strona główna     -     konkurs     -     archiwum fahrenheita     -     stopka redakcyjna     -     napisz do nas
 
Adam Cebula
Początek Poprzednia strona 20 Następna Ostatnia

Katastroficznie o niecałej dupie Maryny

 

 

Wszedłem do księgarni, bo lubię książki. W domu mnie nauczono, potem przez lata sam się przekonałem, że szacunek dla słowa pisanego zawsze procentuje. Może nie koniecznie stanem bankowego konta, lecz choćby stanem ducha, który, gdy jest stabilny, przynajmniej pozwala spokojnie spać. Przez lata także nabyłem umiejętności czytania różnych rzeczy, także takich, które burzyły moje dotychczasowe wyobrażenia, albo nudnych, albo trudnych, których autor nie miał najmniejszej ochoty pochylać się nad przyszłym czytelnikiem, świadom, że pisze rzeczy dosyć doniosłe, że ów, gdy zorientuje się w ich znaczeniu, zmuszony będzie poświęcić odpowiednią ilość wysiłku na ich poznanie. Otóż wszedłem i sięgnąłem po tak zwaną niekonwencjonalną lekturę, acz będącą obecnie nie tylko na fali, ale i na plakatach. Dzielnie się w nią zanurzyłem i powiedzmy sobie szczerze: owa dzielność była potrzebna, by nie wyskoczyć natychmiast z krzykiem na brzeg.

Nie ma się co oszukiwać: skapitulowałem. Odbiłem się jak gumowa piłka od dobrze przygotowanego boiska, bez śladu zadrapań, nie unosząc ani odrobiny z ważkich treści, bez intelektualnego niepokoju. Nie specjalnie zbulwersowany. Z jedną właściwie myślą: "Co to, to już nie!"

Gdzieś pomiędzy półkami z wielce niestrawnymi tomiskami poświęconymi Linuksowi, tranzystorom polowym i programowalnym układom analogowym naszedł mnie nastrój refleksyjny, który zasadniczo był wywołany troską o dalsze losy cywilizacji. Uparcie przed oczy wracał obraz z pierwszych stron najważniejszej powieści Salmana Rushdiego, w których to, pieczołowicie spisane, spadają ku ziemi najróżniejsze przedmioty zabrane przez pasażerów w katastrofalną lotniczą podróż. Kompletna rozsypka, rozrzucenie połączone z utratą znaczenia. Symboliczny rozpad.

Czym jest literatura wyczerpania, wie w zasadzie dziś każdy absolwent liceum, a przynajmniej ja sobie wyobrażam, że wiedzieć powinien. Postmodernizm. Diabli wiedzą, czy to coś naprawdę istnieje, i raczej zostawiłbym dyskusje na ten temat bardzo mądrym krytykom, czy komuś takiemu. Mnie chodzi o coś innego.

Gdy na ulicach pojawiły się plakaty wzywające do walki z przemocą w rodzinie, to kpiny z hasła "Bo zupa była za słona" odczuwałem jako przejaw prymitywizmu naszego kochanego społeczeństwa. Bo niby, co to takiego wielkiego, że w pysk komuś dać, zwłaszcza kobiecie...

A potem przyszła na mnie refleksja: czy ja rzeczywiście muszę marnować czas na przekonywanie ludzi, że lać w mordę nie należy? Czy aby jest jakakolwiek skuteczność takiej propagandy? No i o co tu chodzi?

Czy aby czasem nie o promowanie pomysłodawcy kampanii? No bo w to, że przede wszystkim o tę przemoc w rodzinie, to wierzę coraz mniej. Problem bowiem w tym, że na ludziach, którzy tę przemoc stosują, nie zrobią wrażenia nie tylko takie plakaty, lecz nawet znacznie mocniejsze argumenty. To jedno. Drugie, to moje doświadczenie nie zgadza się ani trochę z propagandą, że leją także docenci uniwersytetu. I owszem, to się zdarzyć może, lecz jest zjawiskiem diabelnie rzadszym. Przemoc, nie tylko w rodzinie, jest nieodrodną siostrą biedy i beznadziei. Przemoc w rodzinie bogatej, nawet gdy jest wynikiem mocnej dominacji finansowej jednego z członków, w wydaniu jaki ja obserwowałem, jest zawsze o wiele mniej dokuczliwa od przemocy w biedzie.

