strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Fahrenheit Crew Bookiet
<<<strona 06>>>

 

Bookiet (2)

 

 

Sir Penrose solidny

 

Książki Hawkinga i sir Rogera Penrose’a stoją na przeciwnych krańcach pewnej skali. Jaka ta skala, to kłopot. Nie mam jednak najmniejszej wątpliwości, że obaj popularyzatorzy wiedzy wystartowali z zupełnie innych założeń. Czytałem Hawkinga i nic nie zrozumiałem. To znaczy po lekturze mogłem oczywiście opowiadać różne baje niesamowite, ale "osso chodzi", to nie wiem. Miałem nie wiedzieć. Nie da się jednak ukryć, że książkę dało się przeczytać od deski do deski, od środka, w poprzek, w tramwaju, na zydlu, dyszlu i w ogóle. Książki Cienie umysłu właściwie do końca nie przeczytałem. A dla czego? Bo za trudna. Jednak jeśli chodzi o zysk to niewątpliwie z tej ostatniej jest dramatycznie większy. Coś zrozumiałem. Cienie umysłu to opowieść o próbach zrozumienia mechanizmów ludzkiego myślenia. Książka napisana naprawdę bardzo kompetentnie i bez łakomych uproszczeń. To rodzaj popularyzacji nauki, jaki dziś sukcesywnie zanika. Nie chodzi bowiem o to, by przyciągnąć jak największą liczbę czytelników chwytliwym tytułem i straszliwie kolorowymi obrazkami. Książka adresowana jest do tych, którzy odczuwają autentyczną potrzebę dowiedzieć się i mają dość determinacji, by połamać sobie łepetynę nad tym, co autor napisał. Penrose nie ma litości, jeśli zahaczyliśmy o twierdzenie Godla, to zostanie ono wyłożone i udowodnione w sposób ścisły, choć bez matematycznych zawijasów, tych wszystkich "niech dziedzina funkcji" itd. Jeśli zaczynamy mówić o chaosie, to nie mówimy o nim "w ogóle" ale o atraktorze Lorentza, który materializuje się w postaci obrazka. Gdy mówimy o ludzkim umyśle i jego przewagach nad stwarzanymi obecnie choćby tylko teoretycznie najdoskonalszymi maszynami obliczeniowymi, to autor pokaże nam, że dla dobrze określonego problemu pokrywania płaszczyzny polikwadratami (czyli dziwnymi w kształtach puzzlami) nie ma algorytmu prowadzącego do rozwiązania i co z tego wynika. Znajdziemy rozdział, w którym autor spróbuje odpowiedzieć na pytanie "czy komputery mają prawa i są samodzielne?", "Czy w przyszłości komputer może robić to co człowiek?". Nie są to bynajmniej jałowe telewizyjne rozważania, a tam gdzie widać, że nic mądrego powiedzieć się nie da, autor mówi, że się nie da, i kończy rozmowę. W książce znajdziemy solidne wprowadzenie do współczesnej mechaniki kwantowej, teorii kosmologicznych i to jest to, co zajadłe tygryski najbardziej lubią. Książce można zarzucić tylko jedno: jest trudna, ale doprawdy, gdy się pisze o takich rzeczach, już prościej naprawdę się nie da.

 

baron

 


 

Roger Penrose

Cienie umysłu

Przekład: Piotr Amsterdamski.

Zysk i S-ka Poznań 2000

 

Verne ujemny

 

Książka to w pewien sposób legendarna, jako że długo dla przeciętnego czytelnika była dostępna tylko w formie informacji w biografii wielkiego Verne’a. Nabyłem ją swoim zwyczajem za jakieś marne grosze, na wyprzedaży. Zapłaciłbym pewnie znacznie więcej, gdybym na nią trafił wcześniej, zwłaszcza, że na okładce na żółtym pasku wydawca chwali się, że to pierwsze polskie wydanie. Ano widać Verne już nikogo nie rajcuje. Mój w sumie zysk, choć i strata, bo mogłem się z tym swego rodzaju białym krukiem zapoznać ładnych kilka lat wcześniej. Książka opatrzona jest przedmowami i historiami, jak to powstawało, kim byli wydawcy. Dlaczego nie została dopuszczona do druku i nigdy nie wydana za życia pisarza. Osobną sprawą, której poświęcono w przedmowie prawie półtorej strony, to wiarygodność autorstwa. Cóż bowiem prostszego niż dopisać, korzystając ze sławy, to i owo. Potem zyska i kiepski bezimienny autor, i wydawca. Paryż w XX wieku znalazł się w spisie utworów niewydanych, które pospiesznie po śmierci ojca opublikowali synowie wielkiego pisarza. Jest to więc niekwestionowanie jego dzieło. A sprawa w tym, że Paryż w XX wieku to Jules Verne na odwrót. Dokładnie wynicowany. To, co stanowi magnes ciągnący czytelnika do jego książek, wiara w postęp, naukę i ludzi, wręcz niepoprawny optymizm, szlachetność bohaterów, tu zostaje zamienione swym przeciwieństwem. Życie głównego bohatera w stechnicyzowanym świecie jest właściwie jednym pasmem udręk i to spowodowanych właśnie rewolucją naukowo-techniczną. W którymś z rozdziałów ucieka on przed fortepianami w liczbie dwustu, połączonych w jeden instrument za pomocą elektryczności. Gdzieś dalej napotyka się na krzesło elektryczne zasilane stosem Volty. Nigdzie nie może znaleźć sobie miejsca, cierpi biedę, jedząc chleb wyprodukowany z węgla.

