strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Fahrenheit Crew Recenzje 2
<<<strona 06>>>

 

Recenzje 2

 

 


patronat Fahrenheita

Wielobarwne miasto

 

Są książki, o których krytyk pisze w kontekście ich struktury – innej, niekonwencjonalnej, sięgającej do zaskakujących czytelnika źródeł. I takie, o których mówi się ze względu na pomysł, pozostający nie tylko w pamięci odbiorców, ale niekiedy na stałe wchodzący do kanonu utworów ważnych – wyznaczających nowe spojrzenie na nurt literacki lub motyw w sztuce. I są również takie opowieści, jakie można opisywać tylko w kategorii emocji i wrażeń. Powieść Anny Kańtoch. Miasto w zieleni i błękicie należy do tej ostatniej grupy.

Last but not least, bo nie jest to kategoria literatury traktowanej po macoszemu lub z pogardą. Bynajmniej. Do takich opowieści trzeba mieć wrażliwość i dar wyczuwania nastrojów, swoistą empatię literacką.

U Anny Kańtoch widać to wyraźnie, opowieść rozsnuwa się powoli jak dym i oplata czytelnika nastrojem właśnie, spokojnym pozornie, sielankowym, przesyconym zapachem morza i ciepłem słońca. Leniwie oglądamy starożytne ruiny, a w nich freski korzeniami sięgające starożytnego Egiptu. Jakby dla kontrastu oprowadza nas zupełnie współczesny, zubożały nieco arystokrata. Spokojny, słoneczny dzień nad morzem... I wtedy następuje pierwsza śmierć.

Wcale nie jest tak, że następne trupy ścielić się będą gęsto i pokotem, a krew soczyście popłynie strumieniem, nic z tego. Wielbicieli tego rodzaju przeżyć odsyłam na seans Teksańskiej masakry piłą mechaniczną. W Mieście... sceny śmierci rozwiązane są inaczej. Po prostu w pewnym momencie, bez żadnego napięcia, nieoczekiwanie, jak siekierą lub kulą, prosto między oczy, dostajemy obraz kontrastujący z leniwą, spokojną atmosferą powieści – opisane równie bezstronnie, narracyjnie odarte ze wszystkich sztuczek, jakimi można sterować uczuciami czytelnika. Podoba mi się ten zabieg, przyznam szczerze. Idealnie pasuje do stylu, w którym brzmi narracja rodem z powieści wiktoriańskich, wyraźne piętno Przygód Sherlocka Holmesa i... choć z daleka, jednak można usłyszeć Inne pieśni.

Anna Kańtoch ma dar czarowania odbiorcy. Wyczuwa się w tej książce potencjał nie tylko wyobraźni, lecz także tej umiejętności, którą cenię u twórców literatury – zdolność wywołania przez opowieść rezonansu nie w umyśle, lecz w sercu. Nieśpiesznie, bez lawin i wodotrysków wprowadza nas autorka w świat wyspy, na której stoi nie jedno, lecz dwa miasta: młode i rozwijające się Quinson i ruiny kryjące dawną doskonałość Miasta Snów. To pierwsze zbudowali Okcytańczycy, najeźdźcy, którzy popchnęli rdzennych mieszkańców wyspy, starożytnych Neahelitów, budowniczych drugiego miasta, ku śmierci. Widać wyraźnie z jednej strony kulturę młodą, podzieloną na arystokratów i resztę świata, dynamiczną i ruchliwą, w której wydarzenia następują szybko, wielowątkowo, różnorodnie. Dla kontrastu – wśród Neahelitów panuje spokój i coś, co autorka (choć w innym kontekście) nazywa "cierpliwym uporem". Z jednej strony czuje się butę, pragnienie czynu, z drugiej – tylko dumę z umarłych tradycji i pogodzenie się z losem. Nietrudno społeczeństwo okcytańskie skojarzyć z wiktoriańskim – w świetle świec i naftowych lamp patrzymy na ludzi w sukniach i surdutach, tańczących w salach balowych, uwięzionych w okowach etykiety, choć nie tak silnej, jak w dawnej Anglii. Na ich tle garstka neahelickich magów sprawia wrażenie egzotycznych, wyrwanych z zupełnie innej epoki.

