Inwokacja jest do Internetu i html-a. O boska interaktywności! Gdyby nie Ty, musiałbym rżnąć bez litości po tekście. A tak mogę udawać, że z sensem, co się kupy nie trzyma. Albowiem (tu zwracam się bezpośrednio do odbiorcy), Czytelniku, radzę Ci, pomiń kawał tego, co napisałem. Zrobisz to dzięki czemuś, co zowią „anchor”, czyli kotwica, a może znacznik. Po prostu klikniesz sobie, a pominiesz takie pitu pitu i przeniesie Cię, gdzie się być może jakaś treść zaczyna. Kliknij tu.
Jeśli Cię najdzie ciekawość, co mianowicie piszę pomiędzy, to możesz zawsze wrócić.
Nie jest to historia. Za mało w niej zdarzeń. Bo to było tak, że po pierwsze, urwała mi się koncepcja – co dalej. Czasami upieprzy się całkowicie film, czasami urwie się koło, czasami uczestnicy szkolenia gdzieś się urwą, w zakamarkach zwiedzanego browaru. Może się coś stać koncepcji, choć nie jest to tak groźne jak urwanie się tłumika. W takiej sytuacji (urwania się koncepcji) na przykład wstukuję w wyszukiwarkę „Elgar midi”. Robię dokładnie to, co teraz, albowiem włóczę się po jakiś malinach, przy czem chodzi o chaszcze, na jakich owe pyszne maliny rosną. Więc poniekąd opowiadam to bez sensu. Poniekąd, albowiem rzecz cała dotyczy koncepcji i tego, co ludzie robią, jak się owa koncepcja upieprzy. Wbrew pozorom to wszystko o wiele bardziej o psychologii (uważny czytelnik zechce zauważyć, że gdzie indziej detaliczniej piszę o tym, co w Przedborowie o słówku „psychologia” się myśli, i dlaczego w większej cenie pojęcie „psychol”). Purystycznie nastawiony czytelnik zauważy, że poprzednie zdanie urwało się, że konstrukcja wymaga, by znalazło się po przecinku „niż o tym lub o tamtym” lub jakaś równoważna konstrukcja. Dla podniesienia ciśnienia zostawmy na chwilę pytanie „o czym” przykryte czarną, nieprzeniknioną dla wzroku szmatą. Forma wypowiedzi dla gawiedzi jest najważniejsza. Rymów w prozie należy unikać, ale skoro już rymujemy sobie, to pewnikiem z premedytacją, a jeśli owa premedytacja dokumentnie albo nawet mgliście nie zostanie uzasadniona, to przecież dobrą zasadą literacką jest, by była tajemnica. Na przykład, skoro autor wiedział, to czemu rymnął wypowiedzi z gawiedzi akurat?
Dobrą metodą na utajemniczenie jest dodanie informacji nadmiarowej. Otóż, jeśli chodzi o Elgara: Sir Edward William Elgar (ur. 2 czerwca 1857 w Broadheath, zmarł w 1934). Angielski kompozytor, który praktycznie do momentu skomponowania w 1899 wariacji na temat własny „Enigma” był uważany za prowincjonalnego samouka, niewartego uwagi kompozytora. W karierze pomogła mu I wojna światowa. Stworzył szereg patriotycznych utworów, dzięki którym stał się jednym z najbardziej czczonych kompozytorów w Anglii. Za encyklopedią Wikipedia.
Chciałbym tu przy okazji wyrazić zaufanie do tej encyklopedii, wbrew opiniom wyrażanym na forach internetowych. Przeprowadzono badania i znaleziono co prawda ciut więcej błędów niż w słynnej Brittannice, ale Wikipedia uplasowała się na drugim miejscu. Dobrym zwyczajem jest przy podawaniu informacji powołać się na źródło. Więcej na temat wiarygodności Wikipedii znajdziesz Czytelniku tu.
