strona główna     -     bieżący numer     -     archiwum fahrenheita     -     stopka redakcyjna     -     napisz do nas
 
Anna Brzezińska
strona 20

Kot Wiedźmy (4)


- Sami zaś w las za daleko nie łaźcie - pouczała go wiedźma - bo tutaj głusza nieprzetrzebiona, bobołaki w ostępie siedzą, a zbójcy przy traktach łupią. I nie kładźcie ludziom do głów żadnych bredni o ogniu i wiedźmobiciu, bo rychło się moja cierpliwość okończy. No, pogwarzyli my, jak się patrzy - powstała i znów wygładziła spódnice - a na mnie czas. Bywajcie, a jak mojego kota obaczycie, to go wedle waszego bezpieczeństwa precz popędźcie. Kamieniem. Byłabym zapomniała! - rzuciła na odchodne. - Jak się z sianokosami uporacie, to pogońcie wieśniaków, żeby dachy reperowali, bo zima wcześnie nastanie i nieprędko puści. Zanadto się tutaj ludziska rozprzęgli, kiedy dawniejszego proboszcza zbrakło.

Kaniuk w otępieniu skinął głową, ale wiedźma była już w drzwiach. Nad progiem odwinęła się raz jeszcze w smudze miesięcznego światła i na nowo przemieniła w piękną, czarnowłosą niewiastę. Widział jak kołysząc biodrami idzie pomiędzy rzędami jabłonek, aż do solidnej sztachety opartej o ścianę stajenki. Po czym usiadła na niej okrakiem, wysoko, bardzo wysoko zadzierając spódnicę.

Jej podwiązki też były w kolorze ciemnego burgunda.

Kaniuk zaś do świtu obracał się bezsennie, puchowe piernaty gryzły go i kłuły, na sercu było ciężko. Wiedźma w czerwonej sukni, niewidzialny kot, skrzaty przyczajone pod kominem - za dużo tego było na jego skołataną głowę. Potrzebował mądrej rady. I to potrzebował jej przed jesienią, zanim śnieg na dobre zasypie przełęcze i uwięzi go w Wilżyńskiej Dolinie, razem z jej koboldami, mamunami i kotem wiedźmy.

 

***

 

Kot Wiedźmy nie omieszkała zauważyć wizyty Babuni, zanadto dobrze znała ów szczególny poświst wichru i zapach różanego pachnidła. Przytaiła się tylko, przylgnęła szczelniej do gałęzi jabłonki i bacznie śledziła każdy ruch Babuni Jagódki. Była zbyt daleko, aby ją słyszeć, ale słowami nie zaprzątała sobie głowy: i tak wiedziała, po co wiedźma przyszła. I wcale się jej to nie podobało. Nawet kiedy Babunia Jagódka odleciała wreszcie na swej ulubionej sztachecie, Kot Wiedźmy wciąż koniuszkiem ogona wybijała na korze jabłonki swe niezadowolenie, a jej futerko było nastroszone niczym szczotka do czyszczenia kominów. Żaden z koboldów nie śmiał bliżej podejść, pokłoniły się tylko z daleka i zniknęły w małej jamce pod studzienną cembrowiną, gdzie zwykły przysypiać większość dnia, aby pleban nie natknął się na nie przypadkiem.

Sam Kaniuk wynurzył się z chaty o świcie, ale też nie miał zwyczaju długo sypiać. Tego ranka przyklęknął tylko na krótko przed figurą Cion Cerena i przywołał jednego z wiejskich dzieciaków nieodmiennie w przydługich, umorusanych koszulinach. Z owym dziwacznym roztargnieniem, które sprawiało, że Kot Wiedźmy miała ochotę otrzeć się o skraj jego sukni, położył mu rękę na głowie i poprosił, aby przywołał Kordelię. Dzieciak, ogorzały chłopiec z brzydką blizną na buzi, który stracił oboje rodziców w najeździe grasantów i służył w gospodzie za kąt do spania i miskę pożywienia, aż pojaśniał i wyprostował się pod dotykiem proboszczowej dłoni, ale Kaniuk nie spostrzegł niczego. Podobnie jak nie widział, że gospodynie w jego przytomności urywają w pół słowa zwyczajowy jazgot i skwapliwiej napełniają miski sierotom, które chowały się na łaskawym chlebie po wiejskich chatach. Ani tego, że grasanci, obróceni Babcinym sprytem w wieśniaków, mocniej pochylają się nad pługiem, kiedy padnie na nich łagodny wzrok proboszcza, karczmarz zaś chowa fałszywe kości i skrupulatnie wylicza resztę, choćby najbardziej pijanym bywalcom.

