strona główna     -     konkurs     -     archiwum fahrenheita     -     stopka redakcyjna     -     napisz do nas
 
EuGeniusz Dębski
Początek Poprzednia strona 32 Następna Ostatnia

Hoża młynarka (2)

 

 

- Dłoń to betka!.. - Zanurkował, wynurzył się, wypluł wodę i potrząsnął głową na boki. - A wiesz, co to betka? Bierzesz swojego pryncia w dłoń, potem w drugą dłoń, przekładasz znowu pierwszą dłoń i to, co ci wystanie z tej trzeciej, to właśnie jest betka!

- Za dużo słuchasz gadek pijanych pachołów w karczmach - rzucił Hondelyk i od razu uświadomił sobie, że zabrzmiało to aluzyjnie, szczególnie jeśli się pamiętało początek rozmowy, przyznanie Cadrona i pretensje Hondelyka o zatajenie swojego szlachectwa.

- Nie słyszałem tego od pachołka, tylko od swego wuja.

- Strega z Upsmaelle?

- Tak, opowiadałem ci o nim... - Skierowali się do brzegu, płynęli obok siebie, jeden na prawym, drugi na lewym boku, twarzami do siebie. - Tylko nie mówiłem, że ma... Miał dość znaczącą twierdzę, nie za dużą, ale na dość gościnnym szlaku... To on wprowadzał mnie we wszystkie takie męskie sprawy. Z nim się napiłem pierwszy raz, on mnie kurował następnego ranka, on opowiadał o kobietach. Tylko raz się zaczerwieniłem, przy pierwszej opowieści. Potem, wszystkie inne to była...

- Betka ! - wskoczył mu w słowo Hondelyk.

- Żebyś wiedział. Pokazywał mi malowidła, które kryły się w jego komnacie za gobelinami. Pewnie nawet ciotka o nich nie wiedziała. Takie, bracie, malowidła, że służba za najwyższe szczęście miała przydział do sprzątania, zwłaszcza podczas jego nieobecności.

- Dobrze się składa - dość enigmatycznie skwitował jego słowa Hondelyk, wyłażąc na brzeg.

- Ale co?

- No, będziesz miał co opowiadać, jak będziemy pośpiesznie wynosili się stąd bocznymi drogami. A już myślałem, żeśmy sobie wszystko do cna opowiedzieli i będziemy musieli do kompanii przyjąć trzeciego, by się nie zanudzić...

- Dlaczego pośpiesznie?

Obaj skakali na jednej nodze wytrząsając wodę z uszu. Podobni do siebie z zarysów postaci - wysocy, żylaści, szczupli. Po kilka blizn, długie włosy, Hondelyka nieco jaśniejsze, w kolorze szlachetnego miodu gryczanego, Cadrona ciemne, ciemnobrązowe. Zaczęli się ubierać.

- Dlaczego sądzisz, że będziemy uchodzili stąd w pośpiechu? Wszak to wdowa?

- A! No i co z tego? Na pewno ostrzy sobie na nią zęby połowa gildii, ta połowa, co sama by wtuliła się w jej łono i marzyła o czymś więcej, a druga, co marzy o jej młynie i że ożeni ją ze swoim niedojdą synem.

- Nooo... Może...

Włożyli na siebie ubrania, Cadron z niezadowoleniem - przepocone, nawet nie zdążyło obeschnąć, tylko schłodziło się nieco, leżąc na murawie. Zapięli pasy. Hondelyk poszedł w krzaki, wyjął z trawy trzosik. Potrząsnął nim.

- Wystarczy mi na wino do rana, na tobie zaoszczędzimy!

- A nie będziesz strzelał? Mówiłeś, że...

- Nie-e-e wie-e-em... - skrzywił się Hondelyk. - Jak mi się zechce... - błysnął okiem do przyjaciela i odsunąwszy się zakpił: - Ja nie muszę się wysilać. Ty, to co innego.