Ten kontrast, między młodym i ekspansywnym oraz starym i umierającym, doskonale obrazują wierzenia obu nacji, chyba najciekawszy aspekt tej powieści. Wierzenia neahelickie poznajemy już na pierwszych kartach książki i trafimy na nie jeszcze niejeden raz – demony o ludzkich ciałach z głowami zwierząt, bogowie od różnych sił natury, jak bóg słońca i.. bóg magii. Wszystko to łatwo skieruje myśli ku starożytnej kulturze z dorzecza Nilu. Okcytańczycy natomiast są głęboko wierzącymi chrześcijanami. Choć nie uświadczy się w narracji ani jednego krzyża, kult świętych, kapliczki i kościoły często pojawiają się w pejzażu Quinson. I pozornie wszystko jest takie, jak znamy i jakie być powinno. Pozornie. Ale, bo tu właśnie tkwi sekret, tutaj religia jest nie tylko rytuałem, jest pragnieniem i wiarą, i ma moc sprawczą. Religia jest elementem rzeczywistości, jak pogoda lub morze – równie nieopanowanym żywiołem, lecz w granicach możliwości – przewidywalnym. Djevra, neahelicki bóg magii, istnieje – bowiem tylko dzieci, które wskrzesił, mogą zostać magami, soutzhau. Istnieją również chrześcijańscy święci i dają dowody swojej obecności, choć, podobnie jak Djevra, są niematerialnymi bytami.

Ten wymiar bytów nieziemskich jest nie tylko elementem świata przedstawionego, "lokalnym kolorytem", jest również istotnym elementem historii, jaką autorka nam opowiada. Nie przez przypadek przywołuje nastrój XIX-wiecznej Anglii... W świetle naftowych lamp w mieście zdarzają się morderstwa, a ich okoliczności niedwuznacznie wskazują, że mordercą musiał być ktoś znający sztukę magiczną

Wątek kryminalny jest osią opowieści o Mieście w zieleni i błękicie. W śledztwie uczestniczy wiele postaci, oddanych elegancką, dokładną kreską, jak na realistycznych XIX-wiecznych rycinach. Śledzimy rozproszone wątki dzięki parze bohaterów stojących na pograniczu starego i nowego – półkrwi neahelicką soutzhau Melisandrę, w głębi duszy bardziej Okcytankę niż Neahelitkę, oraz Severina, również półkrwi Okcytanina. Oboje są postaciami mocno zarysowanymi, swoistymi wolnomyślicielami, niedopasowanymi dokładnie do społeczeństwa, w jakim przyszło im żyć. Dobrze zwymiarowane, bez ekscytacji, eleganckie, jak ciąg wydarzeń, który staje się ich udziałem...

Miasto w zieleni i błękicie to powieść czerpiąca najwięcej z prozy wiktoriańskiej – nieśpieszna, skupiona na głównych postaciach i bardzo nastrojowa. Mająca wszystkie zalety i wszystkie, niestety, wady tego rodzaju pisarstwa. Linearność akcji i brak skoków napięcia z czasem zaczyna denerwować – niekiedy po prostu brakuje czegoś, co wytrąciłoby czytelnika z hipnotycznej równowagi. Bohaterowie nie rażą, ale jednak zdają się nieco nierozwinięci – jakby stanowili bardziej postaci teatralne niż żywych ludzi, definiowane są przez etykiety: czarownica, prawnik, arystokrata...