Nie wiem, czy pomysłodawcy owych plakatów zaprotestowaliby. Wiem jedno: przemoc to bezdyskusyjny brak kultury. Stosują ją ludzie albo pokrzywieni, albo niewykształceni, raczej bezsilni. Nie znam człowieka z mojego otoczenia z wyższym wykształceniem, któremu trzeba byłoby za pomocą plakatów tłumaczyć, że lanie kogokolwiek, nawet własnego dzieciaka, które czasami domaga się sprania pupy, nawet w najbardziej, zdawałoby się, oczywistych okolicznościach, że lanie nie jest drastycznym złamaniem jakichś zasad.

Jeśli więc chcemy osiągnąć zredukowanie liczby aktów przemocy, musimy walczyć z głupotą, z niewykształceniem, z biedą. Jakoś nie widziałem plakatów namawiających ludzi do książek w ogóle, jeśli już, to do książek raczej zdecydowanie konkretnych i raczej głupich, nie mądrych. Dlaczego nie namawiamy ludzi do czytania książek? Bo to... chyba śmieszne. To jest śmieszne, bo już było. Zasadniczy argument: mało oryginalne. Tymczasem przemoc w rodzinie, to coś nowego. Nowe, to może zainteresuje, bynajmniej nie tych, co leją swe żony, ale właśnie tych, co nie mają pojęcia, jak to się robi. Takich choćby, co do swej żony mówią "cześć Stefan".

Kolejna sprawa, tak zwana tolerancja dla mniejszości seksualnych. Nie powiem, żeby w kraju panowało powszechne przekonanie, że gej to to samo, co zwykły chłop. Nie będę siebie do czegoś takiego przekonywał. Sęk w tym, że w towarzystwie, w którym przyszło mi przebywać, demonstrowanie wrogich uczuć wobec kogoś z powodu jego orientacji seksualnej jest dramatycznie oczywistym naruszeniem zasad kultury. Tak więc wojna o tolerancję dla tych, nazwijmy to kochających inaczej, jest raczej wyważaniem otwartych drzwi.

Zawsze byłem przeciw zapatrzeniu we własną, naszą, kochaną, polską kulturę, która przecie lepsza jest od tej zgniłej francuskiej, zawsze byłem za eksploatacją tak zwanych nowych rejonów. Zawsze zdawało mi się, że nowe, świeże spojrzenie na jakieś zjawiska daje obraz bardziej prawdziwy, że w sumie przyczynia się do tego, że życie staje się przyjemniejsze. Zapamiętałem na przykład kpiny między innymi Rafała Ziemkiewicza z molestowania seksualnego, gdy sporo już lat temu rzecz stała się modnym tematem. Oczywiście, traktowanie wszelkiego rodzaju wyrazów sympatii dla urody kobiety, jako aktu samczej agresji jest raczej symptomem choroby psychicznej niż nowoczesności. Nie zmienia to jednak bardzo prostego faktu, że brzydszej połowie naszego polskiego społeczeństwa zwyczajnie brakuje kultury. Nie jest przejawem dobrego wychowania zaczepianie kobiet na ulicy gwizdaniem za nimi. Nie jest nawet wówczas, gdy dla wielu panienek stanowi normę w grze wstępnej. Dlatego, po namyśle uznałem, że zamiast nabijać się ze "zgniłego zachodu", który ustanawia nowe normy zachowania się, lepiej doprowadzić te nasze już istniejące do tak zwanego obowiązującego standardu.

Niestety, to, o czym mówię, dosyć popularnie nazywa się walką z brakiem kultury i jest uprawiane od niepamiętnych czasów. Brzmi w porównaniu z molestowaniem zupełnie swojsko i zwyczajnie.

Trzasnęło coś we mnie z wypuszczeniem na rynki słynnych "Monologów waginy". Idea, jak najbardziej słuszna: odkłamanie życia seksualnego. Niestety, "Monologów" nie zdzierżyłem. Pewnie powinienem rzucić się na nie z wypiekami, wszak wszystko traktuje o tym najbardziej interesującym szczególe kobiecej anatomii. Jednak wspomniałem w tytule o znacznie szerszym, acz okolicznym kawałku ciała Maryni. Otóż owe rozważania jej wdzięków, podkreślmy to, z uwzględnieniem o wiele obszerniejszej części ciała, obejmującej tak fascynujące estetów łuki bioder i inne wyzwania dla rzeźbiarza, są symbolem pieprzenia w bambus, tracenia czasu i daremności. Wziąłem książkę w ręce w księgarni i trafiłem na fragment o wściekłej pochwie. Te półtorej strony tekstu było dla mnie wystarczającą porcją, żeby nabrać przekonania, że jestem robiony w bambuko.

