strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Miłosz Brzeziński Zakużona planeta
<<<strona 30>>>

 

Złoty księżyc

 

 

Sucha Beskidzka, kwiecień, 1923 rok

 

Leon Bartoszewski obserwował właśnie pająka sunącego po płótnie, kiedy na horyzoncie zamajaczyła sylwetka czarnego mercedesa.

Wiosna nie skąpiła w tym roku deszczu. Od dwóch dni w powietrzu wisiał kapuśniaczek i wyglądało, jakby udawał tylko, że opada. Bartoszewski, młody doktorant z Warszawy, choć siedział pod daszkiem, na gwarnym rynku miasteczka, był już przemoczony do suchej nitki. Beżowy prochowiec wisiał na nim jak na strachu na wróble. Z miękkiego okrycia upodobnił się nagle do zbroi, która uparcie ciągnęła ku ziemi. Leon oparł ręce na owiniętej w płótno, sporej ramie czegoś, co wyglądało na obraz i zmęczonym wzrokiem spoglądał na pająka. W końcu stworzonko znalazło jakąś fałdę i skryło się pod nią, znikając z oczu obserwatora.

Mercedes zatrzymał się opodal. Silnik pracował nierówno, krztusząc się co chwila. Kierowcą był zupełnie łysy mężczyzna w średnim wieku. Leon nigdy wcześniej go nie spotkał.

– Pan Bartoszewski? – Krzyknął przez uchylone drzwi pasażera i nie czekając na odpowiedź dodał. – Inżynier Wiesław Jaskólski. Widzę, że ma pan, co trzeba – uśmiechnął się. – Proszę to wrzucić z tyłu i wsiadać.

Leon podniósł się powoli. Mokry materiał płaszcza mlasnął, odrywając się od ławeczki. Bartoszewski otworzył bagażnik, a następnie zrobił miejsce między narzędziami i częściami zamiennymi, których w tych czasach każdy kierowca musiał wozić ze sobą całe skrzynie. Podźwignął zawinięty przedmiot i wsunął go najdelikatniej jak potrafił w powstałą lukę. Rama jakby zadrżała w kontakcie z samochodem, ale Leon złożył to na karb wibracji silnika.

Po chwili siedział już obok inżyniera.

– Oho... Wybaczy pan – kierowca był pełen dobrego humoru. – Wybaczy, że musiał czekać.

Bartoszewski patrzył przed siebie, klnąc w myślach. Był głodny i zmarznięty. Czekał od dwóch godzin.

– Trzy razy zaryłem w błocie i leciałem po chłopów za pomocą, bo sam bym tego przecież nie wypchnął, rozumiesz pan?

– A co tu do rozumienia – burknął Leon. – Od dwóch dni pada. Można było przewidzieć.

– No i pada. A jakże. – Inżynier sięgnął do wewnętrznej kieszeni. – Napij się pan sęczka. Świerkowa wódka. Najzdrowsza. Pewien profesor botanik sypia tylko wśród świerków, bo mówi, że one zabijają zarazki. I modrzewie też. Ale pan powinieneś wiedzieć, bo na podróżach pół życia zeszło, prawda to?

Leon nie odpowiedział. Pociągnął łyk i miłe ciepło ruszyło na podbój zmarzniętego ciała. Inżynier ubrany był tak, jakby wyszedł prosto z klubu teatralnego. Mucha, eleganckie czarne spodnie, wyprasowane w kant, lśniące lakierki, zegarek z dewizką i wielkie spinki do mankietów. Oczywiście nigdzie ani śladu błota.

Samochód zaś warczał na wybojach, co i raz prawie zakopując się w glinie. Młodzieniec czekał tylko, aż trzeba będzie wyjść i wypychać go z jakiejś kałuży.

– Lepiej?

– Lepiej. – Powoli mijał mu zły humor. Było już dobrze. Cieplej i sucho. Jeszcze tylko gdzieś się przebrać. – Panie inżynierze wziąłem, coś pan zamówił. Dziwna to sprawa, proboszcz patrzył na mnie jak na złodzieja, ale w końcu dał. Nie rozumiem tylko dlaczego sam nie mógł pan tego załatwić?

– Widzisz, panie kolego... – zasępił się Jaskólski. – To rządowa sprawa, tak? Nie wszędzie mogę wchodzić. Teraz idą ciężkie czasy. Druga Rzeczpospolita ssie z nas jak wampir. Ale nasza jest wreszcie, to i dajemy. Nie za bardzo mogę coś więcej powiedzieć.