Być może z tej samej przyczyny, z naśladowania stylu narracji rodem z wiktoriańskiej prozy, intrygujący motyw religii nie został rozwinięty dokładniej, pozostawiając wrażenie niedosytu. Brak bowiem w opowieści głębszych przemyśleń ontologicznych, co dziwnym się wydaje w świecie, gdzie religia ma wymiar bardzo żywiołowy i praktyczny, a demony mieszkają w mieście, łatwo je również wezwać z zaświatów i niektórzy nawet próbują je badać naukowo. Nieco za mało w tej opowieści magii, której istnienie wydaje się nie mieć specjalnego znaczenia dla intrygi. Niestety, bez magii powieść mogłaby się obejść, choć żal się pozbywać tak pięknego motywu. Tym właśnie jest – i magia, i religia – ornamentem, w którym intuicyjnie wyczuwamy, że powinien być jednak czymś więcej. Narracja skupiona na budowaniu nastrojów i rozwijaniu wydarzeń nie pomieściła już refleksji nad światem, autorka nie rozwinęła zaledwie zasygnalizowanego motywu współegzystencji elementów nadnaturalnych z rozwijającą się techniką złotego wieku pary i nauki, czy poważniejszego zagadnienia śmierci społeczeństwa i śmierci bogów...

Jak wspomniałam, wszystkie wady powieści, to cena za stylizację na wiktoriańską prozę. Bo stylizacja się udała, mam wrażenie, że aż za bardzo... Miasto... czyta się dobrze, uwspółcześniony, ale sprawny język świetnie się zmieścił w dużo starszym wzorcu fabularnym i nie nuży, a jednak czuje się niedosyt wrażeń spłaszczonych wiktoriańskim konwenansem.

Pomimo wad, przeczytać warto, ponieważ jest to książka z interesującą fabułą i oryginalną koncepcją świata, a przede wszystkim z impresjonistycznym wyczuciem nastroju, który, jak sądzę, stanie się wizytówką kolejnych utworów Anny Kańtoch.

I właściwie nie wiem tylko, dlaczego autorka zatytułowała swoją debiutancką powieść Miasto w zieleni i błękicie? Brzmi całkiem nieźle, powiedziałabym nawet, że modnie, ale to nie te barwy dominują w opowieści. To księga malowana w odcieniach czerwieni – czerwieni krwi i emocji...

 

Małgorzata Koczańska

 

Anna Kańtoch

Miasto w zieleni i błękicie

Fabryka Słów, 2004

Stron: 368

Cena: 24,99

 

 


Kamyczki do ogródka

 

Świat zwariował. Statek tonie a załoga, miast pomp się chwycić, skacze na łeb, na szyję z pokładu, a tam w wodzie... czekają rekiny. A dużo ich, dużo. Mogłoby się wydawać, że po upadku Aerkinu i bohaterskiej obronie Wału Ormanna Królestwa Zachodu połączą swe siły, by ratować zagrożoną cywilizację. Niestety. Możni tego świata rozszarpują co się da, osłabiając i tak już chwiejące się królestwa. Tym optymistycznym akcentem Paul Kearney zakończył pierwszą księgę Bożych Monarchii pt. Wyprawa Hawkwooda.

A co czeka nas w kolejnej części cyklu? Nic dobrego. Hieny szaleją. Trzej młodzi królowie, którzy wypowiedzieli posłuszeństwo jedynie słusznej linii, jedynie słusznego kościoła, zostają ogłoszeni przez nowego Pontyfika heretykami. Pozostaje im, w tej sytuacji, schronić się we własnych domenach, ale, by to było możliwe, najpierw muszą bezpiecznie do nich dotrzeć a potem odzyskać władzę, gdyż opozycja wspierana przez kościół nie zasypuje gruszek w popiele. Abeleyn z Hebrionu i Mark z Astaracu nie mogą w tej sytuacji wesprzeć militarnie Torunnian. Lofantyr, trzeci z ekskomunikowanych władców, staje sam przeciw całej merduckiej potędze. Torunn staje się osamotnionym przedmurzem. No, może nie do końca. Lofantyr ma dwa atuty. Pierwszy to Macrobius, ocalały z rzezi Aerkinu, prawdziwy Pontyfik, drugi to maszerujący na Wał Ormanna żołnierze z Fimbiru.

