Fahrenheit nr 53 - czerwiec-lipiec 2oo6
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Literatura

<|<strona 19>|>

Rozmowa dyskwalifikacyjna

 

 

Kłębiący się na korytarzu tłum ze wszech miar zasługiwał na miano dzikiego. I cuchnącego. Jednak w pewnych kręgach smród był nieodłącznym składnikiem prawdziwej dzikości, nikt się zatem nie uskarżał. Zresztą odkrycie, kto czym zalatywał oraz kto mniej, kto zaś bardziej, mogło stanowić nie lada wyzwanie dla najtęższych nawet umysłów i nosów.

Równie trudno określić, na czym w zasadzie polegało owo kłębienie. Niewątpliwie tłum na korytarzu nie stał ot tak, po prostu, a już z pewnością nie spokojnie czy cierpliwie. To kurczył się, to rozrastał na wszystkie strony. Falował. Poruszał się i przemieszczał w sposób absolutnie nieuporządkowany i tak daleki wszelkiej koordynacji, jak to tylko możliwe. Gdyby nie ściany i strome schody na odległym końcu korytarza, zapewne rozpełzłby się po całym budynku, a może i poza nim, infekując najbliższą okolicę.

W tłumie jak to w tłumie: było wszystko. Włosy lśniące i kudły, które – jeśli sądzić po stopniu splątania – nigdy nie zaznały ni mydła, ni grzebienia. Wąsy i wąsiska. Staranne przystrzyżone bródki i gęste brody – istne skarbnice woniejących wspomnień po niedawnych posiłkach. Zakazane gęby, lica różane bądź ogorzałe, zapierające dech w piersiach mężów i niewiast w zależności od osobistych gustów i upodobań tychże. Broń wszelkiego rodzaju, wystająca to tu, to tam, zahaczająca z brzękiem o kryształowe żyrandole i żłobiąca chwacko rysy w bladoniebieskiej lamperii. Kryształowe pantofelki od najlepszych szewców i ciężkie buciory podkute przez kowala nie gorzej niźli końskie kopyta. Zbroje, kolczugi i seksowne kombinacje rzemieni oraz metalowych kółek. Futra, powłóczyste szaty, o które raz za razem ktoś się potykał, złorzecząc w różnych językach i na wszelkie możliwe sposoby. Mycki, czapki, hełmy, kapelusze z szerokim rondem lub spiczastym czubkiem. Jak również – w przypadku osobników z przeciwległego bieguna antropomorficzności – pyski, mordy, oślizgłe macki o przyssawkach, które czepiały się wszystkich i wszystkiego, a oderwane z niejakim trudem, wydawały obrzydliwe mlaśnięcie, dzioby, szpony i pazury, skrzydła pierzaste i błoniaste oraz ogony rozmaitej długości. Do wyboru, do koloru. Brakowało jedynie tabliczki ostrzegawczej z wielkim napisem w rodzaju: ty, który bez kolejki wszedłbyś, żegnaj się z nadzieją.

I całe to morze rozdrażnionej długim oczekiwaniem rozmaitości rozstąpiło się bezzwłocznie przed tęgawym kurduplem w tabaczkowym surducie. Świadom swych praw i obowiązków, kurdupel z godnością poprawił okulary na nosie i przemaszerował korytarzem, po czym bez słowa zniknął za drzwiami. Na drzwiach wisiał plakat, na plakacie zaś stało jak wół:

 

Niniejszym zawiadamia się, iż w dniu 1 marca roku bieżącego obradować będzie Komisja Do Spraw Oryginalności Dzieł i Arcydzieł. Osoby, które chcą zabiegać o Międzynarodowy Certyfikat Jakości Fantastycznej, uprasza się o złożenie w kancelarii:

– kwestionariusza osobowego (wzór dostępny w punkcie ksero na I piętrze);

– życiorysu z wyszczególnieniem dotychczas zajmowanych stanowisk i przebiegu kariery zawodowej;

– aktualnej karty szczepień;

– trzech zdjęć formatu 4,5 x 6,5 cm, bez retuszu, kolorowych, w stroju służbowym;

– dowodu wniesienia opłaty rekrutacyjnej w wysokości 75 zł (w przypadku osób ze zwielokrotnieniem jaźni lub nawiedzonych dodatkowo 25 zł za każdą ponadnormatywną osobowość).