Bartoszewskiemu nie podobało się to owijanie w bawełnę. Spojrzał na inżyniera. Ten uśmiechał się bez przerwy.

– No dobrze – westchnął Leon. – Wie pan. Chcę być uczciwy. Na wszystko mamy kwity, więc prawidłowo wypożyczone. Kawał masy, trzeba przyznać.

– Ano – zarechotał Jaskólski. – Prawie osiemnaście kilo. Bo to cud nad cudy.

– Po co panu to lustro?

– Zobaczysz pan, zobaczysz...

– Tajemnica rządowa?

– Dokładnie.

– Proboszcz prosił, żeby szybko oddać. To jedyna atrakcja turystyczna w Węgrowie.

– Oddamy. Sam pan oddasz. Słowo.

Inżynier Jaskólski widać nie miał zamiaru wdawać się w dłuższe rozmowy związane z rządowymi tajemnicami. Leon postanowił podejść go z innej strony.

– W porządku. Byłem też w bibliotece i wyszukałem parę potrzebnych rzeczy.

– Wiem, że pan tam byłeś, bo tam do pana dzwoniłem, prawda?

To prawda. Trzy dni wcześniej Bartoszewski odebrał telefon w Bibliotece Głównej w Warszawie, chcąc przekazać słuchawkę bibliotekarce. Dzwonił Jaskólski i – co dziwne – chciał rozmawiać właśnie z Leonem. Potem był kurier z dokumentami i bilety do Węgrowa, a w końcu spotkali się w tu, w Suchej Beskidzkiej.

– No więc, co wyszukałem – zaczął Bartoszewski. – Lorenzo Dhurr. Z pochodzenia Niemiec. Rok narodzin nieznany. Studiował w Wittenberdze, przyjaźnił się z niemieckimi alchemikami. O dziwo jego usługi poleca Zygmuntowi Augustowi sam Krasiński.

– Późniejszy biskup – zarechotał inżynier.

– W rzeczy samej. W 1547 roku Dhurr, co po polsku znaczy "Twardy", osiedla się u nas. Nazywa się go Twardowskim. Prowadzi badania, pracuje nad swoimi projektami. Ludzie go podziwiają, ale nie darzą szczególną sympatią. W 1572 roku za pomocą lustra podobno przyzywa ducha Barbary Radziwiłłówny.

– Dokładnie, dokładnie, panie dzieju.

– Ostrzega przy tym Zygmunta Augusta, że zbliżenie się do ducha może się skończyć tragicznie dla wszystkich. Król jest jednak tak poruszony, że podchodzi zbyt blisko. Duch znika, zaś tafla zwierciadła pęka. Do dziś nie wiadomo, jak Twardowski zorganizował ten pokaz iluzjonistyczny. Nie mylił się jednak co do konsekwencji: August wkrótce umiera.

Inżynier kiwał głową.

– A niecały rok później, Twardowski, znany jest już w całym kraju. Pewnego dnia spogląda w lustro i podobno widzi tam przyszłość. Dokładnie zaś jakąś potworną przepowiednię własnej zguby. Natychmiast porzuca wszystko, by wyjechać z kraju. Zabiera tylko lustro, ale w końcu i jego się pozbywa. Trafia ono do Węgrowa za sprawą Franciszka Krasińskiego. Około 1711 roku do lustra dodaje się napis: "Lvserat Hoc Specvlo Magicas Twardovius Artes Lvsus At Iste Dei Versvs In Obseqviam Est"

– Tak właśnie. Czyli: "Zabawiał się tym lustrem magicznym Twardowski sztuki ukazując lecz na służbę Bożą obrócone to jest". Bzdura – parsknął pod nosem inżynier.

– Tymczasem Twardowski wciąż jest w podróży. W końcu, ponoć gdzieś w tej okolicy, dopadają go zbóje wynajęci przez rodzinę Mniszchów, którą podobno oszukał.

– Rzeź to była okrutna.

– Ale ciała nie odnaleziono. Do dziś nie zbadano też lustra, choć uważa się, że jest stopem cynku, cyny i srebra.

– To wszystko prawda, synu – zakończył Jaskólski. – W 1573 roku Dhurr zmarł po raz drugi, lecz – jak sądzą niektórzy nie ostatni.

– Jak to?

– Ale to głupie legendy. – Mruknął inżynier, ignorując pytanie. – Nam, ludziom nauki nie są do niczego potrzebne, prawda? – odwrócił się gwałtownie w stronę rozmówcy. Bartoszewskiego zmroziło.

