SAPKOWSKI - dyskusja - CIĄG DALSZY...

W poprzednim nmumerze zapoczątkowaliśmy dyskusję o polskiej fantasy tekstem p. Mirosława Bugowskiego i okazało się, że ten temat bardzo Was rozgrzał. Wszystkie dotychczasowe głosy dostępne są w archiwum, prezentujemy je tu jednak jako linki do odpowiednich tekstów, ponieważ dyskusja wcale nie chce wygasnąć...


Replika Jacka Inglota

"INGLOT RULEZ..." - kontrreplika Michala Dobrzyckiego

Głosy czytelników

Recenzja: Jacek Inglot "QUIETUS"

Wydawnictwo Zysk i S-ka, 1997

Copyright © by Michał Dobrzycki, 1998

Przyznam się, że przeczytałem "Quietusa" z mieszanymi uczuciami i pewnym (wstyd to powiedzieć...) trudem. Jacek Inglot napisał rzecz bowiem w sposób skutecznie zniechęcający do lektury: rozwlekłe opisy, bezpłciowi (mimo licznych swoich sukcesów seksualnych) bohaterowie, mdłe dialogi, ciągnąca się niespiesznie (właściwie to wlokąca się) akcja... No dobrze, po co więc biorę się za recenzowanie? Gdybym chciał coś okrutnie zjechać lepiej byłoby włożyć na tapetę "Trędowatą"... Otóż nie. Nie zamierzam "Quietusa" stawiać pod pręgierzem, poza bladością powieściowej materii jest tam dosyć ciekawa treść, o której warto coś powiedzieć.

Nie będę streszczał akcji, postaram się jednak w wielkim skrócie nakreślić oś wydarzeń. Mamy do czynienia z historią alternatywną, Julian Apostata miast przegrać słynną kampanię, wygrywa ją, masakruje chrześcijan i bodaj w trzysta lat później dochodzi do wydarzeń opisanych w powieści. Rzym jest u szczytu swojej potęgi, drążony jednak ruchami odśrodkowymi prowincji, spiskami, intrygami. W Japonii (przepraszam, nie będę stosował używanych w powieści określeń i nazw, które choć najzupełniej właściwe, wymagałyby tu osobnego tłumaczenia) przetrwał jednak "Kościół Miecza" i teraz kraj ten zamierza zgładzić Rzym i sprawić by świat cały stał się Państwem Bożym. Języczkiem u wagi mogą stać się słowiańskie legiony, o które m. in. (wraz z polityczną nadbudową) walczą strony. Niezwykle krwawa wojna doprowadza do kulminacyjnej bitwy, przed którą Słowianie zdradzają cesarza wycofując swe wojska i wracają na swe ziemie, żeby stworzyć własne, niezależne księstwo. Kościół Miłości ma szansę jednak zwyciężyć bowiem okazuje się nagle, że także on przetrwał w Japonii i Dobra Wiadomość zostaje przeniesiona na tereny odzyskującej właśnie samoświadomość słowiańszczyzny.

I tyle. Oczywiście powyższym ultraskondensowanym streszczeniem nie zamierzam pognębiać powieści, postępując w ten sposób można byłoby skompromitować nawet "Czarodziejską górę"...

Darowałbym Inglotowi nawet to, że obdarzył nas japońskim księciem i to w dodatku chrześcijaninem - co jest chyba połączeniem marzeń pana Wałęsy o drugiej Japonii i Księdza Prymasa o odrodzeniu chrześcijaństwa płynącym z Polski (czyli dwa w jednym, trochę się Autor zapatrzył w kampanię reklamową Wash&Go). Jednak inne sprawy wymagają poważniejszego potraktowania.

Samobójczym wydaje mi się tworzenie księstwa słowiańskiego kiedy pod bokiem znajdować się będzie zwycięski Rzym lub zwycięska Japonia, nawet osłabione walką. Oczywiście można liczyć na powtórny triumf chrześcijaństwa w imperium i tym samym osłabienie struktur cesarstwa, ale... W przypadku zwycięskiego Rzymu nie nastąpi to od razu (przypomnijmy sobie jak długo trwało to w rzeczywistości) - zanim więc chrześcijaństwo rozłoży Rzym od środka imperialne legie rozłożą słowiańskie księstwo na czynniki pierwsze, kamienia na kamieniu nie pozostawiając. W przypadku zwycięskiej Japonii w ogóle nie można mówić o "kontrjapońskiej, chrześcijańskiej strategii" ponieważ wyspiarze to właśnie Kościół Miecza, którzy już wygrali z Kościołem Miłości i za swój priorytet uznają zniszczenie słowiańskiego Wash&Go! Z kolei wizja imperium na Wschodzie (chodzi o tereny, jak się domyślam, współczesnej Rosji) nie przekonuje. To już nie "dwa w jednym" - teraz Inglot łączy w sobie dążenia p. Wałęsy, Księdza Prymasa i Naczelnika Piłsudskiego (a nie jest dobrze jak autor usiłuje dogodzić wszystkim naraz) wychodzą z tego rzeczy nieprzemyślane, delikatnie mówiąc. Stworzenie wschodniego imperium powinno (nawet najbitniejszym naszym chłopakom) zając jednak parę lat. Liczenie na to, że zwycięzca samurgarski będzie czekał aż zdrajca (w wypadku Rzymu) lub najgroźniejszy konkurent (w przypadku Japonii), stworzy sobie własne imperium by się zabezpieczyć jest dość śmieszne. Podobnie jak koncepcja uzyskania czasu na stworzenie własnych sił przy pomocy (o rany!) jednej (słownie: jednej) twierdzy na karpackiej przełęczy. Juliusz Cezar przegrodził bez mała całą Galię, "polski" książę zamierza zatrzymać imperium przy pomocy jednej twierdzy... Za dużo chyba czytał o Termopilach. W takim razie słusznie go cesarz zabił przy pomocy kuszy ukrytej w tubie na listy (swoją drogą ewenement techniczny!) - to było pewnie za wrodzoną głupotę... Przy takich koncepcjach Autora można uznać, że słusznie nam się ta chrześcijańska Japonia należy - sami zasłużyliśmy na tak okrutną karę.