Kaniuk był tego wszystkiego doskonale nieświadomy. Jego łagodne niebieskie oczy prześlizgiwały się po strzechach krytych świeżą słomą i rumianych obliczach wieśniaków, kiedy ładował na dwukółkę kilka pośpiesznie związanych tobołków - świeżą kapicę, kożuch na nocne chłody i przygarść pogruchotanych sucharów. Kordelia aż załamała pulchne ręce na owo ochędostwo i jęła go rozgłośnie przekonywać, że drogi niebezpieczne, a pora roku nie sprzyja wędrówce. Kaniuk wysłuchał jej z nikłym uśmiechem na twarzy, nie przerywając roboty. Przyprzągł do wózka kasztanka, wypasionego i wyczesanego przez skrzaty, aż mu się boki świeciły w jesiennym słonku, drzwi zaparł na prosty kołek, bo się kłódkami brzydził, i na koniec nawet pobłogosławił Kordelię, prosząc ją, aby kładła pod figurą świeże kwiaty i nie zaniedbywała jałmużny.

Na podobną rzecz młynarzowa popłakała się po trochu i przypadła mu całować dłonie, bo na swój sposób pokochała tego milkliwego, nieśmiałego księżyka. I tylko zdawało się jej dziwnym, że posłano go gwoli duchowej opieki nad ludkiem Wilżyńskiej Doliny, gdyż ją nieodmiennie zdejmowała ochota, aby po matczynemu przygarnąć go do obfitego łona. Była jednak niewiastą rozsądną i wiedziała, kiedy nic nie wskóra. Wetknęła mu tylko w rękę solidny chłopski nóż dla obrony przed złą przygodą na trakcie, ale była pewna, że w potrzebie nie będzie wiedział, jak go w palcach obrócić. I znów zachciało się jej płakać, kiedy tak jechał na chłopskim wózku, wzbudzając na ścieżce siny tuman pyłu i kurzu.

Kot Wiedźmy wślizgnęła się niepostrzeżenie pomiędzy worki z obrokiem. Koła toczyły się równo po piasku, a słoneczny żar rozleniwiał i skłaniał do snu. Drzemała czujnie, z jednym okiem uchylonym i pazurami mocno wczepionymi w deski wózka. Nic się jednak nie działo, tylko świerszcze grały rozgłośnie w przydrożnej chachmęci, w wysokich obeschłych trawach, rdeście i lebiodzie, aż w końcu Kot Wiedźmy przysnęła na dobre. Śniły się jej kamienne miejsca pod łukowymi sklepieniami, gdzie mnisi stali w bezruchu przed wysokimi pulpitami, i chłodne świątynne zacisza, które wibrowały dźwiękami modlitewnych psalmów. Był to dziwaczny, niespokojny sen, lecz brnęła przezeń czujnie, na łapkach tak miękkich, że ich stąpnięcia nie płoszyły nawet cieni martwych mnichów, co przemykały się trwożliwie w mrocznych kątach.

Obudził ją kwik kasztanka i gwałtowne szarpnięcie wózkiem. Czuła zapach, obcy zapach na ścieżce, woń niewyprawnych skór, brudnego przyodziewku, zaschniętej krwi. Kaniuk leżał na boku pośrodku ścieżki, drobny ciemny kształt w kapicy pokrytej kurzem i pyłem. Strużki krwi ściekały mu wzdłuż ramienia, żłobiły rowki w piasku. Jeden ze zbójców kopnął go wysokim czarnym butem z podkutą podeszwą, inny krzyczał coś o dukatach ukrytych na wozie, trzeci rachował na palcach wysokość okupu, który wyłudzą od opata z klasztoru w wiele dni po tym, jak ścierwo Kaniuka wilki obiorą aż do białych kości.