No właśnie, pojawia się nowy gracz. Fimbrianie, dawni panowie tych ziem, niespodziewanie rezygnują z dotychczasowej izolacji i w zamian za sutą opłatę wysyłają swe wojska na pomoc Lofantyrowi. Czy poprzestaną na złocie i łupach, czy może mają inne cele?

W samym kościele też nie za dobrze się dzieje. Nie dość, że doszło do rozłamu (Pontyfik i Antypontyfik), to jeszcze w Charibonie bracia zakonni odnajdują oryginalny rękopis, opisujący prawdziwą wersję żywota św. Ramusia, podważający fundamenty panującej religii.

Walka o władzę, płonące stosy, wróg na granicy to jeszcze nie wszystkie zagrożenia, przed którymi muszą obronić się Boże Monarchie. Jest jeszcze nieznany ląd.

Wyprawa Hawkwooda. To nie był jednak taki dobry pomysł, jak się wydawało. Nowy Ląd nie czeka na kolonizatorów, jego mieszkańcy nie są potulnymi, prymitywnymi tubylcami, łasymi na paciorki i wodę ognistą. Są "nie z tego świata" i mają własne plany związane z Królestwami Zachodu. Czy uda się ich powstrzymać?

Czy świat ramusiański ocaleje? Druga księga Bożych Monarchii pt. Królowie heretycy nie udziela jeszcze odpowiedzi na te pytania. Dzięki niej czytelnik może śledzić dalsze losy, znanych mu z Wyprawy..., bohaterów a także zawrzeć kilka nowych znajomości, niekoniecznie miłych. Muszę przyznać, że nie obiecywałam sobie wiele po lekturze tej książki. A tu masz, przyjemne rozczarowanie. Nie wiem, czy to autor, pisząc drugą część cyklu, poczuł się pewniej i nabrał wigoru? Czy zmiana tłumacza pomogła? Grunt, że jest dużo lepiej. Nie, żeby idealnie, ale o tem potem. Najpierw chwalimy.

Zasadniczym atutem książki jest ciekawa akcja. W Królach..., podobnie zresztą jak w części pierwszej, wszystkie wątki, a jest ich trochę, są bardzo logicznie ze sobą powiązane. Każda przedstawiona sytuacja ma swoje uzasadnienie. Procesy, nazwijmy je, polityczno-społeczne omawiane w książce, które, nawiasem mówiąc, stanowią bardzo istotny jej element, są wiarygodne i nie nudzą czytelnika. Są prawdziwe i to do bólu. Takie rzeczy się zdarzały, zdarzają i niestety zdarzać się będą. Również nowe wątki nie zawiodą czytelnika. Nowy Świat kojarzyć się może z filmem Herzoga o poszukiwaniu Eldorado a biblioteka klasztoru w Charibonie tchnie atmosferą z Imienia Róży. O ile postaci, wykreowane w pierwszej części cyklu, były w większości papierowe, o tyle w drugiej księdze stają się coraz bardziej pełnokrwiste. Czytelnik może już identyfikować się z bohaterami, a niektórych osobników wręcz nie znosić, a wierzcie mi, niektórzy z nich są naprawdę wredni. Ogólnie książka jest zdecydowanie lepsza od części pierwszej i, jeżeli ta tendencja się utrzyma, to kolejna księga będzie świetna. Taką mam nadzieję.

