Fahrenheit nr 53 - czerwiec-lipiec 2oo6
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Na co wydać kasę

<|<strona 26>|>

Wieki światła (fragment)

 

 

O KSIĄŻCE
okladka

Najwybitniejsze dzieło nowego nurtu New Weird. Powieść inspirowana m.in. “Klubem Pickwicka” rozgrywa się w XIX w. w industrialnej Anglii w środowisku lewicowego proletariatu.
Ian MacLeod w “Wiekach Światła” pokazuje wpływ magii na rewolucję industrialną i na proces demokratyzacji systemu władzy. Tylko że MacLeod odrzuca wszystkie ograniczenia konwencji gatunku i sprowadza swoją magię do postaci eteru – kopaliny wydobywanej z ziemi jak kolejny surowiec naturalny. Wszelkie mechanizmy zmian społeczno-ekonomiczno-politycznych poddane są wpływom wynikającym z posiadania i nieposiadania tego surowca. System załamuje się, gdy złoża się wyczerpują i na moment znowu podlega prawom Historii, aż do odkrycia nowych źródeł eteru. Magia powraca i wszystko ponownie zamiera.
Jak pisze Jacek Dukaj w swojej recenzji tej powieści: “To historia w pewien sposób charakterystyczna dla Brytyjczyków, wydestylowana z brytyjskiej kultury. Czytamy o dzieciństwie i dorastaniu bohatera w robotniczym miasteczku na angielskiej prowincji, w towarzyszącym mu nieustannie fatalistycznym poczuciu przeznaczenia do takiej samej pracy, takiego samego życia, jakie jest udziałem jego rodziców. Powraca wciąż metafora wielkiej piramidy społecznej Anglii, przygniatającej swym ciężarem tych stanowiących jej podstawę. Nawet jeśli nie był tego świadomy wówczas, bohater jest tego świadomy teraz, gdy wspomina swe dzieciństwo; był wyzyskiwany, zanim jeszcze się urodził, wyzyskiwani byli jego rodzice, całe miasteczko. Matka umiera na skutek wypadku w fabryce. Siostra uczy dzieci robotników jak być dobrymi robotnikami. Naturalny jest bunt okresu dojrzewania; przeciwko szarej codzienności, przeciwko rodzicom i samej rzeczywistości. Bohater ucieka do wielkiego miasta, do Londynu. Następuje stopniowa adaptacja prowincjusza, poszukiwanie swojego miejsca, w metropolii i w życiu. Pojawia się fascynacja retoryką rewolucyjną, planami wywrócenia tej wielkiej piramidy. Niezliczone wieczory spędza młodzieniec na dyskusjach o przyszłym świecie, na sporach politycznych, w pokątnej drukarni socjalistycznych gazetek. Przeżywa pierwsze doświadczenia seksualne, pierwsze zauroczenia, pierwsze upokorzenia męskiej dumy i, gdy rewolucja rzeczywiście nadchodzi, nieuniknione rozczarowanie.”

(MAG)

Część 1. Wielki Mistrz Cechowy

 

Cały czas mam ją przed oczyma.

W najuboższych dzielnicach Londynu. Pod nowymi, żelaznymi mostami, po których mkną tramwaje, mijając promy poniżej, tam gdzie Tamiza przeczesuje palcami błoto przypływu. Widzę ją tam, gdzie kończą się nawet najbardziej obskurne rudery Easterlies, których i tak nie znajdzie się ich na żadnej mapie. Od nich, rojących się od much i smoczowszy, latem cuchnących miejskimi ściekami, zimą poszarzałych od smogu i lodu, odwracają się plecami nawet najbrudniejsze fabryki.

Właśnie tam, wśród ruder i wysypisk, wyobrażam sobie mojego odmieńca.

Mam ją przed oczyma, oddalając się ulicami od mojego eleganckiego domu w północnym śródmieściu. Widzę ją kiedy się denerwuję, kiedy nie mogę się skupić, kiedy teraźniejszość wydaje mi się krucha i ulotna. Mijając wysokie domy wokół Hyde. Mijając eleganckie cechmistrzynie wyprowadzające psy, które, na chudych nóżkach, z nielotnymi skrzydełkami, okryte gadzimi łuskami lub omszone tęczowym futerkiem, w ogóle mi nie przypominają psów. Przechodząc obok ogromnych sklepów na Oxford Road, niesamowitych drzew parku Westminster, wśród których jak papierowe łódki dryfują dziecięce wózki i parasolki, przez Cheapside, gdzie ulice zwężają się i ciemnieją, podobnie jak kurczy się i ciemnieje niebo nad nimi, w miarę zapadającego zmroku okrywając cieniem dachy i kominy. Clerkenwell i Houndsfleet. Whitechapel i Ashington. Tu pachnie gumą i psami, teraz już brzydkimi i pospolitymi. Słychać ich szczekanie. Nie można tego jeszcze nazwać dzielnicą ubóstwa i hańby, choć widać sporą różnicę w porównaniu z okolicą, w której zacząłem wędrówkę. W tej części Easterlies wciąż jednak mieszkają cechmistrzowie, a nie bezcechowi partacze. Mają pracę, którą zawdzięczają swemu cechowi; mają należycie umeblowane domy.