Pod kolejnym kopniakiem Kaniuk zwinął się jeszcze ciaśniej, jak pędrak znienacka wywleczony z bruzdy przez gawrona. Wysoki, łysy zbój w brudnym półkożuszku poprawił ciosem potężnej maczugi, a Kot Wiedźmy poczuła, jak moc zaczyna burzyć się w niej i pulsować - nazbyt długo mieszkała w domostwie Babuni Jagódki, by nie poznać kilku drobnych magicznych sposobów, ale tym razem było to coś innego. Czysta, żywa nienawiść, która osiadała iskierkami ognia na jej futerku, od grubych nastroszonych wąsów aż po czubek ryżego ogona. Kaniuk należał do niej, tylko do niej, i nie miała zamiaru pozwolić, aby kilku grasantów zakłuło go na gościńcu niczym świnię.

Rozdarła pierwszemu gardło, zanim zdołali ją chociażby dostrzec.

- Zwierzoooołaaaaaak! - zaskowytał ktoś przeciągle, i Kot Wiedźmy skoczyła ku temu krzykowi jak ruda rozmazana smuga futra, pazurów i zębów.

Wczepiła się w kubrak płowowłosego pachoła, przeorała pazurami twarz. Słyszała, jak powietrze wokół trzeszczy od magii, od tuzinów drobnych sinych iskierek, które z sykiem strzelają z jej rozkudłanego futra. Łysy herszt odwrócił się ku niej z rozdziawioną gębą i wyrazem zdumienia na czerwonym, nalanym obliczu. Kot Wiedźmy zasyczała wściekle, kiedy maczuga opadła tuż obok jej grzbietu. Nisko przy ziemi przemknęła za jasnowłosego pachołka, który klęczał na zapylonym gościńcu z rękoma przyciśniętymi do ziemi, skowycząc przeraźliwie i niezrozumiale; spomiędzy palców ciekły mu drobniutkie strumyki krwi. Herszt ryknął nań ze złością i grzmotnął nabijaną kamieniami maczugą, tak wszakoż nieszczęśliwie, że zamiast kota trafił w grzbiet oślepionego kamrata.

- Czary! - Czwarty z grasantów, podstarzały chłopina o twarzy poznaczonej dziobami po ospie, nie namyślał się dłużej. Zarzucił na ramię trzy z Kaniukowych sakw i zaczął pośpiesznie odpinać od wozu kasztanka. - Przeklęte czartowskie nasienie... - złorzeczył przy tym pod nosem. - Wiedźmi pomiot nieczysty... Co za czasy nastały na tym bożym świecie, żeby się mnich postrzyżony po gościńcu z wiedźmim pomocnikiem wałęsał a ludzie poczciwe mamił i bałamucił? Niczego już pewnym być nie można. Książę pan z Servenedyjkami biesiaduje, we wsiach sołtysi potuczeni jako panowie w radach siedzą, a na gościńcu mnisi się z wiedźmami bratają... - Wgramolił się wreszcie na oklep na kasztanka, choć konik stawał dęba i niespokojnie drobił w miejscu, nienawykły do obcej ręki i smrodu posoki.

Kot Wiedźmy zaświeciła ku niemu miodowymi ślepiami. Siedziała na grzbiecie martwego pachołka, z ogonem okręconym zgrabnie wokół łapek, a łysy herszt lazł na czworakach po gościńcu, usiłując zmacać maczugi. Na darmo jednak, gdyż w miejscu prawego oka miał rozorany, krwawiący oczodół, lewe zalała mu krew. Kot Wiedźmy przez chwilę jeszcze przyglądała się jego wysiłkom. Bez większej emocji, gdyż wiedziała dobrze, że po zmierzchu na trakt wyjdą inni grasanci - stada zdziczałych psów, które rozpleniły się niezmiernie po Górach Żmijowych od ostatniej wojny, szczuracy albo zbiegłe chłopstwo -  którzy bez większego skrupułu zabiją zbójcę choćby dla skórzanego półkożuszka.

Ospowaty dziadek podrygiwał śmiesznie, konik zaś tańczył, przebierał nogami. Kot Wiedźmy zrazu przypatrywała się temu obojętnie, potem zaś uniosła tylną łapkę i jęła wylizywać zakrwawione futerko. Dopiero kiedy w ostatecznej desperacji dziad dobył kordelasa i chciał dźgnąć konika w łopatkę, miauknęła jeden, jedyny raz - ostatecznie była Kotem Wiedźmy i nie darmo od lat żyła pod jednym dachem z Babunią Jagódką. Dziadyga omsknął się z końskiego grzbietu, klapnął tyłkiem w piach. Sakwy potoczyły się w różne strony, lecz on tylko mocniej ścisnął w garści rozdarte pludry i popędził ku kępie brzeziny na szczycie najbliższego wzgórza.