No. Dobrze. Pochwaliliśmy. A teraz wyjmiemy z koszyczka kamyczki i będziemy je wrzucać do poszczególnych ogródków. Na początek ogródek autora, on wprawdzie i tak tego nie przeczyta, ale niech sobie nie myśli. Pierwszy kamyk, a właściwie kamulec, to sceny batalistyczne. Nie wychodzą, są rozwlekłe, nudne, nie mają niezbędnej dynamiki. Drugi kamyk: autor ma wyraźnego pecha do broni palnej. Z arkebuza naprawdę nie da się tak szybko strzelać i nie jest to kwestia wyszkolenia żołnierzy, tylko możliwości technicznych. Kolejny kamyk, z tym, że nie wiem, czy to ogródek autora, czy tłumacza, więc wrzucam do obu po małym kamuszku. Pewne opisy wydają mi się przesadne jak np. "a kości policzkowe [miał] bardziej wydatne niż pokaźny nos". Ja wiem, że kaleki miłe są Bogu, ale prezbiter bractwa Rycerzy-Bojowników, było nie było fisza, nie mógł być aż tak szkaradny! Żeby jeszcze ten nos był mały! Jeżeli uważacie, że się czepiam nadmiernie, to na ten głaz, który wrzucę, a właściwie wtaszczę, do ogródka redakcji, chyba się zgodzicie. Chlubię się posiadaniem niezgorszej wyobraźni, ale nie potrafię sobie wyobrazić "mężczyzn, zatopionych po łokcie w zalegających stół papierach i karafkach". Na wielu imprezach byłam. Oj, działo się, działo, ale czegoś takiego nie widziałam.

No dobrze. Reasumując. Królowie heretycy to książka, którą z czystym sumieniem mogę polecić. Nie nudzi, ciekawi i pod płaszczykiem, jak to mówi elita intelektualna, literatury rozrywkowej, traktuje o bardzo poważnych i, niestety, bardzo prawdziwych sprawach. Bo, tak naprawdę, niezłe z nas, ludzi, bydlęta.

 

Dorota Pacyńska

 

Paul Kearney

Królowie heretycy

Tłum: Wojciech Szypuła

MAG 2004

Stron: 384

Cena: 27,00

 

 


Długi spłacasz do końca życia

 

Gdy cały znany świat runął, została tylko ogromna pustka. Chłopcu bez rodziny, domu, plemienia, pozostało tylko tlące się życie i... długi. Dwa długi, dzięki którym życie nadal miało sens.

Kieli, chłopak z plemienia Orosonich, był jedynym, który przeżył masakrę rodzinnej wioski. Uratowany przez nieznajomych, przybiera nowe, męskie imię: Szpon Srebrnego Jastrzębia, i zaczyna nowe życie. Nie jest już członkiem myśliwskiej społeczności, która rządziła się jasnymi i prostymi zasadami. Musi się nauczyć żyć w niezrozumiałym świecie. Jego przewodnikami są ludzie, którym zawdzięcza życie. Wyleczyli go, odziali, nakarmili, zajęli się jego edukacją, ale nie z czystego altruizmu. Szpon musi im teraz służyć, kto wie, czy nie do końca życia. Akceptuje ten układ, ponieważ jest on zgodny ze zwyczajami jego ludu. U Orosonich dług życia jest święty. Szpon szybko się uczy, jest bystry i posłuszny swoim panom. Zdobywa wiedzę, która pozwoli mu zostać doskonałym narzędziem w walce ze Złem. Nabyte podczas służby umiejętności pragnie wykorzystać do realizacji osobistego celu. Tym celem jest zemsta. Drugi dług, tym razem względem Orosonich. Musi wytropić i zabić morderców Orosonich. Szczęśliwie się składa, że cele: osobisty i, nazwijmy go, "służbowy" można realizować równolegle.

Szpon Srebrnego Jastrzębia Raymonda E. Feista ponownie przenosi nas do Midkemii. Autor, uznając, że nie jest to pierwsza jego książka, po którą czytelnik sięga, postanowił oszczędzić mu szczegółowych opisów świata. Nieliczne informacje, jakie na ten temat można wyczytać pojawiają się przy okazji śledzenia przygód bohatera. Szpon Srebrnego Jastrzębia jest postacią, na której ma się koncentrować uwaga czytelnika. Odbiorcy, przyzwyczajonemu do fabuły wielowątkowej, w której może poznać różnych bohaterów i różne punkty widzenia, taka formuła może wydać się uboga. Tak jednak nie jest. Ta prosta na pozór historia pozwala czytelnikowi wnikliwie obserwować proces dojrzewania młodego człowieka, który znalazł się na obcym mu terenie. Szpon, wykorzystując wrodzony dar obserwacji, musi nauczyć się dosłownie wszystkiego, co jest niezbędne do funkcjonowania w nowym świecie. I uczy się z powodzeniem.