Uspokojeni, wróćmy do Elgara. Gdzie ja to skończyłem? Mówiłem o tym, że zauroczyły go lasy w okolicach Sussex? Zauroczyły. Ale też wcale nie o to chodzi. Trochę o stan psychiczny, jaki powstaje po urwaniu się koncepcji. Elgar i midi. Midi to pliki muzyczne, które służą do sterowania instrumentem muzycznym midi, któren i tak tkwi na naszej na pewno wspaniałej karcie muzycznej. Muzyki lubimy słuchać, więc jak się nam urwie koncepcja co dalej, można poszukać muzyki w Internecie. Jeśli, Czytelniku, uważnie słuchałeś, podejrzewasz, że to midi brzmi jak midi, jak pozytywka. I masz rację, bo to transkrypcja utworu na instrument elektroniczny. Jak się zrobi taką transkrypcję i potem ktoś w tej transkrypcji słucha Mahlera i powie o tym jednej pani pisarz (uwaga: trzecia osoba – lub czwarta, uwzględniając Mahlera, druga to niejaki Pollenc, co transkrybował), to ta pani pisarz z tym, co słuchał, przestanie na wszelki wypadek w ogóle gadać, bo ma doświadczenia. Dla kompletu wiedzy niezbędnej dla odmalowania psychologicznej informacji potrzebne jest jeszcze trochę techniki. Mianowicie owo midi jest zapisem prawie nutowym. To znaczy za pomocą odpowiedniego oprogramowania, mając zapis nutowy akceptowany na przykład przez LaTeX, przełożyć to na midi. Na przykład program Rosengarden służy do tego, by sobie komponować i wynik kompozycji rozprowadzać w formacie midi. W tej nadziei, że jakiś muzykolog sobie odtworzy, wyobrazi, jak to by brzmiało, gdyby zagrała orkiestra symfoniczna – a nie jak paskudnie brzmi, gdy gra komputer – i będziemy sławni. Tu przemyciliśmy cichcem prawdę, że midi brzmi paskudnie (powód ostrożności pani pisarz – skoro słucha midi, może być masochistą; nie wolno nawiązywać znajomości przez Internet, oj, nie wolno!). Ale skoro właśnie tak paskudnie brzmi, jest za darmo. Nie zawsze, ale bardzo często. Dlatego wpisując, od czego zaczęliśmy, „Elgar midi” w przeglądarkę, wywali nam multum linków. Może też dlatego za darmo, że ponadczasowego w okolicach I wojny światowej Elgara nikt dziś słuchać nie chce. Dodajmy jeszcze, że tworzył on dzieła potężne rozmiarami. Objawia się to w wadze wykopanych przeze mnie plików – ponad 1 MB. Dla zorientowania dodam, że rozmiar pliku midi dla kilkuminutowego (cztery, pięć minut), na przykład etiud fortepianowych, wynosi kilka kB. Oczywiście, ściągnięcie pliku wagi nawet pojedynczych MB przy łączu o szybkości sięgającej 1 MB/s nie stanowi żadnego problemu. Po chwili manipulacji mam na dysku katalog pełen muzyki i chęć sprawdzenia, jak też ona brzmi. Albowiem pracując pod Linuksem, najlepiej dokonać kompilacji pliku midi do normalnego, z punktu widzenia pingwiniarza „ogga”, czyli takiego lepsiejszego mp3. Robimy to oczywiście z terminalu tekstowego poleceniem „timidity -Ov nazwa_pliku”, pod warunkiem, że nasza wersja programu timidity kompiluje od razu do formatu ogg. Jeśli nie, wydajemy polecenie z opcją – Ow, dzięki czemu dostaniemy plik w formacie wav. Otóż ów timidity to programowa karta muzyczna, mówiąc po ludzku, program, który na podstawie zapisu midi wygeneruje plik dźwiękowy. Może on także wysyłać „dźwięk” (strumień danych) bezpośrednio na kartę muzyczną, lecz wówczas nie zawsze udaje mu się wygenerować ich komplet na czas. Jest to program mocno obciążający procesor. Dlatego używam go właśnie tak – najpierw kompilując plik, a potem go odsłuchując. Po co tłumaczę to wszystko? Żeby wyjaśnić stan psychiczny, w jakim się znalazłem. Mianowicie dla zabicia beznadziejnego tracenia czasu (praca polegająca na tak zwanym pozostawaniu w gotowości) najpierw postanowiłem zająć się wyszukiwaniem muzyki, która mnie odchami skutecznie. W niespodziewanie krótkim czasie znalazłem jej wielkie zasoby. W następnym kroku postanowiłem zapuścić kompilację zdobyczy. Drobny wtręt informatyczny. Sztuczka zwana filtrowaniem plików. Piszemy w nazwie pliku „*.mid”, co znaczy „wszystkie pliki z rozszerzeniem mid”. Znacie to z DOS-a? No więc na skutek tej gwiazdki straciłem rację bytu. Komputer zajął się robotą, a ja powinienem przełączyć się w „standby”. Niestety z braku przycisku zająłem się dalszym beznadziejnym surfowaniem po sieci.