Byłbym w stanie strzelić z palca coś takiego samego, nie tylko o swoim fiucie, ale o dowolnej części ciała, wątrobie, prawym lub lewym uchu, dwunastnicy i cholera wie jeszcze o jakim flaku, jaki by ewentualnie można ze mnie wypruć. A z racji, że flak obojętny, to pozwolę sobie domniemać, że w danym wypadku był to monolog czegokolwiek, o czymkolwiek, całkowicie pozbawiony jakiejkolwiek treści. Taka subiektywna całkowicie opinia.

Zapewne bardzo wiele straciłem, pewnie w książce są mądrości, choć wydawca nie obiecuje tychże, pewnie stracił na tym mój rozwój duchowy, ale uznałem, że szkoda mojego czasu, tym bardziej kasy. Nie! Pierdoły do kwadratu, zawracanie kijem Wisły do szóstej potęgi, robienie czytelnika w konia, w durnia, choć przyznaję, to tylko moja złość, subiektywne nawet nie odczucie, czy przeczucie tego, co ewentualnie dalej wydrukowane znaleźć mogę.

Można powiedzieć, że personalnie nie powinienem mieć do tej książki niczego, nie mam prawa, bo jej nie znam. I taka jest prawda. Cholera mnie natomiast bierze, gdy uświadomię sobie pewną, jak to się zwykło uczenie zwać, tendencję. Po polsku nazywa się ona robieniem wideł z igieł.

Zapewne czegoś mi brak, bez wątpliwości mam za dużo lat, generalnie jestem poszkodowany w stosunku do przedstawicieli esencji inteligencji, lecz mimo tej świadomości powiem, że nie fascynuje mnie życie seksualne, swoje, twoje, nasze, cudze, w ogólności, lub szczególności, w ujęciu na przykład klasycznym lub współczesnym. Nie mam na ten temat niczego szczególnego do powiedzenia, czego by nie było wiadomo jakieś 100, czy 300 lat temu. Mam też dosyć głębokie przeczucie (bo nie mam wiedzy) że z owych topowych produkcji na temat fragmentu dupy Maryny niewiele się nowego na ten ekscytujący temat dowiemy. Coś mi się widzi, że ludzkość dosyć dawno odkryła, że jednocześnie sprawy są i ważne (bo wszak tło wielu szaleństw bywało diagnozowane "chłopa jej brak" lub "baby mu brak"), i że strzępić języka po próżnicy nie warto, bo po próżnicy. Być może oględność wypowiedzi nie wiązała się z pruderią (lub tylko z pruderią), lecz właśnie ze świadomością, że rzecz nie daje się ująć w reguły i tak, jak na wojnie żołnierze strzelają a Pan Bóg kule nosi, tak tu podobnie, trzeba mieć szczęście, że do owego ślepego losu sprawy się sprowadzają.

Tymczasem współczesny inteligent dobrze zrobi swej karierze, jeśli wystąpi w słusznej sprawie i tak na przykład wypowie się, że penis i wagina to ważne organy. Trudno zarzucić mu niesłuszność, tak jak i innemu inteligentowi, który stwierdzi, że lanie za nic własnej żony, zwłaszcza po pijanemu, jest niewłaściwe, że chamskie zachowywanie się jest chamskie i trzeba by się zachowywać kulturalnie. Z jakichś powodów nie daje się zrobić szumu medialnego wokół własnej osoby stwierdzeniem, że nie należy jeździć po pijanemu. Domniemam, że trzeba rzecz inaczej wyrazić, uderzyć w inne struny, niż w zwyczajne stwierdzenie, że można kogoś rozjechać. Czyż nie byłaby piękna kampania przeciw technologicznej deprecjacji pieszych przez kierowców? Zanim się człowiek połapie, że chodzi o to, że mogą go stuknąć, to długo będzie mu się zdawało, że toczymy bój o być lub nie być ludzkości. Przy czym chyba jednak każdy przyzna, że jest to jakaś sprawa, zwłaszcza, że 90 % przejazdów samochodów osobowych uznaje się za możliwe do uniknięcia... No tak, właśnie zaczynam swą kampanię "bo benzyna była za oktanowa".