Osobiście wolę, wprawdzie, poznawać historie bardziej skomplikowane, ale muszę przyznać, że i te proste mogą się podobać. Książkę czyta się z przyjemnością. Fabuła, mimo swej "jednowątkowości" jest interesująca, oglądanie świata oczami jednej postaci też, okazuje się, może być ciekawe. Proces dojrzewania bohatera jest bardzo wiarygodny a akcja logicznie skonstruowana. Niekonsekwencji nie znalazłam. Do tłumaczenia i redakcji zastrzeżeń nie mam. Z czystym sumieniem polecam.

 

Dorota Pacyńska

 

Raymond E. Feist

Szpon Srebrnego Jastrzębia

Tłum: Justyna Niderla

ISA, 2004

Stron: 400

Cena 27,90

 

 


Gwiaździsty Sztandar Pogranicza

 

"Tym barbarzyńcom, to się we łbach poprzewracało! Zgromadzenie się z nimi cackało i co? Buntu im się zachciewa! Ale niech no tylko Flota Federacji się ruszy..." Tak mógłby ocenić sytuację niedoinformowany mieszkaniec Centrum, a obywatel Planet Korporacji, z dużym prawdopodobieństwem, sformułowałby swoją opinię bardziej radykalnie. Ani jeden, ani drugi nie byliby zbytnio zainteresowani zdaniem przedstawiciela Pogranicza, który myślałby dokładnie na odwrót. A prawda? Prawda, jak zwykle, leży sobie cicho i spokojnie po środku i czeka, aż po wielu latach, niezależni badacze opiszą wszystkie związki przyczynowo-skutkowe, które doprowadziły do wojny domowej w łonie Federacji Ziemskiej.

Walka o wolność, godność, równouprawnienie czy, w końcu, o niepodległość to długotrwały proces, znany wszystkim z historii ludzkości. Skoro zdarzało się to nie raz, może i zdarzyć się w przyszłości. Takie przyszłe rewolucje były już opisywane, że wspomnę, mistrzowską książkę Heinleina Luna to surowa Pani (kto nie czytał ten gapa) czy, choćby, Diunę Herberta.

Ten, stary jak świat, ale zdecydowanie wciąż nośny motyw został wykorzystany przez spółkę autorską David Weber & Steve White jako kanwa space opery pt. Powstanie. Jest to pierwszy tom cyklu Starfire. Sytuacja wyjściowa wygląda, z grubsza, tak: Federacja Ziemska, po zakończeniu wojen z Chanatem Oriona (przeurocze, drapieżne kotowate. Kto ma kota, ten zrozumie.), zamiast pracować dla wspólnego dobra i ogólnej pomyślności dzieli się na grupy interesów. Planety Pogranicza, dotychczas wykorzystywane, zacofane i ograniczane w rozwoju technologii (ogólnie traktowane jak kolonie) zaczynają zdobywać (choćby z racji liczby ludności) coraz silniejszą pozycję w Zgromadzeniu. Budzi to niezadowolenie reszty Federacji, ze szczególnym uwzględnieniem Planet Korporacji. Dochodzi do ostrego konfliktu w łonie Zgromadzenia, Pogranicze zdecydowanie broni swojej pozycji a Korporacje przechodzą do ataku. Fiona MacTaggart, przewodnicząca delegacji planety Beaufort, de facto lider Pogranicza, ginie w zamachu, za którym stoi Taliaferro z Galloway’s World, jeden z dwóch przywódców Planet Korporacji. To zdarzenie, miast osłabić Pogranicze, jak planował Taliaferro, skonsolidowało je i doprowadziło do wybuchu powstania. Pod przewodnictwem Ladislausa Skiorninga z Beaufortu Pogranicze stanęło do walki o swe prawa. Jedyną siłą w Federacji, zdolną zaprowadzić porządek jest jej Flota, z założenia lojalna wobec Zgromadzenia, a nie planet, z której wywodzą się jej żołnierze. Dotychczasowi towarzysze broni nagle stają po przeciwnych stronach. Sytuacja jest o tyle skomplikowana, że większość załóg Floty stanowią mieszkańcy Pogranicza. Dowódcy, którzy muszą podejmować trudne decyzje, są mądrzy albo głupi, a przysłowie "Człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi" bardzo szybko staje się rzeczywistością. Generalnie robi się niewesoło.