Ta jedna twierdza szczególnie utkwiła mi w pamięci bowiem nie są to już czasy trierm i innych łodzi żaglowo-wiosłowych tylko galer parowych. Budowanie twierdz na przełęczach staje się tym samym średnio skuteczne skoro przeciwnik może opanować przy pomocy parostatków cały Bałtyk i wysadzić nam w dogodnym dla siebie miejscu korpus ekspedycyjny dowolnej wielkości.

A skoro już jesteśmy przy galerach parowych... Miałem dotąd wrażenie, że galera to statek, na którym pływają galernicy (czyli wioślarze wprawiający go w ruch). Jak to jest w przypadku galery... parowej? Czy maszynę parową nazwano "honorowym galernikiem", czy też Autor uważa, że w środku kotła ukryto tradycyjnych galerników, którzy zamiast robić wiosłami obracają teraz wał korbowy?

Nie przekonuje mnie zupełnie maszyna parowa i miecze w tej samej epoce. (nie chcę się za bardzo wdawać w ten temat - boję się reakcji jak w przypadku tekstu M. Bugowskiego w poprzednim numerze Fahrenheita). Tym bardziej, że w powieści jest opisana parowa katapulta. Skoro nie ma prochu (z czym można się zgodzić) to jednak powinno istnieć jakiekolwiek militarne zastosowanie pary poza miotaniem nieeksplodującymi pociskami. Bitwa samurgarska pozostałaby w sferze fantazji gdyby którakolwiek ze stron dysponowała kotłami parowymi nie do miotania kamieni bynajmniej ale do zatrzymywania gorącą parą atakujących oddziałów... Jeśli Autor nie wie o czym mówię to niech potrzyma chwilę rękę nad gotującym się czajnikiem. Mając maszynę parową można powstrzymać atakujące z mieczami oddziały kierując w nich nadmiar nasyconej pary (wątpię, żeby ktokolwiek przeszedł przez taką zaporę o skuteczności porównywalnej z karabinem maszynowym). Nie chcę mnożyć tu wynalazków, ale dziwię się, że nikt nie wpadł na możliwość choćby wysadzenia kotła parowego (przez zablokowanie zaworu bezpieczeństwa) wśród atakujących wojsk... Skoro przeciwnik ma tylko miecze i kusze to dziwi mnie brak jakichkolwiek pojazdów pancernych, które osadziłyby tak uzbrojone wojsko w jakieś trzydzieści sekund... (nie mówię tu o czołgach, broń Boże, to nie ta technologia, ale skoro ktoś ma maszynę parową to nie ma większego sensu atakowanie go przy pomocy konnicy i piechoty zbrojnej w miecze... Wystarczą ruchome przegrody zza których razić się będzie atakujących gorącą parą czy cokolwiek w tym rodzaju).

Ale dość rozważań technicznych. Remember the fate of Bugowski! - jak krzyczeli komandosi zrzucani w D-Day...

Powieść porusza naprawdę ciekawy temat. I chwała za to Autorowi! Inglot pisze średnio, ale z całą pewnością jest pisarzem intelektualnym. Nawiasem mówiąc: szkoda, że tworząc wspólne teksty z Drzewińskim wyzbył się (jakby) swojej inteligencji... Drzewiński (zanim stał się niepłodnym pisarzem katolickim) nigdy co prawda nie napisał niczego tak mądrego jak Inglot ale za to stworzył wiele rzeczy ciekawych jeśli chodzi o akcję (dopiero później uznał, że stanie się Twórcą Niezmiernie Mądrym Mówiącym O Prawdzie Ostatecznej i zdecydował się na harakiri, nie mając, niestety niczego do powiedzenia). Tworząc spółkę pp. Autorzy postanowili jednak popełnić literackie samobójstwo - Inglot wyzbył się intelektualizmu, Drzewiński odrzucił ciekawą narrację... Można i tak. Jednak nie tym się na szczęście zajmujemy.