Byłoby to wszystko pieprzeniem równie bez sensu, jak to o fragmentach Maryny, z budującym wnioskiem, że bez sensu gadać bez sensu, lecz mam jeszcze coś do powiedzenia. A może coś się dzieje? Czy czasami to zainteresowanie peryferiami ludzkiego życia lub obszarami poznanymi do bólu, lecz, uczenie mówiąc, inaczej zwerbalizowanymi, przydawanie innego znaczenia rzeczom oczywistym jest jakimś znakiem czasu?

Nie mam co udawać: jestem entuzjastą techniki komputerowej, lecz jako człowiek, który widział jej narodziny, nie mam całkowitego, niczym nie zmąconego przekonania o jej sensowności "samej w sobie". Komputer jest dla mnie narzędziem do robienia czegoś i gdy nie da się tego czegoś, co jest pozakomputerowe, zrobić, sens istnienia wspaniałej maszyny staje dla mnie pod znakiem zapytania. Gdy nie mam pomysłów na nowe, genialne symulacje, wiekopomne obliczenia, nie widzę sensu kupowania nowego, dwa razy szybszego procesora. Potrafię się obejść 286, bo tyle potrzeba, z wielkim zapasem, by komputer działał jako wspaniała maszyna do pisania. Mam poważne wątpliwości, czy jest sens fascynowania się rozwojem informatyki w sytuacji, gdy nie ma pomysłów, co z tą całą wspaniałą dziedziną zrobić.

Obserwuję jakąś utratę rozpędu. Oto w mojej pracy stoją obok siebie dwie maszyny, jedna 650 MHz, druga 33 MHz, stare 486, i nie tylko taki dziwak jak ja, lecz nawet inni nie mają wystarczającej motywacji, by zamieniać tego rupiecia na coś zdecydowanie nowszego. Jedna i druga maszyna najwyraźniej skutecznie pełnią swe funkcje. Jak widać postęp odbywa się na zasadzie bezwładnego, bezmyślnego marszu po linii wytyczonej jakieś 20 lat temu: więcej megaherców, więcej operacji na sekundę, więcej megabajtów czy gigabajtów. Bez refleksji po co.

Samochody osobowe już dawno rozwijają prędkości zupełnie niepraktyczne, radia stały się cyfrowo brzęczące identycznie rozentuzjazmowanymi prezenterami, napompowana solanką szynka dla każdego, kto ma robotę, a inteligencja z reguły jakąś robotę ma, więc żremy. Dziura ozonowa okazała się nie dość dziurawa, w rzekach pojawiły się raki, na polach zające, przez co zagłada ludzkości z powodu zatrucia i biegunki wydaje się mniej wiarygodna lub nawet wcale niewiarygodna. Szlag trafił konfrontację systemów politycznych. ZSRR palnął sobie w łeb zamiast wywołać światową apokalipsę. O tym już zdążyliśmy nawet zapomnieć. Tymczasem jeszcze w latach siedemdziesiątych ludzie budowali sobie prywatne schrony przeciwatomowe, dziś jest, kurna Olek, bezpiecznie, a na Marsie nie złapano ani jednego Marsjanina, choćby malutkiego.

Najwyraźniej świat stał się nudny. Z tego wszystkiego, pewniej z wewnętrznej potrzeby zawycia do Księżyca, rozpaczliwie poszukuje się rzeczy ważnych, choćby do pogadania o nich. Coś jednak jest niepokojącego w tym, że wydarzeniem sezonu stają się nawet nie rozmowy o dupie Maryny, lecz, w sumie, monologi jej fragmentu.



 


Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Konkurs
Bookiet
Recenzje
Spam (ientnika)
Komiks
Stopka
Hor-Mono-Skop
Ludzie listy piszą
Martin Králik
Adam Cebula
D'Bill
Idaho
Andrzej Pilipiuk
Ewa Białołęcka
Tomasz Pacyński
Eugeniusz Dębski
Tadeusz Oszubski
Artur Skowroński
Jaroslav Mostecký
KRÓTKIE SPODENKI
nonFelix
Adam Cebula
Necrosis
XXX
Ktokolwiek widział...
 

Poprzednia 20 Następna