ustawić oświetlenie. Teoretycznie więc, gdy ustawimy światło za pomocą tych samych foto-diod którymi „wyostrzyliśmy”, możliwość „wpadki” jest bardzo mała. Niestety, trzeba by zagłębić się ciut w problemy ekspozycji (wypada poruszyć problem znormalizowanej „szarej kartki”), ale intuicyjnie wyczuwamy, że gdy przyjdzie nam cyknąć nader częsty obiekt pstrykaczy, czyli młodą parę, on czarnym jak smoła garniturze, ona w białej jak śnieg sukni, coś się może pozajączkować. Tak więc już mamy E-TTL II. System, który uwzględnia odległość i oczekuje pewnej ilości odbitego od obiektu światła. Może rozpoznać coś bardzo jasnego lub ciemnego. I można mieć nadzieję, że będzie... lepiej. A czasami całkiem źle.

Generalnie chyba jedynym, w mojej prywatnej opinii, pewnym rezultatem postępującej automatyzacji lamp błyskowych jest dość skuteczne przywiązywanie klienta do jednego producenta. Dawno minęły czasy, gdy stopka lampy i sanki aparatu miały dwa wyprowadzenia, jak to wynika z naszego schematu. Dziś jest ich wiele, i służą dziwnym celom, na przykład uruchamianiu czerwonej diody umieszczonej w lampie, która doświetla ciemny plan podczas działania autofocusa. Inna konsekwencja, to brak łatwego sprzęgnięcia aparatu z systemem lamp. W E-TTL emitowany jest przedbłysk pomiarowy przy opuszczonym lustrze. Jeśli chcielibyśmy doświetlić plan drugą lampą sterowaną fotocelą, czymś, co wyzwala lampę, reagując na błysk, to musimy mieć specjalną fotocelę, albo wymusić na aparacie zamocowanej na nim lampie tryb pracy TTL. Problemy z ustaleniem właściwej ekspozycji przy pracy z lampą mają się ciągle dobrze, choć też notujemy postęp zarówno w energoelektronice i dalszą komplikację algorytmów obliczających moc błysku. Tak naprawdę, to od czasów, gdy zamontowano w lampie fotodiodę, liczba zdjęć udanych i zepsutych, w stosunku do czasów, gdy mamy do pomocy komputer i wiele fotodiod, zmieniła się niewiele. Dramatycznie zmieniło się nastawienie niektórych fotografistów, którzy uważają, że flesz to czarodziejska maszyna, która musi być diabelnie droga i firmowa, i o ile ona sama nie zapewnia zrobienia dobrych zdjęć, to udane foty wykonane za pomocą Łucz1 są po prostu nieważne.

Z tej przyczyny powiem o trzeciej możliwości ustawiania światła. Potrzebna, absolutnie niezbędna jest „lesz-miarka” w łapie. Światłomierz do światła błyskowego. Takie coś, z zazwyczaj charakterystyczną białą kopułką. Służy ona do pomiary światła padającego. Kopułka potrzebna jest dla uwzględnienia światła padającego z całej półsfery. Dajemy do potrzymania młodej parze ową lesz-miarkę, błyskamy i patrzymy, co pokazała. Ustawiamy wedle niej i suknia będzie biała, gang czarny jak smoła, zaś oblicza normalne. Czasami coś nie wyjdzie, ale mierząc i błyskając, zapewne dojdziesz, co się porobiło. Lesz-miarki (flash-meter, w sklepie pytaj o światłomierz z pomiarem światła błyskowego) są dość drogą imprezą, warte zakupu stoją ok. 1 tysiąca, lecz jest to moim zdaniem znakomita droga do odczepienia się od konkretnego systemu. Możemy zastosować Łucz1, a nawet korytko z magnezją. Dość początkujący adepci sztuki malowania światłem wiedzą, że w praktyce ciężko wykonać choćby portret za pomocą jednego źródła światła. Tak więc poważniejszy amator musi mieć światłomierz i ze dwie lampy. Tak więc, jeśli chcesz wyglądać na poważniejszego amatora, musisz sobie zafundować to coś z białą kopułką, co zwisa z szyi na długim sznurku, co nadaje człowiekowi wygląd rasowego bufona, ale jest naprawdę niezbędne.

Na koniec, Czytelniku, muszę Cię rozczarować. Bynajmniej nie było moim celem udzielanie rad tyczących posługiwaniem się lampami błyskowymi. Nie ruszyłem problemu synchronizacji z najpopularniejszą migawką szczelinową, synchronizacji na otwarcie i zamknięcie migawki i co z tego wynika, trybu pracy HSS i czort wie czego jeszcze. Cały artykuł jest właściwie ciągiem anegdot. Tak naprawdę, to może chodzi o to, że gdy zobaczysz pajaca z czymś zwisającym z szyi, to żebyś wiedział, co i po co jemu zwisa. Dobrze jest cokolwiek wiedzieć, choćby po to, żeby innym mieć co poopowiadać.

 


< 17 >