Termin składania dokumentów mija nieodwołalnie i raz na zawsze dnia 15 lutego bieżącego roku. W przypadku dokumentów przesyłanych listownie decyduje data stempla pocztowego. Wszelkie zażalenia rozpatrywane będą odmownie.

Komisja rozpocznie rozmowy z kandydatami w sali konferencyjnej o godzinie 10 czasu Greenwich.

 

Zapanowała niespodziewana cisza. Zgromadzeni na korytarzu kandydaci gapili się na zamknięte drzwi niczym zahipnotyzowani. Ani drgnęły. Mosiężna klamka lśniła w świetle wiszących u sufitu wielkich, kulistych lamp. Zegar na ścianie wskazywał 9:58 czasu Greenwich.

Napięcie sięgnęło zenitu.

Pierwszy w kolejce był drab – rasowy sprzedawca cegieł, odziany stosownie do uprawianej profesji. I również jako pierwszy nie wytrzymał napięcia. Postanowił zadziałać. By zwiększyć swe szanse przetrwania, instynktownie zgarbił się, ugiął lekko nogi i przybrał wyraz twarzy godny zbitego spaniela. Zapukał.

Bez odzewu.

Drab odemknął drzwi i zapytał cichym, drżącym głosem:

– E... czy już można?

Powiało grozą. Tłum zastygł w oczekiwaniu na najgorsze.

– Nie! – ryknęło z wnętrza sali. – Zegarka pan nie ma?!

Owszem, miał, nawet cały worek. Na rękę, kieszonkowe, budziki, szwajcarskie, niemieckie, japońskie, kwarcowe, wahadłowe, tarczowe, elektroniczne, sportowe, wodoodporne, wstrząsoodporne, ze stoperem, z radiem, nawet z Myszką Mickey... Ale nie przy sobie, tylko skrzętnie ukryte w melinie. Podniósł zatem głowę i spojrzał na ścienny czasomierz. Wskazywał 9:59 czasu Greenwich.

Drab potulnie zamknął drzwi.

– Jak myślicie, o co będą pytać? – odezwał się smętny młodzieniec w zielonym kubraczku. Jeszcze przed trzema tygodniami był żabą, żył spokojnie w stawie za miastem i tylko malutka korona na głowie sugerowała, że pocałunek bezpruderyjnej damy może korzystnie wpłynąć na jego powierzchowność i status materialny. Teraz co prawda wciąż miał ową koronę i wreszcie wyglądał jak człowiek, ale nie zdążył jeszcze zerwać ze starymi nawykami i zamiast stać, kucał pokracznie pod ścianą, wybałuszając gały. Sugestie sędziwego czarodzieja, żeby w najbliższym czasie koniecznie zbadał tarczycę, puścił mimo uszu. Doprawdy, ludzie potrafili być tacy upierdliwi!

– Kto ich tam wie – mruknął drab, prostując się wyniośle. – Inteligenciki, psia mać...

– No, już te papierzyska, co to kazali wypełniać, jakieś wydumane takie były.

– He, na kiego czorta im tyle numerków? PESEL, NIP, data urodzenia, data śmierci, numer obuwia... – wyliczał na palcach utopiec.

– ...gatek...

– Gatek też? – dobiegło z tyłu.

Stojący na przedzie odwrócili się jednocześnie.

– A co, nie podałeś? – zapytała strzyga. Siedziała na parapecie przy uchylonym lufciku i nonszalancko paliła papierosa.

– Cholera wie, nie pamiętam...

– Cicho, idą! – ktoś syknął ostrzegawczo.

Rzeczywiście, w drzwiach stanął zasuszony jegomość z plikiem kartek w dłoni. Potoczył po zgromadzonych pełnym najgłębszego potępienia wzrokiem i oznajmił:

– Prosimy panów... – zerknął na listę – Renruka Hardągębę oraz... – drugie zerknięcie i po chwili zawahania trzecie, bardzo szybkie – Findecáno Mithrandíra.