– Prawda – jęknął zaskoczony nieco Leon, by dodać nieco śmielej. – Interesują nas dane historyczne, a nie legendy. W takim razie, co teraz?

– Jak to co? – Krzyknął Jaskólski uśmiechając się szeroko. – Poszukamy miejsca do odpoczynku. Dajmy na to w tym przybytku.

Spośród mgły wychynął nagle kształt niewysokiego, dwupiętrowego schroniska. Z komina unosił się dym, a okna zapraszały migotliwym blaskiem ognia. Bartoszewskiemu na samą myśl zrobiło się cieplej. Tym bardziej, że zaczynało już zmierzchać.

Bramę otworzył chłopiec w tradycyjnym stroju, lecz zaraz stanął nie wiedząc jak się zabrać do samochodu. Zapewne nieczęsto widywał w tych stronach mercedesy. Tymczasem Jaskólski wysiadł i wskazał chłopcu bagażnik. Bartoszewski w pośpiechu nie zabrał ze sobą ubrań. Postanowił wykorzystać te, które znajdzie w schronisku. Wynajęli dwa pokoje.

– W sali kominkowej spotykają się zapewne kulturalni bywalcy tego miejsca. Miło spędzimy wieczór. Przebierz się, drogi kolego i zejdziemy się tamże za kwadrans.

Bartoszewski ostatnie słowa propozycji słyszał będąc już na piętrze. Wpadł do pokoju, zdjął ubranie i wskoczył w luźną koszulę, przygotowaną dla gości. Zarzucił miękki szlafrok, wytarł włosy w prześcieradło, a potem zrobił kilka przysiadów dla rozgrzewki. Następnie rozwiesił ubranie na wieszakach. Wreszcie zszedł na parter, by poprosić kogoś z obsługi o przesuszenie płaszcza przy ogniu.

Sala kominkowa stała jednak pusta. Całe pomieszczenie wykonano w drewnie. Ściany zdobione były plecionymi ze słomy wisiorami, a nad kominkiem wisiał wyprawiony łeb niedźwiedzia.

– Czech – odezwał się głos tuż za jego plecami. Był to znany mu już chłopiec "od bramy".– Na nasze nie polujemy.

– Po czym rozpoznajecie? – zapytał Leon, jednocześnie podając mokre ubrania.

– Nasze nie gryzą. Nie strzelamy do nich, to i nie gryzą. Z misiami w zgodzie żyjemy. Tego przywieźli zza granicy. Tam do nich strzelają i miśki napadają ludzi.

– To dobrze, że nie strzelacie – poklepał chłopca po głowie.

– Ano – rozochocił się malec. – Ja bym też automobil gdzieś do szopy wprowadził potem. Bo miśki potrafią schwycić za blachę i podnieść cały wóz. Zamki puszczają i panowie do domu wrócita pieszom.

Leon skinął w stronę okna.

– Nie widzę samochodu. Pewnie pan inżynier już go gdzieś ulokował.

– Gdzież by? – malec był zdziwiony. – Ni tam. Później, mówię. Jak wróci. Teraz, to dopiero co wyjechał i mówił, żeby mu otworzyć bramę jak będzie wracał za niedługo. Acha! Kazał pana przeprosić i mówił, żeby na niego czekać.

Oczy Bartoszewskiego zrobiły się wielkie jak spodki. Od początku podejrzewał jakieś krętactwo ze strony inżyniera.

– O... złodziejaszku – warknął do siebie, zaciskając pięści. Chwycił wciąż mokry płaszcz i zarzucił go na szlafrok. Samochód nie mógł w tym błocie ujechać daleko. Teraz, kiedy było ciemno, zapewne poruszał się z prędkością piechura.

Zdjął jedną z wiszących przy wyjściu lamp i wybiegł na zewnątrz. Wściekłość dodała mu animuszu. Na szczęście bieżnik doskonale odcisnął się w błocie. Bartoszewski przystanął na chwilę. Gdzieś niedaleko przez chwilę jeszcze dało się słyszeć warkot silnika. Dźwięk nagle się urwał.

Leon klął pod nosem. Nogi zapadały mu się w błoto, ale brnął przed siebie. Rząd, czy nie rząd – pewne rzeczy załatwiać trzeba uczciwie. Albo mamy Drugą Rzeczpospolitą, albo wciąż rosyjskie bezprawie i kumoterstwo. Kazali mu zabrać z kościoła lustro – dobrze. Dostał nakaz, wziął za pokwitowaniem. Zmókł, czekając na inżyniera. Przejechał kawał drogi i należało mu się chyba nieco wyjaśnień.