(Tu kliknij żeby wrócić do początku pominiętego fragmentu)
Powiem szczerze, rzadko bywam na sojuszniczej stronie. Przyczyna w tym, że jestem bardziej nastawiony na treści ogólne, ciut mniej mnie interesują recenzje popularnych książek, prawie w ogóle filmy. Ale znalazłem recenzję książki, która zainteresować mnie powinna. Michała Hellera „Początek jest wszędzie”.
Powiem Ci, Czytelniku, okrutną prawdę: okrutną, bo zasadniczo zamierzałem napisać o kosmologii i fizyce teoretycznej. Wszelako kręciłem i pętliłem nie bez kozery. Jest taka książka, której bohaterem jest Marcin Kozera. Pisałem, kto ją napisał, ale zapomniałem, czytelnik zechce sobie wygooglać albo yahoo, jeśli bojkotuje googla z powodów politycznych. Jeśli dotrwałeś, Dzielny Niewątpliwie Czytelniku, do tego momentu, przebrnąłeś przez te wszystkie midi, to teraz czegoś dowiesz się na temat. Może Ci się wydawać, że nie na temat kosmologii, ale zapewniam Cię, że tak. Kosmologia jest bowiem zjawiskiem kulturalnym. To dziedzina wiedzy, ma coś wspólnego z astronomią, z fizyką, zwłaszcza teoretyczną, powiązano ją mocno z teleskopem Hubble’a, ale uwierz, że warto spojrzeć na kosmologię jako... hm, formę ekspresji. Otóż strip-tease (ponoć prawidłowo „drażnienie rozbieraniem”) zaliczamy takoż do form ekspresji. Pomyśl o kosmologii jako o czymś podobnym...
Co robi większość ludzi na świecie? Walczy o swoje. Na przykład reklamując się. Przekonując otoczenie, że to, co mówi i robi, jest jeśli nie najważniejsze, to bardzo ważne.
Chyba trochę niechcący, Michał Heller ruszył do przedstawiania kosmologii i na przykład pojęcia wszechświata, z perspektywy kulturowej. Na pewno nie chciał, żeby wyszło o tym, jak być najbardziej pożądaną striptizerką w okolicy. Ale w sumie tak wyszło. A może chciał? To jest tajemnica, jaka musi być w tekście literackim. Ten, zasadniczo, jest popularyzatorski.
Pierwszy akapit dostępnego w Internecie rozdziału książki informuje nas o tym, co się stało z rosyjskimi uczonymi, którzy zajmowali się kosmologią. Ten pierwszy akapit jest informacją o tym, jak wielkie emocje nauka o wszechświecie wywołuje u rządzących. Na przykład Bronsztejn został rozstrzelany w 1938 roku, a niejaki Giordano Bruno spalony na stosie 17 lutego 1600 roku, po zatwierdzeniu wyroku przez papieża Klemensa VIII. Z tego wniosek taki, że kosmologia jest także dziedziną działalności człowieka ostro wkraczającą w politykę.
Polityka zaś nie da sobie rady bez reklamy. Reasumując, wszyscy walczący o swoje, jak powyżej reklamujący się, w jakiś sposób, wchodzą w interakcję z polityką. Odłóżmy teraz na czas niejaki, co chciałem pokazać, pisząc o urwanych kołach, lasach pod Sussex i słuchaniu niejakiego Elgara. Wszelako owa działalność stanie się jasna, mam nadzieję, po zagłębianiu się – także na czas krótki – w odmęty fizyki teoretycznej oraz filozofii kosmologii.