A jednak to wynicowanie nastąpiło tylko w jednej płaszczyźnie. Jest bowiem w książce coś, co stanowi o wielkości Verne’a. Opisy wynalazków, obrazowanie wymyślonego świata. Wielka Księga, serce banku w której spisano wszystko o klientach, mogłaby stanowić fundament całej powieści. Tu autor, chyba zbyt szczodrze obdarzony przez naturę pomysłami, poświęcił jeden rozdział, w którym widzimy skomplikowaną maszynerię optyczno-mechaniczną, pracującą dla obsługi transakcji. Bardzo nośnym pomysłem jest elektryczny aparat do wskrzeszania topielców, który znajduje się w kostnicy. Nieludzkość tego zestawienia powala.

Niestety, muszę się zgodzić z werdyktem Hetzla, wydawcy Jules Verne’a, powieść jest kiepska. Dobrze się prezentuje być może na tle innych produkcji, ale nie w zestawieniu z tym, co Verne zostawił po sobie. To zaledwie zbiór bardzo ciekawych szkiców scenograficznych do technohorroru, verne-horroru, gatunku, który nigdy nie powstał. Tym niemniej dla fanów SF lektura, choć trudna, ale obowiązkowa.

 

baron

 


 

Jules Verne

Paryż w XX wieku

PIW Warszawa 1997

Przełożyła Hanna Karpińska.

 

Spotkanie poza porządkiem

 

Książka, która wprawia mnie w prawdziwe zakłopotanie: co mianowicie o niej napisać. Zacznę od spraw najbardziej prozaicznych. Po pierwsze, powinna się dać jeszcze kupić przynajmniej we Wrocławiu. Po drugie, za psie pieniądze rzędu kilku złotych. Czy warto ją mieć? Ot, pytanie.

Jest to bowiem zbiór 29 opowiadań. Zapewne mają jakiś wspólny mianownik. Dla autora wyboru, nie autora opowiadań, bo tych jest wielu, sprawa wydaje się oczywista: to zbiór fantastycznych, czy raczej fantasmagorycznych opowiadań pisarzy austriackich. W większości mamy tu tworzących w pierwszej połowie XX wieku, albo jeszcze w końcu XIX wieku. Znajdziemy tu nazwiska wybitne i słynne dzieła, jest choćby opowiadanie Frantza Kafki Lekarz Wiejski, tyleż kanoniczne, co moim zdaniem niedobre, bo wydumane. Zbiór otwiera Gustav Meyrink utworem o cenie nieśmiertelności. Jeśli szukamy genezy współczesnych horrorów w stylu sześcianu, to tu ją znajdziemy. Przekonamy się, jak bardzo pierwowzór jest lepszy od komercyjnych kalek. Mamy opowiadania plasujące się w zasadzie w kręgu SF jak i chyba dość klasyczne kryminały. Opowiadania dobre i bardzo dobre oraz trochę gorsze. Czytelnik nie musi się martwić o to, co stanowi spoiwo, ale gdy się czyta w podróży trwającej na przykład cztery godziny, to chciałoby się, aby było coś, co pozwoli gładko przechodzić od jednego do drugiego tekstu.

Zapewne wprawni literaturoznawcy się zachwycą.

Kolekcja nazwisk jak Stefan Zweig, Hadke, czy Leo Perutz w zasadzie gwarantuje porządną jakość materiału. Nigdzie nie schodzimy w rejony plastikowej tandety. O każdym z autorów można właściwie napisać osobną wielką pracę. No i jak widać, czegoś się czepiam. Albowiem wartość zasadnicza książki tkwi w dydaktyce. Jeśli bowiem do czegoś się ona nadaje bardzo, to właśnie do zapoznania się z próbkami twórczości bardzo różnych pisarzy. Szczerze mówiąc, aż się prosi, by notki biograficzne, które umieszczono na końcu, dać przed utworami, by każdą opatrzyć jakąś krytyczną informacją o tym, kto zacz ów autor i czego dokonał, co o nim się myśli i pisze.