Wreszcie, gdy Cheapside już dawno zmieniła się w Doxy Street, daleko za pętlą tramwajową na Stepney, błotniste ulice zaczynają falować a domy sterczą wzdłuż nich jak szczerbate uzębienie. Tu nie ośmiela się zamieszkać żaden cechowy rzemieślnik. Zerkam na ludzi pośpiesznie podążających ulicą, w krajobrazie wyglądającym jakby dłonie olbrzyma ścisnęły go jak harmonię – kobiety okutane brudnymi szalami, mężczyźni owiani piwiarnianym odorem, dzieci blade, zwinne i nieuchwytnie groźne, zastanawiając się czy to właśnie od tego zaczyna się prawdziwa nędza.

Wygląda, że na moje długie wędrówki zawsze wybieram sobie pochmurne dni, późne popołudnia, skwarne, martwe letnie wieczory czy zimowe niedziele. A przynajmniej, kiedy tylko oddalę się od jasnego śródmieścia, dzień właśnie taki się staje. Kolejne warstwy londyńskiego dymu i mroku oddalają mnie od porządnych dzielnic. Chyba większość cechmistrzów zrezygnowałaby już z dalszej wędrówki, nawet gdyby nagły kaprys kazał im dojść aż tutaj. Patrząc na twarze, zerkające z ukosa, o nieokreślonym wieku, podglądające mnie przez szczeliny między cegłami, czuję, że powinienem zacząć się bać. Lecz jednak tu też mieszkają ludzie: i sam tu żyłem, choć było to w innym Wieku. Idę więc dalej, wzdłuż wysokich murów doków Tidesmeet, gdzie niegdyś przepracowałem pewne szczęśliwe lato. Tupot dzieci ucicha. Podobne gargulcom twarze już mnie nie obserwują. Ktoś odziany tak jak ja, praktycznie i skromnie w ciemny płaszcz oraz wysokie buty, którym niestraszne błoto, a jednak mimo woli lśniący połyskiem bogactwa, ktoś taki z pewnością ma pieniądze. Ale przecież nie miałby ich przy sobie, prawda? Nie – wyobrażam sobie że coś takiego poszeptują między sobą szare jak duchy dzieciaki zbierające się w zaułkach. I to na pewno jest wielki mistrz cechowy. Konsekwencje jakie spadłyby na nich ze strony bezlitosnej policji, sprawiają, że morderstwo i rabunek wydają się bez sensu. Nie mam ani laski z ukrytym ostrzem, ani pałki, żadnej widocznej broni, nawet parasola od deszczu, którym zdaje się grozić zaciągnięte niebo, ale czy zaczajać się na mnie tam dalej, gdzie domy marszczą brwi – kto wie jakie tajemne cechowe zaklęcia mogę mieć w zanadrzu?

Zatopiony w myślach, zagubiony, choć jednocześnie pewien swego, podążam, nienagabywany przez nikogo, cuchnącymi ulicami. Mógłbym dostać się na miejsce inaczej, omijając peryferie Easterlies, czuję jednak, że muszę przyznać, iż mam wobec tej dzielnicy dług. Na Riverside, na wałach, wzdłuż kej czekają przewoźnicy, czekają małe promy, które za dyskretną acz niemałą opłatą zabiorą cię tutaj. Ale ładunek, który wożą to na ogół pijani mężczyźni, wytaczający się o północy z klubów i domów cechowych, by odetchnąć ciężkim od dymu powietrzem, odepchnąć od siebie myśli o domach, oczekujących żonach, a nawet zamtuzach i domach snów, po czym wybrać inny sposób na zakończenie dnia. Na dół, nad brzeg stęchłej Tamizy, gdzie cechmistrzowie w czarnych pelerynach i cylindrach targują się i rzucają wyzwiskami, aż w końcu gramolą się na przeciekające pokłady promów jak wstawione nietoperze.