Czemuż to problem wciąga ludzi jak bagno, jeśli wciąga? Otóż wciąganie, jak wybuchy supernowych, jak super-energetyczne promieniowanie (rejestrujemy cząstki o energii ~ 30 dżuli, mniej więcej tyle, co cegła spadająca w drewnianym kościele na głowę), po prostu obserwujemy. Ludziska wdają się co rusz w dyskusję, w kupowanie książek. Manifestacją owego (wiem, wiem, powinienem walczyć z zaimkami, ale ja je tak lubię!) wciągania jest choćby samo ukazanie się książki księdza Hellera. Poświęcona zagadnieniom kompletnie abstrakcyjnym, jednak daje wydawcy poważne nadzieje na kupca, znaczy jest on w realnej i mierzalnej ilości. Z faktami lepiej nie dyskutować, fakty gdzieś mają najbardziej efektowne wywody, fakty po prostu są. Po prostu zainteresowanie w społeczeństwie kosmologią jest obserwowalne.
Owo zjawisko manifestuje się na przykład numerologią. Ta dziedzina wiedzy, podobnie jak teoria liczb, zajmować się lubi liczbami, lecz w przeciwieństwie do tej szacownej nauki wyciąga dość pochopne wnioski tyczące związków ze światem rzeczywistym. W przypadku kosmosu kosmicznie wielkie są to liczby, na przykład wyskakująca jak diabełek z cylindra „coś” z ogonem trzydziestu dziewięciu cyferek, która pasuje a to do liczby atomów występujących we wszechświecie, a to stosunku promienia protonu do promienia obserwowanego wszechświata. Takie proste związki trafiają łatwo do szerokiej publiczności i łatwo je prezentować.
Bardziej filozoficznie wyrafinowaną publiczność zainteresuje pytanie, co możemy uważać za wszechświat. Chudym i wyokularzonym pannom wkroczenie na ten teren grozi pierwszym w życiu orgazmem lub tylko spazmatycznymi drgawkami, bowiem wszechświat z definicji jest wszystkim, zaś postawienie takowego zagadnienia jest z definicji szarganiem, jeśli nie świętości, to przynajmniej wielkości absolutnej. Ta, jeśli nawet ma tylko geometryczny wymiar, to jej szarganie, z racji skali, z powodzeniem może dać satysfakcję równą tej, jaką daje łamanie zasad moralnych. W szczególności pokazanie stanika zaczerwienionemu po uszy, równie zaokularzonemu i pryszczatemu kumplowi z klasy.
Obserwacje dotyczące wszechświata prowadzą do wyróżnienia różnych jego cech. Na przykład takiej, że obowiązują w nim prawa fizyki. Nasze prawa. Tak określił wszechświat niejaki Herman Bondi wymieniony przez Hellera (myślę, że ten: Hermann Bondi - ur. 1 listopada 1919 w Wiedniu, zm. 10 września 2005 w Cambridge), matematyk i kosmolog brytyjski, pochodzenia austriackiego. Patrz tutaj.
Bardzo sprytne i pouczające, prawda? Zastanówmy się jednak, czy sensowne. Po pierwsze, to trzeba sobie jasno powiedzieć – nasze prawa fizyki, te najbardziej elementarne, jak prawo ciążenia i prawa mechaniki, te, od których zaczęła się współczesna nauka, jak nam ciągle donoszą popularne gazety, nie bardzo chcą się sprawdzać w skali międzygalaktycznej. Precyzja współczesnych teleskopów dostarcza nam ciągle danych o wzajemnych ruchach gwiazd, które nie pasują do rozkładu mas i które próbuje się wyjaśnić na przykład ciemną materią, która czort wie, czym jest. Zauważmy, że nie ma pewności, jakie prawa fizyki obowiązują w obserwowanych i wcale nie tak koszmarnie odległych kątach wszechświata, a nikt się tym specjalnie nie przejmuje. To jest wszechświat, koniec i kropka. Dlaczego?