Tak więc wypada bardzo polecić do przeczytania ów zbiorek, jeśli kto wziąwszy w ręce stwierdzi, że większość autorów jest mu obca. Jednak do lektury trzeba podejść z nastawieniem badacza, najpierw przeczytać wstęp, potem poszukać na końcu informacji o autorze, i dopiero czytać opowiadanie. W innej kolejności, zwłaszcza gdy wsiedliśmy do pociągu, który gdzieś w śniegu utknął, i chcemy ukatrupić czas, który nam został przez PKP spustoszony, rzecz może się rozpaść na szereg bezładnych historyjek nic nie mających ze sobą wspólnego, jak wymieszane ze sobą sportowe niusy, przepisy kulinarne i plotki ze świata pop gwiazdek.

 

baron

 


 

Antologia

Wybór i przedmowa Stefa Kaszyński

Spotkanie poza czasem

Wydawnictwo Poznańskie Poznań 1990

Stron 320

 

Gdy byłam piękna i młoda

 

Są książki, które, raz przeczytane, zapadają w pamięć na wieki. Są książki, od których przysłowiowym pługiem nas oderwać nie można, i czytamy, czytamy, czytamy, po raz setny, sto pięćdziesiąty pierwszy i wciąż odkrywamy w nich coś nowego. I są książki, po których pozostało mgliste wrażenie, że chyba fajne, że właściwie można by wrócić, bo chyba ciekawe i trzeba by może sprzedać znajomym.

I mnie coś takiego spotkało, całkiem ostatnio nawet. Dawno, dawno temu, jakoś z dziesięć wiosen nazad, przeczytałam owe COŚ. Pamiętałam piąte przez jedenaste, jakiegoś bohatera, który z nekromancją miał coś wspólnego, może z nekrofilią... nie wiedziałam, nie potrafiłam sobie przypomnieć. A autor dzieła, nie wspominając o tytule, wyleciał z głowy wraz z zamknięciem książki. Męczyłam się jak dusza potępiona, narzucałam się wszystkim napotkanym osobnikom, bo może trafili, może przeczytali, może pamiętają... Nawet nieoceniony Internet nie oddał usług, bo jeśli trafiłam na rzeczone coś, to nie potrafiłam powiedzieć, czy to aby to samo, co czytałam w zamierzchłej przeszłości, tak mało zapamiętałam szczegółów. Tylko wrażenie pozostało.

Aż wreszcie, w zeszłym roku trafiłam ze swym marudzeniem na Cleritusa. Ten, po wysłuchaniu moich niejasnych opisów, strzelił: Lumley i cykl o nekroskopie!

Tu dygresja: gdyby i Wam przydarzyło się coś podobnego – nie męczcie się, walcie do Wikinga jak w dym, bo mogę się założyć, że on lepszy od niejednego bibliotekarza.

Nawet podrzucił mi cały cykl, wszystkie pięć części. Podrzucił. W zeszłym roku. Najpierw szmat czasu przebierałam nóżkami ze zniecierpliwieniem, kiedy się wreszcie dowiem, o co mi biega, a potem, gdy mój wymarzony obiekt się znalazł, to przeleżał na półeczce przez cztery pory roku.

A gdyby tak zawodna pamięć przypomniała sobie o tym fakcie teraz, to i nie męczyłabym siebie i innych, i pewnie by bookiet z tego nie powstał. Bo Nekroskopa właśnie wznowili. Już Kuba Demiańczuk zdążył zrecenzować tom drugi Wampiry w poprzednim numerze Fahrenheita.

Poprzedniego Nekroskopa wydał Phantom Press i na to wydawnictwo powinnam zrzucić całą odpowiedzialność za luki w pamięci. Bo jak fantom – wydawca był i się zmył. Jakby po nim ślad jakowyś pozostał, to bilobil nie byłby potrzebny...

I wiecie co? Wciąż nie wiem, czy warto wracać do książek, po których pozostało mgliste wrażenie czegoś fajnego. Bo jakby tak do końca fajne było, to pewnie pozostałyby nie tylko maleńkie okruchy w pamięci. A tak mogę tylko powiedzieć: Lumleya dobrze się czyta. Szybko i sprawnie. Przelatuje się po jego powieściach jak rakieta. Czy coś pozostanie w mózgu za kolejne dziesięć lat? Nie wiem... Jest jeszcze tyle książek do przeczytania!

 

blondyna

 


 

Brian Lumley

Nekroskop (tom I-V)

Tłum. Jarosław Irzykowski

Phantom Press, 1991

 




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Od Redakcji
Bookiet
Recenzje
Zatańczysz pan...
Spam(ientnika)
Hormonoskop
Wywiad
W. Świdziniewski
Andrzej Pilipiuk
Paweł Laudański
Piotr K. Schmidtke
Tomasz Pacyński
Adam Cebula
Romuald Pawlak
Adam Cebula
Konrad Bańkowski
Adam Cebula
Zbigniew Zodaj
Tomasz Olczyk
Jerzy Grundkowski
Grzegorz Czerniak
Piotr Lenczowski
Miłosz Brzeziński
XXX
Dominika Materska
EuGeniusz Dębski
 
< 06 >