Tłum rozstąpił się ponownie, choć już mniej ochoczo, przepuszczając wyczytanych kandydatów. Gdy zniknęli wraz z jegomościem w sali konferencyjnej, korytarz ożył na nowo kakofonią.

 

– Proszę spocząć.

Jegomość, który ich wprowadził, usiadł z brzegu stołu, obok paniusi w czarnym żabociku. Przewodniczący komisji, czyli kurdupel w surducie, rozłożył przed sobą dwa wymięte i poplamione kwestionariusze.

– A więc... panowie są braćmi, nieprawdaż?

Przez moment krasnolud i elf sprawiali wrażenie, jakby nie za bardzo rozumieli, co się do nich mówi.

– Nie... – odparł ostrożnie Findecáno.

Spowity w nieco wyblakłą czerń sekretarz notował każde słowo, co było dość peszące.

– Ach, tak... Ale jest panów więcej, nieprawdaż?

– Nie, tylko my dwaj. Skąd ten pomysł?

Korpulentny staruszek, zajmujący dwa krzesła po prawicy przewodniczącego, pochylił się nad dokumentami.

– „Zgłoszona działalność gospodarcza: Kompania Braci” – przeczytał, plując obficie. – „Usługi kurierskie i ochroniarskie. Faktura na życzenie klienta.” Cóż, dostrzegam tu pewną sugestię...

– Zważywszy, iż jest panów zaledwie dwóch – dodała paniusia w żabociku – i nie są panowie spokrewnieni, można uznać złożone oświadczenie za niezgodne ze stanem faktycznym.

– Co oznaczałoby natychmiastową dyskwalifikację – wyjaśnił przewodniczący. – Jednakowoż...

– Właśnie, jednakowoż... – przytaknął staruszek.

– ...jesteśmy skłonni dać panom szansę.

– Jesteśmy? – zdziwiła się paniusia.

– Owszem, jako że stwierdzona niezgodność nie zalicza się do rażących i z tego powodu nie wpływa pejoratywnie na ocenę dorobku zawodowego obu panów.

– W dodatku trudno oczekiwać od wszystkich kandydatów znajomości słownikowych definicji użytych wyrazów – wtrącił sekretarz. – Nie bądźmy bezduszni.

– Zatem, panie Hardagębo, proszę pokrótce opisać, czym się pan zajmuje.

Gdzieś pod gęstwiną swego nad wyraz bujnego owłosienia Renruk zmarkotniał. Sądził, że Findecáno będzie odpowiadał pierwszy. Sam miał niewątpliwie problem z komunikacją werbalną. Emocje, zazwyczaj bardzo proste, okazywał równie prostymi gestami, które teraz mogły nie wystarczyć bądź dać efekt odwrotny do zamierzonego.

– No... no więc, jestem krasnoludem – wydusił pierwsze, co mu przyszło do głowy.

Przewodniczący skrzywił się w uśmiechu. Przypominał Renrukowi widzianego w zoo krokodyla – niby leżał spokojnie, pogrążony w letargu, a tak naprawdę obserwował czujnie świat i czekał na odpowiedni moment, by dopaść turystę, który okaże się najgłupszy i postanowi pogłaskać grzeczne, nieruchome zwierzątko.

– Tak, już wiemy. Może powie pan coś więcej?

– Po co?

– To może inaczej – powiedział przewodniczący, przerywając w końcu krępujące milczenie. – Proszę określić istotę swego jestestwa. Swej... jakby to ująć... krasnoludzkości.

– Mego czego? – zdurniał bez reszty Renruk. – Pan sobie jaja robi czy jak?

– Chodzi o to – zaczął pospiesznie Findecáno, chcąc uprzedzić gniew komisji – żebyś powiedział, jak wygląda twoja codzienna praca.

– Toż mówię, że jestem krasnoludem!

– Ale szanowny przewodniczący widać nie wie, co to znaczy...