Biegł obok drogi, lawirując między krzewami. Co raz to przyświecał sobie, by upewnić się, że ślady opon są wciąż widoczne. Las wokół był nieprzeniknioną czernią. Wiszące w powietrzu krople pochłonęły zapewne całe światło księżyca. Nagle Leon dotarł do resztek jakiegoś muru. Pokruszone, poprzerastane mchem cegły ciągnęły się prostopadle do drogi. Wznosiły się na wysokość półtora metra i znać było na nich ząb czasu. Po drugiej ich stronie, pięćdziesiąt metrów dalej, między drzewami Leon dostrzegł promień światła. Zgasił lampę i ruszył kryjąc się za resztkami budowli.

Dźwięk. Miarowy. Uderzenie i krótki szum. Ktoś wyraźnie kopał dół. Bartoszewski szedł powoli, delikatnie stawiając kroki. W końcu wyjrzał. To był Jaskólski. Kopał w świetle reflektorów samochodu. Leon widział go bardzo wyraźnie. Inżynier był półnagi, marynarkę i koszulę powiesił na pobliskim drzewie. Leon zadrżał z zimna. Opodal stało lustro Twardowskiego. Odwinięte z płótna, rzucało mętną srebrzystą poświatę.

Wtem łopata Jaskólskiego trafiła na opór. Mężczyzna schylił się i wyciągnął jakąś skrzynię. Zamamrotał do siebie, a potem rozbił szpadlem zamek i wypakował zawartość – kilkanaście zawiniątek wielkości piłki do futbolu. Ułożył je misternie przed lustrem. Leon wytężył wzrok. Przez moment wydało mu się, że z jednego z zawiniątek wysunęła się pokrzywiona i sucha ludzka dłoń. Inżynier tymczasem wyprostował się, uniósł głowę i nad okolicą poniósł się jego krzyk. Krzyk, który, jak uznał Bartoszewski, wydać mógł z siebie człowiek żywcem obdzierany ze skóry, albo cięty na plastry. Potworny, gardłowy, zdzierający krtań. Jakby miał to być ostatni krzyk, który w życiu wyda. Od samego tego dźwięku Leon poczuł mdłości i zaczął trząść się jeszcze bardziej. Na niebie zajaśniała kula księżyca. Była złota. Niemal pomarańczowa. Świeciła jasno, zarazem niczego nie rozświetlając. A potem kształt inżyniera wydłużył się i ciało w jednej chwili porosło długim, skręconym włosem. Bartoszewski dostrzegł z przerażeniem, że obie jego stopy wysunęły się z butów i zakończone były teraz parzystymi kopytami. Poniósł się gorący swąd, niczym z tysiąca kotłów gotujących stęchliznę. Tymczasem ze złotego światła księżyca wyraźnie formował się kształt, który w miarę, jak inżynier, albo to, czym stał się teraz, układało zawiniątka, coraz bardziej przypominał człowieka. Wreszcie potworny krzyk zamilkł, a kształt jął płynąć delikatnie w powietrzu ku poukładanym na ziemi resztkom.

– Jezu – szepnął do siebie Leon. Własny głos słyszany w tej koszmarnej sytuacji napełnił go jeszcze większym przerażeniem. Bestia obróciła się jego stronę. Wpatrywała się chwilę w mrok, kontynuując układanie zawiniątek, by nie przerywać rytuału. Naraz jej nos wydłużył się w potworny ryj, który popełzł w kierunku Leona, szeleszcząc leśną ściółką. Wyglądał jak wielki, czarny wąż. Zbliżył się do muru i wpełzł na niego. Był wilgotny i lśnił w wątłej poświacie unoszącej się nad całym miejscem. Dotykał delikatnie podłoża i sunął kilka centymetrów dalej. Bartoszewski bał się drgnąć. Ryj podpełzł niemal pod same jego buty. Fukał i parskał kroplami śliny. Leon zacisnął oczy. Wstrzymał oddech, czując już niemal jak mokry kształt zaciska się na jego nodze i ciągnie w sam środek piekła. Nic takiego się jednak nie stało. Ryj zaczął się cofać. Tymczasem widmowy kształt zawisł nad samą ziemią i w tej samej chwili potwór chwycił go za głowę. Wtedy też powierzchnia lustra zafalowała oślepiającym światłem, a potem wychynęła z niej blada dłoń, poskładana jakby krzyczących ust i całych twarzy. Ona także schwyciła widmową postać i ciągnęła w stronę powierzchni zwierciadła. Duch krzyczał, próbując sięgnąć resztek misternie poukładanych na ziemi. W pewnym momencie spojrzał w lustro, a na nim wyraźnie nakreśliły się jakieś litery. Zjawa wzdrygnęła się, przerażona. Znów wiła się i skrzeczała. Bestia ciągnęła ją w swoją stronę, a lustro w swoją. Trwało to chwilę, lecz wreszcie duch rozpadł się w feerię iskier, która opadła na ziemię powoli, niczym płatki śniegu. Na chwilę zapanowała cisza. Bestia ryknęła potwornie i lustro zgasło, pozostawiając lampy samochodu jedynym źródłem światła. Bartoszewski skulił się za murem, drżąc z zimna i przerażenia. Znów dźwięk kopiącego szpadla. Tym razem zasypywanie dołu.