Wykonał leniwy zamach, ale nawet nie próbował się zbliżyć do Cadrona. Przypasał trzos, w którym, po prawdzie, znajdowała się najmniejsza część całego ich dobytku. Obaj mieli poza tym trochę monet w pasach, w obcasach butów, w rękawach, a najwięcej w ciasno owiniętych surowymi, wilgotnymi skórami rulonach, które włożyli od razu pierwszego wieczora za jedną z desek w ścianie ich izdebki. Dla pewności wyłamawszy i niedbale zamaskowawszy wyłamywanie innej deski. Takie czasy, tacy ludzie dokoła - powiedział kiedyś Cadron, a dziwiący mu się wtedy Hondelyk musiał po kilku miesiącach przyznać rację przyjacielowi.

Ruszyli łąką wzdłuż wału miejskiego, obłego nasypu za płytkim i wąskim rowem, do swojej oberży. Szańce miejskie wyglądały jak kpina z ewentualnych napastników, ale cóż, skoro takich nie było tu od stu czterdziestu lat. Na błoniach przed miastem równa, krótko wyskubana miękkimi owczymi pyskami trawa, mile sprężynowała pod stopami. Znajdujący się na zbiegu dwóch ważnych i trzech pomniejszych szlaków gród, z którego wynurzała się tylko jedna, zawsze zapchana ludźmi i taborami droga, położony w centrum bogatej i dobrze strzeżonej krainy, bez - na dodatek - graniczących z nią wrogimi krajami czy dziedzinami, ten gród nie potrzebował murów. Po prostu - nadane mu sto pięćdziesiąt lat temu przez króla Nednera - prawo reprezentacji prowincji, rajcy wykorzystali i odmówili na wieczne czasy ich budowy. Owszem, utrzymywano silne rozjazdy, penetrujące drogi prowadzące do miasta od wschodu i północy, owszem, obsadzano mocno mosty, istotnie skracające i ułatwiające podróż przez pasmo Gór Upalnych, ale były to jedyne siły Trullebergu. Lecz dzięki temu, że garnizon ten był znakomicie opłacany, był jednocześnie silny i sprawny. I nie było w nim grubasów z czerwonymi kinolami, częsty widok w innych miastach, które przez lat kilka cieszyły się spokojem, a w tym czasie załoga chlała i żarła bez umiaru, zaś potem, w chwili potrzeby nie mogła się wgramolić sprawnie na zapasione konie. Albo i chude szkapy, zależy czy dowództwo okradało też wierzchowce z owsa czy nie.

Ominęli stadko przeznaczonych na rożny jagniąt pilnowanych przez dzieciaki z zapałem grające w kilpę. Cadron sięgnął do trzosa i - ot tak, z nadmiaru szczęścia - cisnął smarkaterii dwa nitty. Teraz biegły za nimi radosne wrzaski i podziękowania.

- Za każdym razem, kiedy tędy idę, dziwi mnie nawet już nie tyle brak murów - powiedział Hondelyk - co brak podgrodzia.

- Nie dostaje ci tego smrodu, brudu i harmideru? Chudych psów i dzikich kotów, umorusanych dzieciaków i kobiet z powybijanymi zębami?

Jego druh prychnął i trącił go pięścią w ramię.

- Bogate miasto, to i nie ma biedoty. Dla każdego kapnie ze skarbca... - powiedział.

- Nie oszukujmy się - kto nie chce żyć w taki sposób, jaki zalecają rajcy - wylatuje stąd poganiany długim korbaczem, jak mniemam - rzucił z ironią Cadron.

- Potępiasz ich za to?

- Czy ja wiem? Nie zawsze bieda wynika tylko z lenistwa...

- No więc, jak nie jesteś leniwy, to tu możesz nie być biedny.

- Pewnie tak.

Ale w głosie Cadrona nie było wiele pewności.

Weszli z trawy na brukowaną już w tym miejscu drogę. Skierowali się w prawo, do miasta, z lewej ciągnęła tylko jedna dwukołowa erba.

Twarde obcasy wystukiwały podwójny rytm na kamieniach najpierw drogi, po kilkudziesięciu krokach - już ulicy. Owszem, nie mieszkali tu najznamienitsi grodzianie, ci bowiem tulili się do rynku, do bogatych i obszernych domostw namiestnika, rajców, grodniczego i najbogatszych kupców, ale i tu były to domy zasobne, wysokie i obszerne, wygodne. Odkrytą dwa dni wcześniej uliczką, prowadzącą tyłami domostw ku oberży skierowali się na popas.