– Wiem, panie... panie... – rzut okiem do kwestionariusza – ...panie Mi-thran-dír – przesylabizował. – Nie pierwszy raz mam do czynienia z osobnikami pokroju pana Hardejgęby. Jestem profesjonalistą, i to najlepszym, inaczej nie przewodniczyłbym szacownej komisji. Jednakowoż moja intencja nie została właściwie odczytana. Czy wiedzą panowie, co jest celem naszej wytężonej pracy? Otóż – odchylił się na krześle i złożył dłonie na brzuchu – celem naszej wytężonej pracy jest oddzielenie ziaren od plew. Nie oszukujmy się, trudne czasy wymagają trudnych decyzji. Nie dla każdego znajdzie się miejsce w nowej rzeczywistości... – Ze smutkiem pokiwał głową. – Zatem naszym zadaniem jest, by owo miejsce przypadło tym, którzy zasłużyli! Którzy się wyróżniają! Którzy są o-ry-ginalni, rozumieja panowie? O-ry-ginalni! Ponadprzeciętni, ponadprogramowi, z obrzydzeniem omijający brudne kałuże stereotypów, schematów i przesądów! – Gwałtownym ruchem pochylił się nad stołem i zniżył głos niemalże do szeptu. – Czy pan, panie Hardagębo, omija te kałuże? Czy może tapla się w nich z upodobaniem? Proszę wyjaśnić szacownej komisji, dlaczego spośród setek innych krasnoludów mielibyśmy wybrać właśnie pana? Co świadczy o pańskiej o-ry-ginalności?

Nie dając Renrukowi szansy na odpowiedź, jegomość z listą rzekł:

– Bądźmy szczerzy, panie Hardagębo. Początkujący, a zwłaszcza młody wiekiem pisarz, zachłysnąwszy się książkami Tolkiena czy Pratchetta, może by pana wybrał na bohatera swoich opowieści. Ale już poważny, doświadczony autor... – machnął lekceważąco ręką. – Nie, on nawet nie spojrzy w pańską stronę, o ile nie zobaczy choćby odrobiny potencjału. Choćby cienia szansy na oryginalność.

– Wszystko już było, panie Hardagębo – dodał sekretarz. – Mamy postmodernizm. A wręcz post-postmodernizm! Świat pędzi jak oszalały i literatura musi za nim nadążyć. Nawet Gerard z Rivii...

– Geralt, szanowny kolego, Geralt – sprostowała paniusia.

– Pardon, Geralt z Rivii musi się przekwalifikować, jeśli nie chce wypaść z branży. Bo jest passe. Dziesiątki takich jak on czeka już w kolejce. Widział pan ten tłum za drzwiami, prawda? Czuł pan gorący oddech konkurencji na plecach...?

– Istny atak klonów, że tak powiem – staruszek zachichotał, aż krzesła się pod nim zatrzęsły. – Gromady elfów, krasnoludów, nieletnich czarodziejów, łowców potworów, muskularnych rębajłów...

– Melancholijnych wampirów...

– Albo wampirów krwiożerczych...

– Komicznych piratów z zaburzeniami błędnika...

– Czarownic z kurzajką na czubku nosa...

– Szlachetnych rycerzy...

– Wesołych hultajów, huncwotów i wagabundów...

– Obłożonych klątwą duchów, upiorów, widm i straszydeł...

– Upersonifikowanych pojęć abstrakcyjnych...

– Królów, królowych, królewiczów, królewien i królewiątek...

– Przerażających stworów z głębin nieświadomości...

– Oraz, co z przykrością przyznaję – zaznaczyła paniusia – młodych, skąpo odzianych kobiet, zwykle dziewic, których wyłączną rolą jest zostać wybranką lub nagrodą dla bohatera i dać się sponiewierać w imię miłości. Wszystkie, co do jednej, tak kończą!

– To rzeczywiście bardzo przykre – przyznał przewodniczący. – Jednakowoż skończmy wyliczankę i wróćmy do meritum. Sam pan widzi, panie Hardagębo, że rynek, choć niszowy, jest niezmiernie zatłoczony. Zasady kapitalizmu zmuszają nas, nadrzędne władze branży i kontrolerów jakości, do nieustannego weryfikowania kwalifikacji oraz przydatności zawodowej bohaterów. Autorzy poszukują nowych rozwiązań, postaci, wzorców...