Kot Wiedźmy powoli podeszła do Kaniuka. Leżał na boku, mucha o ciemnozielonym odwłoku przechadzała się po jego policzku. Oddychał jednak, płytkim, urywanym rytmem. Kocica niepewnie zaszła go z drugiej strony, polizała po policzku. Nie poruszył się, więc obwąchała bardzo starannie płytkie rany na przedramionach - zbójcy nacinali go kordelasem, żeby wyjawił, gdzie ukrył złocisze - i szerokie cięcie na żebrach. Wciąż krwawił. Nie sądziła, aby te rany miały przyschnąć same z siebie, ale była Kotem Wiedźmy i nie darmo przysłuchiwała się uzdrawiającym zaklęciom Babuni Jagódki. Zwinęła się z brodą opartą o jego bok i zaczęła mruczeć inkantacje, jedną po drugiej, póki słońce nie opadło i nie zniknęło za szczytem pagórka. Wówczas przysunęła się, ciaśniej przywarła do jego boku, czując, jak z każdym wymruczanym zaklęciem jego serce bije coraz mocniej i równiej. Leżała więc cichutko i nieruchomo, kiedy nad traktem przelatywała wędrowna nocnica i zmory, co pod postacią nietoperzy wysysają krew ze śpiących. Mięła w pazurach rękaw Kaniukowego kubraka i powtarzała zaklęcia, bez końca i wciąż od nowa, póki nie nastał poranny chłód.

Pierwszą rzeczą, którą Kaniuk zobaczył, było dwoje ślepi. Wpatrywały się weń z natężeniem, wielkie i bursztynowe. Gardło miał suche jak wiór, w ustach smak krwi. Poruszył się słabo, a potężna ruda bestia o zmierzwionym futrze delikatnie polizała go po policzku. Język miała wilgotny i bardzo szorstki.

 

***

 

W trzy dni później dowlekli się do Wilżyńskiej Doliny. Mnich w poszarpanej kapicy rękę miał na temblaku, wóz ze szczętem ogołocono z dobytku. Koń był brudny i sterany, ale szedł równo, poganiany gniewnymi prychnięciami rozpartej na mnisich kolanach Kota Wiedźmy. Pod drzewem z kapliczką Cion Cerena zwierzę zeskoczyło z kozła i nieśpiesznie, z ogonem dumnie zadartym, pomaszerowało ku siedzibie Babuni Jagódki. Ku Kaniukowi zaś rzuciło się stadko bab, zdumionych tym dziwnym obrotem podróży do opactwa i nader ciekawych wypadków, które pchnęły go ku podobnej komitywie z wiedźmim pomocnikiem.

W miarę jak ubywało ścieżki do domostwa Babuni, pewność i buta Kota Wiedźmy ulatniały się po trochu - zamiast nich zaś nachodziły ją wielce niemiłe wspominki z owej stajenki, gdzie miała okoliczność poznakomić się z Babunią. Bała się. Wiedźma nie miała zwyczaju dawać za wygraną, ani tym bardziej wypuszczać z rąk tego, co z dawien dawna uważała za swoją własność.

- Proszę, proszę - powitał ją od proga zgryźliwy głos Babuni, która od ładnych paru godzin raczyła się jałowcówką i była już na tyle zamroczona, że nietopyrki trwożliwie pochowały się za poprzeczną belką pod samym dachem. - Kogo my tu widzimy? Znudziło się nam łajdactwo na gościńcu? Czary pokradzione uzdrawiać przestały? Czy może z tęsknoty na stare śmieci wracamy? Bośmy się, widzę, na tej włóczędze zanadto nie upaśli. - Omiotła spojrzeniem jej zapadnięte boki.

Kot Wiedźmy oblizała się nerwowo. Zazwyczaj na widok pijanej Babuni szła spać do szopki z sianem.