Po kilku minutach zabrzmiał silnik, a potem dał się słyszeć głos inżyniera.

– Tym razem masz szczęście. Siedem lat spokoju, psi synu! – ryknął. – Już wiem, gdzie cię szukać. Nie będę potrzebował lustra. Nie odbiorą mi cię! Słyszysz?! Wyrwę cię stamtąd! Słyyyszyyysz! – Krzyk poniósł się przez całą okolicę.

A potem drzwi się zamknęły i samochód odjechał.

Bartoszewski przez chwilę jeszcze bał się ruszyć. W końcu wyjrzał i podszedł ostrożnie do porzuconego szpadla. Lustro stało opodal, oparte o pień. Nie było śladu po wykopanym wcześniej dole. Leon szybko owinął ramę i dźwignął ją na plecy, a potem pobiegł ścieżką. Inżyniera nie zastał w schronisku. Jak się później okazało, nikt w Warszawie o nim nie słyszał.

Dwa dni później Bartoszewski dostarczył lustro do Węgrowa. Tam dopiero, w obecności proboszcza odwinął je i powiesił u powały, tuż obok pięknych barokowych polichromii. Na metalowej powierzchni blakły litery, z trudem dające się odczytać.

– "Dwa światy ciebie zapragną, a trzeci przyjmie na wieczność". Czyżbyś miał pokutować na Ziemi do końca świata, panie Twardowski? – mruknął i zszedł z drabiny.

– Oby – odezwał się proboszcz. – Litery naświetliły jakoś metal. Pewnie tu był witraż kiedyś, czy coś.

– Możliwe.

– Mówią, że to lustro pokazuje, gdzie można szczątki Twardowskiego znaleźć i go na powrót ożywić.

– Ożywić? – zaciekawił się Leon.

– Nooo... to legenda taka jeno. Bóg sam tylko ożywić może człowieka.

– To oczywiste – przytaknął poważnie Leon. – A legenda?

– A legenda mówi, że Twardowski dokonał tego ponoć w Krakowie. Kazał się porżnąć na kawałki, pochować i jednemu z uczniów odgrzebać po siedmiu latach. Gdy ten wykonał zadanie, Twardowski przyjął postać niemowlęcia, które po roku dorosło już do wieku męskiego. Wtedy alchemik zamienił swego ucznia w pająka, żeby nie rozpowiadał sekretów.

– Coś podobnego! – zasępił się Bartoszewski, składając w myślach całą historię.

Nie zauważyli, że zza ramy wychynął mały pająk. Powoli, jakby z obawą podszedł do tafli lustra i zajrzał do środka. Litery wyblakły już całkiem i nagle przez lśniącą powierzchnię przemknął jakiś niewyraźny obraz. Pająk podskoczył radośnie, a potem wrócił do swojej skrytki.

 

Komentuje Tomasz Pacyński:

 

Tym razem trafił się tekst, z którym mam problem. Poprawny, autor swobodnie operuje językiem, poza drobiazgami, które trafiają się wszystkim – kilka nieprawidłowych związków frazeologicznych, powtórzenia, czy problemy z tożsamością podmiotu. Wszystko do delikatnego poprawienia na etapie redakcji. Nie ma za to przeszarżowania, tak częstego w nadsyłanych tekstach, silenia się na oryginalność za wszelką cenę – jakichś młodopolskich zaśpiewów i inwokacji, które, jak się okazuje, świetnie pasują (zdaniem autorów) do klimatów światów RPG. Nie ma bolesnego krzyku autorskiej duszy do utraconej/pożądanej/niedostępnej/ (niepotrzebne skreślić) kobiety, koniecznie o imieniu kojarzącym się z odgłosem pienia słowików w Starszej Mowie lub oklepanym imieniem z liryków przerabianych w szkole. Nie ma "ładnych", straszliwie wysilonych zdań, przy pisaniu których autor stękał w mękach, a czytającemu zgrzytają zęby.