- Zimnego piwa najpierw - rozmarzył się Cadron. - A w tym czasie na ruszt pójdą raki. Potem drugi kufel piwa, z parzącymi palce rakami. Następnie - pierś pawia, obłożona z dołu chudym boczkiem, a z góry śliwkami i orzechami. Spryskana winem gęstym od dodanych ziół. Ale tej piersi niewiele, tylko dla smaku, żeby się nie zapchać. Potem - szynka z ziołami, roszponką, rzepą pieczoną i czosnkiem. Dziś jeszcze mogę! - uprzedził przyjaciela, który już chciał coś powiedzieć o smrodliwych pocałunkach. - Następnie pucharek tego muszkatołowego, co tu odkryliśmy, wiesz - to cierpkie i zimne, jak miętowe...

- Czekaj...

Hondelyk psyknął w znany im obu sposób: "uważaj".

Przed nimi w ciasnej uliczce pojawiła się czwórka mężczyzn. Nie mogli mieć dobrych zamiarów - twarze wysmarowali błotem, błyskały tylko białka oczu, w dwu gębach sterczały nastroszone, niewiadomego koloru wąsy. Cała czwórka miała palice, takie na dwa, dwa i pół łokcia, poręczne w manipulacji na wąskiej uliczce. Jeden z nich wyraziście klepnął swoją pałką w lewą dłoń.

- Mieszki, szanowni panowie i rozchodzimy się bez krzywdy dla was!

- A dla was?

Cadron z Hondelykiem zatrzymali się, Cadron obejrzał i syknął przez zęby: - Dwu z tyłu. Na nich uderzymy.

Hondelyk mruknął "yhy", i kładąc dłoń na rękojeści kordu, powiedział do herszta:

- Odstąpcie, to i jajca swoje wyniesiecie stąd cało. A jak nie, to sam ci je wkopię w brzucho, a potem sprzedam cię, durniu, do cienkopiejnego chóru przy grodzkiej świątyni!..

- Asz ty, kurwia twoja mać! - ryknął oburzony herszt. - Harkie! Michniarz! Na nich!

Przyjaciele wykonali zwrot, i nie czekając na atak Harkiego, uderzyli sami. Rozpędzili się i pognali na dwu trochę skonfundowanych zbójów. Tuż przed nimi, kiedy przeciwnik Cadrona już wyprowadzał uderzenie z barku, Cadron padł, przeturlał się, tak że laga walnęła w ziemię obok niego, podciął napastnikowi nogi i, kiedy miał go już obok siebie, uderzył kantem dłoni w grdykę. Niedbale, i słabo, żeby nie zmiażdżyć.

To się zemściło. Mężczyzna zdołał podstawić swoje przedramię, cios nie sięgnął celu, a Harkie, czy jak on tam się zwał, zaczął brykać kolanem, usiłując spełnić groźbę Hondelyka, choć nie do tej osoby kierowaną. Cadron zdołał łokieć wpakować Harkiemu w dołek, chwycić za palicę i wykręcić ją tak gwałtownie, że zbój jęknął "Au-aua-uaj!", puścił pałkę i - świadomy swej bezbronności - poderwał się na równe nogi. Równie szybko powstał Cadron, kiedy jego napastnik odwrócił się do ucieczki, sięgnął go końcem drąga w krzyż, tuż nad lędźwiami.

- Ło-ech! - ryknął Harkie i zwalił się na ziemię wygięty w łuk jak bujak kołyski. - Ułaj-jaj... - ryczał, wijąc się na ziemi.

Hondelyk zakończył już zapasy ze swoim przeciwnikiem: okręcił go dokoła siebie za lewą rękę i puścił, podbijając kopniakiem nogę. Zbój trzasnął pyskiem w mur domostwa i zjechał po nim, zostawiając na ścianie ślad śliny i rysę wygrzebaną zębem.

Teraz i Hondelyk, i Cadron uzbrojeni byli w zdobyczne palice, czwórka z hersztem dobiegła akurat, ale zwolniła, widząc pewną zmianę w rozkładzie sił.

- Tym trzem darujemy - Hondelyk wskazał ich palicą. - Ale ten wszarz jest mój - oświadczył głośno.