- Oj, głupiaś ty! - Babunia czknęła i pokiwała smętnie głową. - Głupiaś rychtyk jako baba, choć kocica. Żeby tak za chłopem leźć, futrem kąty wycierać... I dla kogo jeszcze? - Pociągnęła z roztruchana potężny łyk jałowcówki. - Dla klechy postrzyżonego. Myślisz, że on za tobą płakać będzie? Ani dudu, obróci się i precz pójdzie. Młodszą sobie znajdzie, dla zagonu kapusty i pierzyn puchowych cię na pośmiewisko wystawi, taka z nimi uczciwość i poszanowanie. - Tutaj Babunia Jagódka siąknęła posępnie nosem. - Żeby chociaż dla młodej, mniejszy byłby wstyd i między ludźmi pośmiewisko! - rzuciła z nagłą pasją. - Ale nie, musiał się na młynarzową połaszczyć, na ten grób pobielany. Dla nędznych paru mórg i srebrnych groszy, co je stara maciora ma popod jabłonką zakopane. No, jeszcze się pokaże, czy we dwie niedziele nie będzie on tutaj nocką biegał... Niedoczekanie! - zgrzytnęła zębami, aż iskry na kominie wyżej podskoczyły. - Zachciało się uczciwości małżeńskiej, młyna i srebrników pod jabłonką zakopanych? No, to fora ze dwora! Koniec z lubystką pod miesięcznym światłem rwaną, koniec z książęcym muszkatelem i pasztetem z opackich gęsi. Z nami też koniec, a co! Jeszcze mu urok na odchodne podaruję, do portek ślubnych uczepię, skoro mu tak do wdzięków młynarzowej pilno. I to taki, co go na resztę życia w tej wytęsknionej małżeńskiej uczciwości utrzyma. Ano taki, żeby choćby miał jako pies wyć i skomlić, żadnej innej niewieście oprócz ślubnej połowicy nie wygodzi. - Oczy Babuni Jagódki błysnęły wściekle. - Ani niewieście, ani kozie, ani nawet dziurze w płocie, gdyby go taka ochota sparła. No, co się tak gapisz? - syknęła, choć Kot Wiedźmy bynajmniej nie zamierzała ku niej spoglądać, rozumiejąc, że w podobnym nastroju Babunia potrafi trzasnąć na oślep czarem. - Idź sobie precz, wolna droga, jeśli ci plebańskie progi milsze, ja zatrzymywać nie będę. Mogę ci jeszcze naparem obdarować, żebyś mu się mogła co nocy w jaką dziewę odmieniać, żadna to sztuka.

Kot Wiedźmy fuknęła tylko pogardliwie. Wprawdzie rozumiała, że rozjuszona zdradą jednego ze swych licznych kochanków Babunia ma słuszne powody do goryczy, ale bynajmniej nie zamierzała próbować żadnych magicznych przemian. Zanadto się napatrzyła na Babunię, ganiającą pod postacią kozy, aby przystać na coś równie upokarzającego.

- Nie, to nie - Babunia uczyniła dłonią drobny, niemal niedbały gest.

Powietrze wokół Kota Wiedźmy zamigotało magicznie, ogień na kominie przygasł i zaraz wybuchł świeżym płomieniem.

Pierwszy raz od bardzo dawna, od owego spotkania w odległej stajni, kiedy ujrzała Babunię Jagódkę, Kot Wiedźmy była wolna. Całkowicie, cudownie wolna. Oblizała się niepewnie, przestąpiła z łapki na łapkę. Wciąż była olbrzymim, wykarmionym magicznymi wywarami kociskiem o skołtunionej ryżej sierści, i ślepiach, co połyskiwały na czerwono w półmroku izby, ale więzy znikły. Mogła iść precz, mogła jeszcze dzisiaj wywędrować z Wilżyńskiej Doliny. Z uciechy miała ochotę gnać przed siebie, tańczyć wokół własnego ogona i w odpłacie za długie lata niewoli wbić pazury prosto w twarz Babuni. Zamiast tego jednak zadarła sztywno ogon i wymaszerowała z izby. Ostatecznie była Kotem Wiedźmy i zamierzała zachowywać się godnie, nawet jeśli sama wiedźma była pijana w sztok z powodu zdrady kochanka.

- A wedle tej odmiany - zarechotała sprośnie Babunia - to pewnie i na nią z czasem przyjdzie.