– Poszukują, bo i czytelnik się rozbestwił! – huknął sekretarz. – Trzeba wyjść naprzeciw nowym oczekiwaniom! Określić target, sprecyzować potrzeby, zgromadzić środki i uderzyć bez zastanowienia, nim ktoś nas wyprzedzi!

– Prawda jest brutalna, panie Hardagębo, brutalna i miażdżąca. Albo udowodni pan swą o-ry-ginalność...

– Albo przekwalifikuje i wpasuje w któryś z nowych nurtów...

– Albo czeka pana dożywocie na najbardziej zakurzonej półce w najdalszym kącie gminnej biblioteki. Słuchamy zatem. Proszę nas zachwycić.

Przetworzenie masy nowych informacji, w dodatku wyrażonych niespotykanie trudnymi wyrazami, zajęło Renrukowi parę minut. Pochłonięty procesami myślowymi nie zauważył ani ponaglających spojrzeń Findecána, ani rosnącego znudzenia szacownej komisji, zwłaszcza zaś przewodniczącego, który zdążył zrobić łańcuch z biurowych spinaczy.

– Jestem dość niski – zaczął kandydat na oryginalnego krasnoluda.

– Ja również – zauważył przewodniczący, przekształcając łańcuch w namiastkę małpiego gaju.

– Lubię złoto.

– A któż nie lubi? Świetna lokata gotówki.

– Mam bujną brodę.

– Tak samo jak Święty Mikołaj, Karol Marks czy Sinobrody. I siedem krasnoludków.

– Piję dużo piwa.

– Zjawisko dość powszechnie występujące. Szczególnie podczas mundialu.

Sekretarz starannie zdobił marginesy protokołu obrad girlandami atramentowego kwiecia. Jegomość przeglądał listę kandydatów, usiłując odgadnąć, jak się czyta co poniektóre nazwiska. Staruszek na dwóch krzesłach pstrykał długopisem, a paniusia rozmyślała nad wyższością pończoch nad rajstopami.

– Zatem czym pan się wyróżnia, panie Hardagębo? – zapytał przewodniczący, gdy już ostatni spinacz został wygięty w kształt orangutana.

– Mam jaja jak byk i pierdzę żywym ogniem! – zawołał Renruk, rad wielce, że nareszcie wymyślił coś oryginalnego.

– Pragnę zauważyć – wycedził jegomość z listą – iż nieautoryzowane posługiwanie się chronionymi prawem kwestiami innych postaci celem osiągnięcia korzyści majątkowej podlega karze więzienia od roku do lat trzech.

– Dobrze, to może pański kolega opowie, czym się zwykle zajmujecie.

Findecáno wyprostował się na krześle.

– Przerwy między zleceniami zwykle spędzamy w karczmie...

– Czemu? – przerwał mu staruszek.

– Słucham?

– Czemu akurat w karczmie?

– Karczma oznacza dach nad głową, napitek, porcję jedzenia oraz urozmaiconej rozrywki. Czasami trafia się również okazja do ćwiczeń fizycznych. Zresztą wszyscy tam siedzą. – Wzruszył ramionami. – I jeśli ktoś szuka zleceniobiorców, w pierwszej kolejności zagląda do karczmy.

– Ale nie siedzimy ciągle w jednym miejscu, o nie! Zaglądamy też do lupanaru – dorzucił Renruk. – Jak dziewki nie są za szpetne albo przechodzone, to się klienteli rozmaitej sporo potrafi nazbierać. Choć trudniej pogadać w spokoju, kiedy cyce gołe gdzie nie spojrzysz. Koncentracja już nie ta sama...

– To seksizm! – Paniusia zerwała się na równe nogi. – Obrzydliwy, męski szowinizm! Hołdowanie współczesnym formom niewolnictwa!

– Nie szkodzi, nie szkodzi – uspokoił koleżankę przewodniczący. – Pan Mi-thran-dír swą... ekhm... subtelnością zapewne hamuje nazbyt wybujałą heteroseksualność pana Hardejgęby.

Zarumieniony po czubki spiczastych uszu elf uniósł dwa palce.