To osłabiło ducha atakujących. Ten z prawego brzegu zamachnął się i cisnął swoją pałą w Hondelyka. Rycerz zaś mocno uderzył swoją w lecący drąg, rozległ się trzask i złamana na dwie części laga upadła na boki. Miotacz kurwnął i rzucił się do ucieczki. Cadron przesunął się tak, by jego przyjaciel stał naprzeciwko przywódcy.

- Ja też jednemu chcę zgnieść jaja - powiedział, przymierzając się do któregoś z pozostałych. Ostentacyjnie mierzył ich wzrokiem i kiedy wybrał już jednego, ten poszedł w ślady znikającego w tym momencie za rogiem towarzysza. - Szkoda - rzucił Cadron i skoczył na tego, który też miał ochotę zwiać, ale nie zdążył.

Wymienili kilka sparowanych uderzeń. Odskoczyli od siebie. Cadron umyślnie, dając przeciwnikowi okazję do ucieczki, ale ten, albo był większego ducha, albo zapomniał o tym, że nogi mogą go łatwiej uratować niż ręce, zaatakował nawet.

- Sam! Chciał! Łeś!... - zawołał radośnie Cadron, parując jego prostackie sztychy. Potem pozwolił przeciwnikowi odbić dwa swoje i w końcu zastosował coś, co Hondelyk nazywał triadą Ueejca: dźgnął parobka odpowiednio w dołek, zaraz potem w krocze i na końcu w czoło. Po każdym dźgnięciu ten posłusznie wypowiadał: "Ue!", "Ej!", a pała, zderzywszy się z jego czołem, dopowiedziała "C!". Uderzenie w czoło wyprostowało zginającego się na dwa takty napastnika - wygiął się w pałąk do tyłu i huknął czubkiem głowy mur, po czym osunął się już bez odgłosów na ziemię.

Cadron zerknął na Hondelyka, który właśnie grzmotnął palicą herszta w lewe ucho, przerzucił ją do lewej ręki i przyłożył mu w prawe, a zataczającemu się i wpatrującemu w niebo, jakieś inne niebo, wirujące nad głową, któremu usiłował przyjrzeć się bełtającymi w oczodołach gałkami, dołożył od spodu w żuchwę. Kłapnęło głośno.

I wtedy kątem oka Cadron zauważył jakiś ruch, poruszenie cienia na ścianie; zaczął się odwracać, zaczął się uchylać, ale na wszystko to było już za późno. Pierwszy powalony drab, ten, któremu przyłożył końcem pały w krzyż, podniósł się i zamiast uciekać, przywlókł się na miejsce bitki. W ręku trzymał połamaną przez Hondelyka pałę i właśnie chciał jej najeżony kolczastymi drzazgami koniec wbić Cadronowi w kark. Zaatakowany miał tylko czas uchylić się, okręcić na nodze, osłonić częściowo ręką.

I właśnie w rękę, w mięsień ramienia wbił szczapę napastnik. Zaraz potem zwalił się na ziemię po mocnym uderzeniu pały Hondelyka, ale to jeszcze pogorszyło sprawę: upadając pchnął z całej siły drąg ku dołowi. Wbita w ramię szczapa złamała się, pozostawiając w ciele dziesiątki większych i mniejszych kawałków drewna. Cadron ryknął z bólu i dokończył wyprowadzany już cios. Niepotrzebnie. Drab miał wklęśniętą czaszkę i tyle lat, ile przeżył do tej chwili, bo właśnie zakończył żywot. Jednak ostatnie przed śmiercią dźgnięcie niemal doprowadził do końca.



Czytaj dalej...




Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Konkurs
Bookiet
Recenzje
Spam (ientnika)
Komiks
Stopka
Hor-Mono-Skop
Ludzie listy piszą
Martin Králik
Adam Cebula
D'Bill
Idaho
Andrzej Pilipiuk
Ewa Białołęcka
Tomasz Pacyński
Eugeniusz Dębski
Tadeusz Oszubski
Artur Skowroński
Jaroslav Mostecký
KRÓTKIE SPODENKI
nonFelix
Adam Cebula
Necrosis
XXX
Ktokolwiek widział...
 

Poprzednia 32 Następna