Powstanie Webera i Whita jest znakomitą fantastyką militarną. Zarówno świat (czy też wszechświat) przez nich wykreowany jak i fabuła są najwyższej klasy. Akcja powieści toczy się wartko, nie ma dłużyzn, niepotrzebnego słowotoku. Związki przyczynowo-skutkowe całej rewolty, tak ważne dla historyka, są przedstawione jasno i wiarygodnie. Znać fachowców. Na uznanie zasługują również stworzeni przez nich bohaterowie. Są to ludzie z krwi i kości, tacy jak my sami. Prawdziwi do bólu. Idealiści i świnie. Admirał Trevayne i kapitan Li Han, którzy ślubowali wierność Federacji, w decydującym momencie podejmują, każde inną decyzję i ponoszą tego konsekwencje. Czytelnik może nie zgodzić się z ich wyborami ale na pewno ich zrozumie, podobnie jak zrozumie resztę ludzkości, która czynnie lub biernie ma swój udział w opisywanej historii. Zrozumie również dziwnie neutralną postawę Chanatu Oriona wobec zamieszania, jakie ogarnęło przestrzeń należącą do wroga (kto ma kota zrozumie na pewno. Już się oblizuje, ale jeszcze nie skoczył).

Powstanie jest wciągającą powieścią o ludziach. O ich wyborach i skutkach, jakie z sobą noszą. Autorzy nie wymyślili nic nowego, historia stara jak świat, tyle że jeszcze się nie działa. Ale to w niczym nie przeszkadza. Naprawdę polecam.

Tym bardziej, że to lubię.

 

Dorota Pacyńska

 

David Weber, Steve White

Powstanie

Tłum: Jarosław Kotarski

REBIS, 2004

Stron: 498

Cena: 29,00

 

 


Aztecki demon, stary dom i skrzypiąca huśtawka

 

Dawno, dawno temu, niezmierną miłością, zapewne nieodwzajemnioną, darzyłam Grahama Mastertona. Za jego horrory w pierwszej kolejności, za poradniki seksualne w drugiej. Pierwsze mnie nieźle straszyły, drugie rozbawiały do łez. Jednak nie o poradnikach dziś mowa. Dom Wydawniczy REBIS wznowił powieści Mastertona (również poradniki! Jeśli ktoś jeszcze nie zna, to gorąco polecam – zabawa przednia) – warto się z twórczością autora zapoznać.

Na pierwszy ogień poszedł Wyklęty. Napisany w początkach lat osiemdziesiątych, zapewne stanowił niezłą konkurencję dla utworów Stephena Kinga. Czytałam w tych właśnie latach, potem udało mi się zapomnieć treść ze szczętem, więc ponowna lektura była dla mnie niejako powtórnie dziewicza. Ale nie do końca – gdy trafiałam na jakąś scenę, wiedziałam, jak się potoczy, jak skończy, aczkolwiek mogłam przewidzieć rozwój sytuacji tylko w obrębie tej danej sceny. Znaczy lektura w porządku – ani szczególnie do zapamiętania, ani szczególnie nudna. Ot, czytadło.

Teraz, po latach, przekonałam się o słuszności wniosku – czytadło jakich wiele. Gdy książka trafiła do naszej redakcji, porwałam ją w ramiona, "ja, ja chcę" – krzyczałam, pomna gęsiej skórki przy Manitou. A kiedy przeczytałam – zafrasowałam się. Bo jak tu napisać recenzję, gdy właściwie ciężko sklecić jedno porządne zdanie w temacie? Mogłabym zrobić streszczenie, prawda? Napisałabym, że bohater stracił żonę i nienarodzone dziecko w wypadku samochodowym; że prowadzi sklep ze starociami i pewnego dnia natyka się na dziwny obraz; że nocami przychodzi do niego duch zmarłej z propozycją seksualną; że jego znajomi wychodzą z domu i nie wracają, albo wracają zza grobu; że właściwie mieszka niedaleko Salem, więc i dziwne przypadki nie są tutaj całkiem od rzeczy... Przy dzisiejszym spsieniu obyczajów streszczanki są na porządku dziennym.