– Przepraszam bardzo... Chciałem tylko zauważyć, że nie jestem gejem.

– Ależ oczywiście, panie Mi-thran-dír, oczywiście.

Cała komisja zgodnie wyszczerzyła się w uśmiechu. Findecáno odniósł wrażenie, że niewiele brakowało, by mrugnęli porozumiewawczo, i poczerwieniał jeszcze mocniej.

– Naprawdę nie jestem! – pisnął.

– Nie? No cóż, szkoda... – stwierdził ze smutkiem przewodniczący i naniósł stosowną adnotację. – Ostatnimi czasy geje są szalenie modni.

– To znaczy... – elf zreflektował się błyskawicznie – nie jestem, ale mam opinię bardzo otwartego. Wręcz elastycznego w stosunkach... międzyludzkich. Międzygatunkowych oczywiście również.

– Świetnie, świetnie! Tak trzymać! No, i sam pan widzi, że zawsze jest jakaś szansa. Wystarczy chcieć!

– Ale koniecznie musimy coś zrobić z pańskimi... no wie pan... uszami – wyszeptała paniusia. – Jesteśmy co prawda tolerancyjni i otwarci, lecz nie możemy promować mutacji genetycznych. To nienaturalne, niehumanitarne i niepedagogiczne.

– Czy ja wiem...? – mruknął sekretarz. – W zasadzie włosy wszystko zasłaniają...

– Włosy bezwzględnie do obcięcia – oznajmiła. – Hippisi już dawno wyszli z mody. A te zęby? No, proszę otworzyć usta... O, widzicie? Dziwne takie, spiczaste...

– Nic, czego nie załatwi komplet solidnych koronek – oznajmił pogodnie przewodniczący. – Znam świetnego stomatologa. Z uszami też żaden problem, na tablicy ogłoszeń przy głównym wejściu wisi reklama centrum chirurgii plastycznej. Pan tam zadzwoni, dowie się, co i jak... Nie ma co zwlekać, ja tu widzę po-ten-cjał!

– A czy pan się aby nie lęka wysokości? Bo anioły też są ostatnio bardzo trendy... Włosy by się zostawiło, poprawiło tylko uszy i uzębienie, dorzuciło skrzydła... I byłby anioł jak malowanie!

Jakimś nieodgadnionym sposobem zbiorowa ekstaza ominęła Renruka szerokim łukiem. Członkowie komisji prześcigali się w pomysłach na zmianę wizerunku elfa, małpi gaj ze spinaczy poszedł w niepamięć, zaś przyszły idol nastolatków przed oczyma duszy swojej widział już błysk fleszy i listy wygórowanych płac, na które dane mu będzie trafić. Oszałamiająca wizja... Jedna z tych wywołujących atak epilepsji lub zawroty głowy i mdłości.

Rodzaj ludzki zna wiele sposobów zwrócenia na siebie uwagi. Krasnoludy odkryły jeden, za to zdumiewająco skuteczny, a że chętnie kultywują tradycje przodków, stosują go bar­dzo często. Renruk nie należał do wyjątków.

Tak, topór wbity w sam środek stołu zawsze robił wrażenie. I szkodził z wolna zanikającej sztuce konwersacji.

– Ach, pan Hardagęba... – Przewodniczący wreszcie raczył go zauważyć. – Nie ma się co unosić. No, już, już. Proszę zabrać swoje narzędzie pracy, jeśli łaska. O ile pamiętam, ustaliliśmy, że niczym szczególnym się pan nie wyróżnia, nieprawdaż? Kolego – rzekł do sekretarza – niech kolega poda aktówkę. Dziękuję. Zatem wracając do tematu, panie Hardagębo, jak widzi pan swą przyszłość?

– Zamierza się pan trzymać stylu karczemnego?

– W obecnych czasach pańskie kwalifikacje są niewystarczające, by utrzymać pozycję na rynku, że o awansie nie wspomnę.

– Może kurs korespondencyjny?

– Ale jaki? Kroju i szycia?

– No, z krojeniem, jak widać, problemu pan nie ma...

– Albo parapsychologia dla początkujących? Krasnolud jasnowidzący to rzadkość.