Opowiadanie w warstwie językowej, stylistycznej jest oszczędne. I chwała mu za to.

Pisałem wcześniej o sileniu się na oryginalność. Niestety, tej oryginalności zabrakło tu w miejscu, gdzie byłaby potrzebna. Czyli w fabule.

Brak pomysłu, oto cały problem. Tekst jest boleśnie przewidywalny, od początku do końca, i tej przewidywalności nic nie przesłania. To kalka powielana w setkach egzemplarzy, w dodatku potraktowana dość skrótowo.

I owszem, można i tak. Napisać coś, co jest od początku schematem, standardem. Tylko wtedy trzeba pisać tak, żeby olśnić czytelnika jakością wykonania, skoro i tak wie, co za chwilę się zdarzy. A tu nic. Wykonanie poprawne, przeciętnie. I zero oryginalności. Aż się prosi, żeby się cholerne lusterko stłukło, ewentualnie zamiast zwyczajowych kłamstw powiedziało choć raz – "o rany, jak ty dziś paskudnie wyglądasz". Żeby tajemniczy nieznajomy (opisywany do bólu, by jego niezwykłość i tajemniczość podkreślić) okazał się nieszkodliwym buchalterem z pobliskiego zakładu, a role szwarccharaktera przejął ktoś zupełnie niespodziewany, na przykład niedźwiedzi łeb made in Czechoslovakia. Nic z tego, autor jest konsekwentny. Brakuje tylko, by pokonany zły podrywał się jeszcze raz, między pocałunkiem a końcowymi napisami.

Ta nuda wieje też z opisów, ze scen. Obszerny katalog obrzydliwości, w które morfuje inżynier naprawdę niczego nie wnosi. Prawie dwie strony parskających śliną ryjów, wielkich czarnych węży, widmowych postaci itd. wyłącznie nuży. Za dużo tego. Do budowania napięcia nie trzeba wykorzystywać wszystkiego, co wpadnie pod rękę, strach też musi być wyspecjalizowany, inaczej nie straszy. Gdyby Kane’owi, w pamiętnej scenie, oprócz wyskakującego z klatki piersiowej Obcego wyfrunęły uszami skowronki, a z odbytnicy wypełzł soliter, to efekt naprawdę byłby mniejszy.

To moment w opowiadaniu, kiedy z oszczędności autor wpadł w przesadę. Jeśli człowiek krzyczy, to jak obdzierany ze skóry albo cięty na plasterki. Po co aż tak? Przecież to znów osłabienie efektu, człowiek niewątpliwie krzyczałby w każdym z tych przypadków. W ten sposób popadamy w śmieszność, czytelnik nie może się skupić na jednym i efekt diabli biorą.

Na koniec – brak puenty. Mieliśmy już kulminację w tej feerii obrzydliwości pozbieranej pracowicie ze wszystkich obejrzanych horrorów. A potem zjazd. Po bohaterze spłynęło jak woda po gęsi, nie dość, że nie oszalał po zetknięciu z parskającym śliną ryjem, to nawet "kurwa" nie powiedział. Oddał lusterko, wymienił się z proboszczem paroma tekstami. Na Boga czy Szatana! Przecież ten człowiek otarł się o coś niepojmowalnego, przynajmniej w autorskim zamyśle? I nic?

Ano nic. Zaczęło się, rozwinęło i zdechło. Szkoda.

Na koniec tradycyjnie – czego życzyć autorowi? Przede wszystkim pomysłów. Pisać poprawnie potrafi. Jeśli będzie miał o czym, będzie dobrze.

 




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Od Redakcji
Bookiet
Recenzje
Zatańczysz pan...
Spam(ientnika)
Hormonoskop
Wywiad
W. Świdziniewski
Andrzej Pilipiuk
Paweł Laudański
Piotr K. Schmidtke
Tomasz Pacyński
Adam Cebula
Romuald Pawlak
Adam Cebula
Konrad Bańkowski
Adam Cebula
Zbigniew Zodaj
Tomasz Olczyk
Jerzy Grundkowski
Grzegorz Czerniak
Piotr Lenczowski
Miłosz Brzeziński
XXX
Dominika Materska
EuGeniusz Dębski
 
< 30 >