Milczące założenie, wiadome wszystkim, głosi, że jak przyjdzie co do czego i odgadniemy przyczynę, dla której prawo grawitacji w kosmicznej skali działa nie bardzo, to dokonamy uogólnienia. Napiszemy prawa tak, że będzie dobrze i dla małych, i dla wielkich odległości. Podobnie, jak uogólniamy transformację Galileusza do transformacji Lorentza, gdy przechodzimy od układów poruszających się z wielkimi prędkościami do „zwykłych ludzkich” prędkości rzędu 1000 km/s.
Sęk w tym, że prawa fizyki z definicji są ogólne. Szukamy praw ogólnych, a nie szczególnych. Jeśli znajdziemy coś, co się znajdzie „poza wszechświatem”, to zaczniemy szukać praw fizyki odpowiednich dla tego czegoś. Odnajdziemy w końcu uogólnienie praw obowiązujących u nas, do takich, które się będą stosować i tu, i tam. Ot, drobiazg. Jak się bliżej przyjrzeć, to kryterium podobieństwa praw okazuje się być czysto subiektywne. Gwarantuję, że uogólnienia da się dokonać nawet dla wymyślanych „światów równoległych”. Dlatego, jak sądzę, bezpiecznej także przez wzgląd na ów orgazm, którego młoda dziewica nie powinna doświadczyć, zwłaszcza na sali wykładowej, lepiej pozostać przy stwierdzeniu, że wszechświat to wszystko, co widać.
Otóż Wielki Wybuch, czyli początek Wszystkiego. Sprawa zaczęła się od tego, że Melvin Slipher, opierając się na zjawisku Dopplera, odkrył ucieczkę galaktyk. Nie Hubble, lecz właśnie on stwierdził, że większość dalekich obiektów, z wyjątkiem Mgławicy Andromedy, wykazuje przesunięcie ku czerwieni linii widmowych. Że obiekty są daleko, stwierdziła wcześniej Henrietta Leavitt. Odkryła, że dla pewnej klasy, dziś wiemy, że bardzo starych gwiazd zwanych cefeidami, istnieje dostatecznie mocny związek pomiędzy ich jasnością absolutną i okresem zmian jasności. Kiedy Ejnar Herztsprung, duński astronom, zmierzył odległość do najbliższej cefeidy zmodyfikowaną metodą paralaksy, wiedzieliśmy już, że wszechświat jest cholernie wielki i rozszerzający się. Narzuciła się wizja rozdymającego się balonika w przestrzeni o większej liczbie wymiarów. A przestrzeń n-wymiarowa to tradycyjny i dobrze działający afrodyzjak.
Otóż dworuję sobie. Czymże walka z gołębiami Penziasa i Wilsona, oczyszczanie anten z „białej dielektrycznej substancji”, wobec piękna modelu stacjonarnego (opracował go zapewne ten, o którym myślał Heller, a na pewno Hermann Bondi z Goldem i Hoyle), który dzięki złamaniu zasady zachowania materii w ilości kilkudziesięciu atomów wodoru na rok, wygenerowanych w obiekcie wielkości naszej galaktyki, usuwa wszelkie problemy z początkiem wszechświata i ilością materii, która pozostaje bliska gęstości krytycznej? Cokolwiek by to znaczyć miało, po prostu złośliwość i ironia losu, że wojna dwu upartych techników z aparaturą, epizodem naznaczonym ptasim pierzem i nie tylko posłała do piachu tak piękną koncepcję! Ostatecznie każdy fizyk poszedłby na kompromis, jeśli chodzi o tych kilkadziesiąt atomów. Tymczasem wyszło na to, że nie gołębie szumią, tylko promieniowanie reliktowe. Po prostu błysk Wielkiego Wybuchu. Z wynikami obserwacji ciężko dziś dyskutować. Nawet za czasów Galileusza tylko jakiś czas dało się opierać, i w końcu trzeba było przyznać, że widać te cholerne księżyce.