– Prawda, częściej trafiają się widzący w czarnych barwach.

– Rzadko trzeźwieją, w tym sęk.

– A może, panie Hardagębo, od razu postanowi pan zmienić branżę? – zasugerował przewodniczący, odnajdując w aktówce upragniony świstek papieru. – Chyba nawet mielibyśmy propozycję pracy... Proszę spojrzeć. Ale musi pan natychmiast zdecydować! – podkreślił. – Tam, za drzwiami, czekają tłumy gotowych na wszystko.

– Nie może pan sobie pozwolić na wybrzydzanie.

– Anioł byłby z pana marny...

– A jako gej nie miałby pan zbyt wielkiego wzięcia.

– To... to chyba jakieś żarty – wydukał Renruk, gapiąc się na kartkę, którą mu wręczono. – W kulki lecicie...?

– Ależ skąd! Praca od świtu do zmierzchu, na świeżym powietrzu, miła okolica, ładne widoki. Płacą nienajgorzej i zawsze w terminie. Co trzy godziny kwadrans przerwy. Zimą dostanie pan od pracodawcy fufajkę, ciepłą czapkę i dodatkowe onuce. No, konieczne będzie lekkie strzyżenie... Depilacja tu i ówdzie... Musiałby pan również całkowicie zmienić garderobę.

– I wziąć prysznic – dodała paniusia.

– A przede wszystkim koniec z toporem! – Żartobliwie pogroził palcem przewodniczący. – Ubezpieczenie nie obejmuje amputacji dokonywanych przez osoby bez ukończonych wyższych studiów medycznych. Nie zapominajmy również, iż nowy zawód byłby w pewien sposób związany z dotychczas uprawianą przez pana profesją. To dość istotny szczegół, nieprawdaż? Podnoszący na duchu! Więc jak, panie Hardagębo?

 

– Pan Rumpelstilzchen! Pan Rumpelstilzchen! – Jegomość z listą wywoływał następnego kandydata.

Tłum przepuścił świeżą ofiarę, a gdy tylko drzwi się za nią zamknęły, runął na ocalałych z komisyjnej paszczy.

– Jak było?

– O co pytali?

– Czepiali się bardzo?

– Ej, ale co z tym numerem gatek?

Rozpromieniony, acz wciąż pełen rozterek Findecáno z dumą zaprezentował dopiero co otrzymany Międzynarodowy Certyfikat Jakości Fantastycznej. Na widok wyjątkowo pokrętnych zawijasów i wielkiej ilości pieczęci tłum wydał okrzyk podziwu. Każdy chciał spojrzeć z bliska, dotknąć, pomacać i nikt nie zauważył przemykającego pod ścianą Renruka.

Nikt oprócz żabiego księcia, który pod tą właśnie ścianą przycupnął.

– A tobie jak poszło? – zagaił. – Dostałeś papier?

– No... dostałem, ale inny... Masz papierosa?

– Łap, niskopienny. – Podsłuchująca z parapetu strzyga rzuciła mu paczkę. – No, to co teraz będziesz robił? Bez certyfikatu?

– Na saksy jadę – odrzekł od niechcenia, zaciągając się ile sił w płucach. – Między najdziksze germańskie ludy, nieść ratunek przemienionym w statuje nieszczęśnikom.

– Przemienionym w co? – nie zrozumiał książę.

– W statuje. W kamienne statuje. Wiesz... magia! – wyjaśnił. – Nie sprzedałem się, jak inni, za byle świstek. My, krasnoludy, mamy swoją godność! Nikt nas w zadek rypać nie będzie, choćby płacił złotą kartą. No, bywajcie! – zakrzyknął i tyle go widzieli.

Tak, bez wątpienia Renruk Hardagęba miał swoją godność. Miał również nadzieję, że przez wzgląd na dawne dzieje elf zdoła utrzymać język za ukoronkowanymi zębami. Ponoć żadna praca nie hańbi, ale jednego był pewien – ogrodowym krasnalom trudno bajerować panienki w lupanarze, choćby te najbardziej szpetne i przechodzone.

 


< 19 >