Kościół Miecza, Kościół Miłości, Rzym, Japonia, przeciwstawienie... Abstrahując od idiotycznej akcji Słowian - powieść przedstawia niezwykle ciekawy wątek naszych alternatywnych dziejów, które naprawdę mogły stać się naszym udziałem. Warstwa intelektualna jest u Inglota świetna. Co prawda nachalnie przywoływana wizja kręgu, który zatoczy Prawda trochę zalatuje Wschodem ale nie czepiajmy się drobiazgów, Inglot ma tu rację! Piękna wizja filozofa z Aleksandrii, który studiuje dzieje chrześcijan na pustyni, ciekawie zarysowana wizja upadku tradycyjnych rzymskich (plus wchłoniętych) religii i Krzyż - ideologia uniwersalna, ideologia dla maluczkich (w swej pierwotnej wersji zanim się nie wzięli za to intelektualiści), chramy słowiańskie z nowymi symbolami... To jest jakoś tam prawdopodobne, możliwe, nawet ładnie ujęte. Nieprawdopodobne wydaje mi się jednak przetrwanie w Europie chrześcijańskich gmin (i ideologii z symbolami) w sytuacji kiedy nie mogli szerzej nauczać - nie czepiam się, skoro Dago wcześniej przyjął Krzyż jest to możliwe - tylko trochę więcej powinno być wyjaśnione w powieści (ale rozumiem, że powieść to nie podręcznik przetrwania, z mojej więc strony to nie zarzut, jedynie niedosyt).

Dziwi mnie natomiast niechęć Autora do sięgnięcia w głąb chrześcijanizmu. Nie napotkamy niczego, żadnego argumentu, żadnej intelektualnej wycieczki w krainę Krzyża (tego od Miłości)... Co więc przekonało Quietusa? Co powaliło Marka Oramusa... o przepraszam: Marcusa Corejmusa? Corejmus zachowuje się jak dziecko na konwencie SF (i tu rzeczywiście Inglot sięga geniuszu - rzeczywisty Oramus naprawdę zachowałby się aż tak głupio...). Niestety, powieść wymaga jakiejś jednak warstwy psychologicznej - nie wszyscy czytelnicy widzieli uchlanego w sztok Marka i chyba będą spodziewać się choćby opisania przyczyn tak strasznego upadku intelektualnego...

Ciekawa jest scena rozpłatania własnego brzucha przez Corejmusa... jakoś mu za łatwo poszło. Jeśli tak lubi piwo (jak pierwowzór z naszego świata) to powinien być gruby (jak pierwowzór). A w takiej sytuacji harakiri powinno wyglądać raczej tak: piłowanie warstw tłuszczu, piłowanie, piłowanie, przerwa na drinka, piłowanie, piłowanie, jakiś film w telewizji, piłowanie, wymiana narzędzi, wiertła, skalpele, piły do naostrzenia, próba rozpłatania kafarem, młot pneumatyczny, piłowanie, piłowanie, wszyscy usnęli... Przesadzam oczywiście. Jednak wizja samorozchlastania przez przywykłego do wygód Rzymianina trąci dużą naiwnością...

Reasumując:

Jeśli jesteście zwolennikami nudnej, mało prawdopodobnej akcji, braku motywacji psychologicznej bohaterów, rozwlekłych dialogów, sążnistych, bladych opisów... kupujcie Quietusa!

Jeśli chcecie się dowiedzieć czegoś naprawdę ciekawego o Rzymie, historii i Obu Kościołach... Kupujcie Quietusa!

Michał Dobrzycki

P.S. Naprawdę nie chciałem przyłożyć młotkiem Autorowi. Na tle wypocin Corejmusa (przepraszam: Oramusa), Ziemkiewicza i innych katopisarzy jest to pozycja warta uwagi. Inglot swój rozum ma! Że pisze jak noga? No... Mógłby podyktować swój tekst Drzewińskiemu, który za młodu przynajmniej byłby zdolny tchnąć w niego jakieś tam życie (pod warunkiem, że nie będzie z kolei usiłował wtrynić tam swoich przedszkolnych przemyśleń na temat wiary, ani udawać Pisarza Wielkiego W Każdym Względzie Ze Szczególnym Uwzględnieniem Intelektu ... - wtedy porażka). W każdym razie, kończąc, jeśli ukaże się Quietus II... Mimo wszystko kupię sobie.

P.P.S. Bardzo się boję wszelkich uwag na tematy techniczno-strategiczne, które w głupocie swojej poruszyłem w recenzji... Nieśmiało proszę, żeby Czytelnicy nie podejmowali dyskusji ze mną jak Pan Szyjewski z Panem Bugowskim. Sromotny los p. Bugowskiego (od którego ktoś domaga się tekstów źródłowych na temat czarów...) jest mą przestrogą! Drogi Panie Mirku, współczuję Panu serdecznie, i widząc co się z Panem dzieje, zawczasu chowam się w betonowym bunkrze!

M. D.