Otóż czarnych dziur nie widać. Z definicji. Obserwujemy jakieś bardzo masywne obiekty. Obserwujemy „dżety” – gigantyczne strugi gazu, promieniowanie rentgenowskie. Samej dziury tylko się domyślamy. Te dziury tak się zagospodarowały w naszej świadomości, że wszystkim zdaje się, że są. Tymczasem widać to, co przewiduje Ogólna Teoria Względności – że silne pole grawitacyjne zakrzywia bieg promieni światła. Jeśli mielibyśmy obiekt o gęstości wody i promieniu mniej więcej orbity Jowisza (powtarzam dane z pamięci, lepiej im za bardzo nie dowierzać!), to wytwarzane pole grawitacyjne wystarczy do uzyskania efektu uwięzienia fotonów. Natomiast nie będzie tego, o co chodzi w czarnych dziurach, czyli tak zwanej osobliwości. Zapewne taka kupa materii zapadłaby się pod własnym ciężarem do „czegoś”, zapewne mocniej skupionego od gwiazd neutronowych, ale czy doszłoby do zaniku do nieskończenie małych wymiarów?
W fizyce do tej pory nie zaobserwowano nieskończoności. Gdy na przykład zachodzą tak zwane przejścia fazowe, na przykład demagnetyzacja kawałka stali po wygrzaniu do czerwonego żaru, to faktycznie efekt jest lawinowy, lecz nie natychmiastowy. Wszelkie krzywe uzyskane z pomiaru, które „teoretycznie” powinny mieć ostre załamania (typowe, zależność temperatury próbki metalu od czasu w momencie osiąganie temperatury topnienia), są „zaokrąglone”. Pomysł, że zamiast przestrzennego węzełka powstanie po prostu jeszcze gęstsze skupisko materii, jest po prostu smętny. Co gorzej, niesie wyzwanie dla fizyków doświadczalników, by wymierzyli te oddziaływania. A z pomiarem skończy się intelektualna zabawa.
Otóż nie obserwujemy niczego, co upoważniałoby nas do spekulacji o nieskończonościach w fizyce. Skąd się wzięły? Z matematyki. Z modeli, które mają opisywać zjawiska. Kiepskie modele czasami przewidują atrakcyjne zjawiska. Na przykład czarne dziury.
Pewien problem, który Heller omawia, zadziwił mnie. „Często pod adresem kosmologii wysuwa się pewien zarzut, związany z metodologiczną odrębnością tego działu nauki od innych gałęzi fizyki. Chodzi mianowicie o to, że obiekt badań kosmologicznych, Wszechświat, jest nam dany niejako w jednym egzemplarzu (nawet jeżeli istnieją inne wszechświaty – jak w koncepcji Lindego czy Smolina – są one „obserwacyjnie rozłączne” z naszym Wszechświatem), podczas gdy do zastosowania metody empirycznej potrzeba wielu egzemplarzy tego samego typu.”
Dlaczego? Bo modele fizyczne rozwiązujemy, a czasami można powiedzieć, że opisujemy równaniami różniczkowymi.
„Ogólne rozwiązanie równania różniczkowego (lub układu równań różniczkowych) wyławia z tej struktury zespół relacji charakterystycznych dla pewnej podklasy zjawisk. Chcąc w owej podklasie zidentyfikować konkretne zjawisko, jeden szczególny przypadek całej podklasy, musimy nałożyć na ogólne rozwiązanie odpowiednie warunki początkowe lub brzegowe. Wielość badanych „obiektów” jest więc milczącym założeniem matematyczno-empirycznej metody (wyraz „obiektów” ująłem w cudzysłów, ponieważ w fizyce teoretycznej bada się raczej struktury niż obiekty).”
Brzmi to bardzo poważnie. Powiedzmy, że mamy funkcję y=2x. Funkcja pochodna, to y=2. Mając samą funkcję pochodną, nie możemy powiedzieć, czy zróżniczkowano y=2x, czy y=2x+1. Czy y=2x+3,141. No, o to chodzi. Bo pochodna ze stałej jest równa zero. Musimy wiedzieć, że na przykład dla x=0 było y=0. Wtedy wyznaczymy dokładnie funkcję, która została zróżniczkowana. Tymczasem „Aby odpowiedzieć na ten zarzut, trzeba go najpierw wzmocnić. Metoda modelowania praw przyrody za pomocą równań różniczkowych zakłada nie tyle wielość badanych obiektów, co ich nieskończoną liczbę.” Doprawdy? Jak mi się zdaje, tu dokonujemy pomieszania w głowie modelu z rzeczywistością. Dodajmy, kiepskiego, ubogiego modelu, źle wymyślonego. W tym problem. Oczywiście, równania różniczkowe mogą się nie dać rozwiązać, gdy nie ma możliwości skontrowania całej klasy rozwiązań, ale jest to problem matematyczny.