Pożaliłam się telefonicznie przyjacielowi, że nie potrafię wybrnąć z zadania, które wzięłam na siebie. Odpowiedział, jak to on, pogodnie: a dlaczego nie napiszesz, że Masterton w tej właśnie powieści przedstawił dość dogłębną charakterystykę głównego bohatera? Bo przecież każdy czyn Johna Trentona jest wiarygodny, że działania są usprawiedliwione rozpaczą po zmarłej, ukochanej żonie, Jane.

Dlaczego nie wspomnisz, mówił dalej, że autor nie przekroczył granic dobrego smaku? Bo praktycznie tylko jedna scena była ostra i dosadna, gdy nieżyjący mąż sąsiadki Johna, a właściwie demon Mictantecutli przybierający jego postać, spowodował, że owa sąsiadka została nadziana na wieloramienny, ciężki żyrandol. Gdyż Masterton nieźle operuje słowem i cały dramat bohaterów odbywa się w naszym umyśle, autor tylko umiejętnie kieruje naszą uwagę tam, gdzie być ona powinna. A właśnie, przypomniałam sobie, nie potrzeba wielu słów, nie potrzeba krwi i okrucieństwa, by w czytelnikach wywołać wrażenie horroru. Wystarczy tylko beznamiętny ton narratora w osobie Johna Trentona, który opisuje wypadki z pewną dozą ostrożności, nie dopowiada, pozostawia czytelnika z suchymi faktami: stary dom, pusty i cichy, otoczony ogrodem, huśtawka, która skrzypi niemiłosiernie, bujana przez wiatr (czy na pewno to wiatr?), nagle zaparowane lustra, gotująca się woda w czajniku, uczucie przemożnego zimna, stare, kompletnie obce kobiety, które ciebie znają do imentu.

Dlaczego nie napiszesz, dodał w końcu, że taki już urok Mastertona, że prowadzi czytelnika przez gąszcz dobrze napisanej historii, tworzy wielostopniowe napięcie, a potem jakby mu brakowało pary w zakończeniu? Że niewiarygodne wręcz przeżycia Trentona są oddane z całym kunsztem, a finisz jakby potraktowany po macoszemu, nie te środki użyte, których czytelnik by się spodziewał? A tego to już napisać nie mogę, ale wymieniliśmy parę uwag w temacie.

Więc napisałam wszystko to, co w naprawdę krótkiej rozmowie telefonicznej, zdołałam usłyszeć. A że to właściwie nie moje są przemyślenia, więc przyjacielowi recenzję dedykuję...

 

Karolina Wiśniewska

 

Graham Masterton

Wyklęty

Tłum: Danuta Górska

REBIS, 2004

Stron: 400

Cena: 28,00

 

 



Czytaj dalej...




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam(ientnika)
Permanentny PMS
Wywiad
Ludzie listy piszą
Konkurs
Galeria
K. Night Coleman
Andrzej Zimniak
Andrzej Pilipiuk
Piotr K. Schmidtke
Idaho
W. Świdziniewski
Tomasz Pacyński
M. Koczańska
J. Świętochowski
J. Świętochowski
Adam Cebula
Adam Cebula
Adam Cebula
Tadeusz Oszubski
Adam Cebula
M. Koczańska
Krzysztof Kochański
Altea Leszczyńska
Anna Kańtoch
Anna Marcewicz
Aleksandra Zielińska
Richard A. Antonius
Paul Kearney
Jaqueline Carey
Jacek Piekara
J. Grzędowicz
 
< 06 >