Nie przyszło, ani wówczas, ani później. Kiedy minął tuzin lat i Kaniuka wezwano do opactwa, aby wspierał postarzałego opata, Kot Wiedźmy wywędrowała wraz z nim - oraz całą hałastrą koboldów, gnomiąt i domowików, które tak przywiązały się do plebana Wilżyńskiej Doliny, że postanowiły towarzyszyć mu w przeprowadzce. Wprawdzie magiczny drobiazg przytaił się w tyle wozu i nie lazł zanadto Kaniukowi przed oczy, Kot Wiedźmy podejrzewała jednak, że pleban był świadom jego obecności. Zresztą Kaniuk nabrał z czasem wiejskich obyczajów i zwykł nawet mimochodem strącać kilka kropel piwa dla domowych ubożąt, a przy piecu stały miseczki z solą i okruchami chleba. Nie przeszło wiele lat, a niegdysiejszy pleban Wilżyńskiej Doliny został opatem potężnego klasztoru Cion Cerena, a sława jego świątobliwości sięgała najdalszych krańców Gór Żmijowych. Pielgrzymi ze zdumieniem opowiadali o wielkim ryżym kocisku, które chodziło za nim wiernie jak pies - niektórzy utrzymywali, że był to prawdziwy wiedźmi zwierzołak, pokutujący za przeszłe niegodziwości, inni, że demon zaklęty w bestii, który uległ przed mocą świętego opata.

Jakkolwiek było, kiedy nastał czas Kurzawy Burghidyo, Kaniuk wyprawił mnichów na południe, sam zaś pozostał w wyludnionym klasztorze. Nie chciał odstąpić świętych obrazów, ani grobów współbraci, a był już tak sędziwy i słaby, że w żaden sposób nie zniósłby trudów podróży. Wieśniacy opowiadali później, że widzieli go na murach, chudego i przygiętego do ziemi, jak śpiewał poranne hymny ku czci Cion Cerena, jego biała świątynna suknia błyszczała w słońcu, a obok stało rude kocisko. Bramy opactwa pozostawiono otwarte - bo też nigdy nie zamykano ich przed żadnym z jałmużników - i wojsko norhemnów nadciągnęło ku nim pewnego jesiennego poranka jak niezmierzone ciemne mrowie. Wieśniacy obawiali się, że klasztor spłonie, podobnie jak płonęły pozostałe przybytki bogów Krain Wewnętrznego Morza, jednak najeźdźcy uciekli tej samej nocy i nigdy później żaden z nich nie pojawił się w pobliżu opactwa.

Kiedy zaś wiejski ludek ośmielił się wreszcie na tyle, aby wejść do klasztoru, w najdalszym, najświętszym przybytku leżał Kaniuk, przygwożdżony południową włócznią u stóp posągu boga. Nie zdziwiło ich to nadmiernie: Kurzawa nie słynęła miłosierdziem. Jednak, nim jeszcze znaleźli martwego opata, musieli przebić się przez zwały pomordowanych norhemnów - poszarpanych na strzępy przez dzikie zwierzęta, spalonych wiedźmim ogniem tak, że nawet posadzka zeszkliła się od gorąca, poczerniałych od krzyku nocnicy i skrzacich ukąszeń. Wieśniacy nazbyt dobrze znali magiczny ludek Gór Żmijowych, aby szukać po kątach ogniowych koboldów, skrzatów i mamunów, które pomściły śmierć ich opata. Jednak tuż przy Kaniuku, pod trupem wojownika z rozszarpanym gardłem, znaleźli martwego rudego kota i pogrzebali go w nogach mogiłki opata, którego z czasem zaczęto czcić jako świętego męczennika i osobliwego patrona Gór Żmijowych.

Na świętych obrazach Kaniuk jest siwiuteńkim starcem, który klęczy pod figurą Cion Cerena w oczekiwaniu na swych morderców. Nieodmiennie towarzyszy mu rudy kot.




Koniec




Spis treści
Wstępniak
Celem wyjaśnienia
Wywiad numeru
Bookiet
Recenzje
Zakużona Planeta
Galeria
Stopka
Tomasz Pacyński
A.Mason
Adam Cebula (1)
Adam Cebula (2)
Anna Brzezińska
Tomasz Pacyński
Tomasz Duszyński
Piotr Lenczowski
Konrad Bańkowski
Grzegorz Żak
KRÓTKIE PORTKI
Elizabeth Moon
H.P.Lovecraft
 

Poprzednia 20 Następna