Co wszelako ma rozwiązywanie równań różniczkowych do fizyki? Niejaki Kepler doszedł do matematycznego opisu toru ruchu Marsa metodą prób i błędów. Kosztowało go to podobno dziewięćset stron rękopisu, szmat życia, ale w końcu nie tylko wyprowadził właściwe równanie ruchu, ale sformułował także prawa Keplera. Rozwiązywania równań różniczkowych nie próbował, bo podówczas jeszcze takich nie było. Powiedzmy to inaczej: wygodnie bywa sformułować prawa fizyczne w postaci równań różniczkowych, lecz nie ma przymusu. Dodajmy jeszcze jedno: pomiędzy fizycznym układem a równaniami, które usiłują go opisać (tak, USIŁUJĄ, a nie na pewno opisują), stoi MODEL tego układu. Wszelkie problemy z równaniami wywodzą się z tego modelu. A układ fizyczny ma z reguły gdzieś, co myślą o nim jacyś fizycy, zwłaszcza tak wielki układ.
O co chodzi więc z tymi problemami z wielością rozwiązań i pojedynczym egzemplarzem wszechświata, czy Wszechświata, zakładając, że onych wiele jest, choć wzajemnie izolowanych? Tak sobie myślę, że przykładem podobnej działalności jest ten kawał tekstu, który zaserwowałem na samym początku. Tak sobie po klawiaturze po... paluszkami. Umiem pisać, samo mi wychodzi. Przy okazji dyskretnie lub nie dam znać Czytelnikowi, że słucham sobie Elgara, taki ze mnie kulturalny człowiek.
Otóż nie sądzę, żeby Heller chciał dać do zrozumienia czytelnikowi, że się na równaniach różniczkowych rozumie. On sumiennie odrabia robotę popularyzatora. Czasami zdaje mi się, że zaciska zęby, ale kombinuje, co z tym pasztetem zrobić, jak go przyprawić, żeby było zjadliwe i żeby czytelników zęby w końcu nie rozbolały. Heller, no cóż, wierzy w moc nauki – w moc ozdrowieńczą, mam wrażenie. Wierzy, że lepiej zdecydowanie, żeby ludziska cokolwiek z tego, co te uczone w piśmie wyrabiają, rozumieli. Ktoś może w końcu puknie się w głowę, że ta cała piramida stoi jakby na czubku. Owszem, jeśli cefeidy zostały dobrze wymierzone, jeśli stała Hubble’a , jeśli nie ma jakiejś banalnej przyczyny, podobnej do tej, jaką podejrzewali Penzias i Wilson, wojując z gołębiami, może ciut bardziej finezyjnej powstania kosmicznego szumu (zwanego dziś dla niepoznaki promieniowaniem reliktowym), jeśli uda się wyliczyć, co do tej pory kompletnie się nie daje, to być może – po spełnieniu innych jeszcze „jeśli” – będziemy na przykład posiadali jakąś pewność, że wewnątrz czarnych dziur siedzą osobliwości. Na razie wartość owych wywodów jest mniej więcej taka, jak moich o plikach midi i psychologicznym podłożu decyzji poszukiwania w sieci inspiracji. Postronny czytelnik dowie się albo o tym, czym skompilować midi do pliku ogg, albo o tym, że rozwiązując równanie różniczkowe, dostajemy równanie z dokładnością do stałej (w najprostszym przypadku). Można powiedzieć, jak ów szewc, który celował kopytem w czeladnika, a trafił w żonę: „dobre i to”. Nawet jeśli jedynym skutkiem będzie pierwszy orgazm pryszczatej, wyokularzonej i wychudzonej dziewicy lat zbyt wielu.