Chyba wszystkie dzielnice nędzy spowija ta atmosfera oczekiwania, ale tutaj szczególnie się to czuje, domy coraz bardziej marnieją, aż w pewnym nieokreślonym momencie, przypominającym nagły zwrot akcji we śnie, w ogóle przestają być domami, stając się niechlujnymi szopami z kradzionej cegły, tektury i cementu. Przywodzą na myśl dekoracje do sztuki teatralnej, której prawdziwy sens, pomimo wszystko, nadal mi umyka. A ich mieszkańcy, nienależący do cechu i zwani przez nas partaczami, znajdują się w porównaniu ze mną tak głęboko na dnie studni fortuny, że aż mnie zaskakuje, kiedy dobiegają mnie echem ich głosy, mówiące wprawdzie zdławionym, ale nadal angielskim. W ten szary, mroczny i senny dzień wzbudzam tu nieskrywane zainteresowanie. Najdziwniejsze, że dzieciaki, teraz jeszcze młodsze, z łagodnymi oczyma szczeniaków w bielejących jak kość twarzach, podbiegają do mnie i proponują mi pieniądze. Właśnie pieniądze, w wyciągniętych wątłych paluszkach. Nieskończona ilość połyskujących pensówek, ćwierćpensówek i funtów.

– Pan weźmie, proszę pana. Pens w zamian za pensa...

– Porządnie zrobione, najlepsze czary... – potakuje nieco starsza wspólniczka, dziewczynka o włosach tak przerzedzonych przez parchy, że prześwieca między nimi goła skóra. Wyciąga ku mnie w swych gołębich łapkach coś, co wygląda jak garść diamentów.

– Wytrzymają cały Wiek. Wytrzymają do końca życia...

Kiedy wyczuwają moje wahanie, zbiera się ich więcej. Błyskając białkami unoszą na mnie wzrok a woń zgnilizny wzmaga się. Ubrane są w strzępy starych zasłon, plandek z barek, worków a także poszarzałe falbany ze starych koszul, przypominające kłęby brudnej morskiej piany. Groźbę zasadzki, groźbę noża mogę znieść, ale taka prosta propozycja... Oczywiście monety zaraz bledną. Stają się lekkie, rzadkie, ziarniste, gdy tylko wezmę którąś w dłoń, by się jej przyjrzeć. Dzieci przyglądają się temu bez słowa skargi.

Ciekawe, kto się jeszcze łapie na tę sztuczkę – i czy nocni goście są aż tak pijani, a może aż tak zdesperowani? Ale i sam ulegam. Wybieram dziecko, które było na tyle bystre, by stworzyć coś bardziej wartościowego z wyglądu – ani pieniądze, ani kamienie, lecz pomięte świadectwa cechowe, obligacje i weksle. Chwytam papiery, w dotyku przypominające zimową mgłę, zgniatam je w pięści, a w zamian rzucam wszystkie znalezione w kieszeni monety. Ruszam dalej, ciskając jeszcze trochę monet za siebie.

W tej okolicy Tamiza, jej brzeg, w ogóle nie przypomina rzeki, którą znam. Brzeg jest płaski a woda lśni opływając zdewastowane nabrzeże, daleko poza dokami. Jeśli się zastanowić, jest dziwnie czysta; a jednocześnie czarna – i z wyglądu twarda – jak polerowany gagat. Promy, drobne kształty na cynowym tle wieczornego nieba, nie odważają się zapuścić w tutejsze prądy. Należą do innego świata, razem z lśniącymi dziwożarem wzgórzami Krańca Świata. Dzieciaki już gdzieś znikły. Zbliżam się teraz do upstrzonego śmieciami przesmyku, odległego od wszystkiego, oprócz rzeki. Otaczają mnie inne dźwięki, a mewy kołują i wznoszą się w dziwnej ciszy. Tutaj, jak powiedziałaby nigdy niezapisana historia, zakotwiczone między wysypiskami a odpływami ścieków, ocienione kukułczym bluszczem, strzelają w niebo ruiny niedokończonego mostu kolejowego, który w poprzednim Wieku usiłował przedostać się przez rzekę do Ropewalk Reach. Most, niczym przekrzywiona korona, wciąż unosi się nad zwałami miejskich śmieci. Urywa się w miejscu, gdzie drugie przęsło kotwiczy w rzece, wymachując belkami jak tonący owad. Posuwam się w cieniu żeber mostu, wspinam na betonowe piramidy i pełne cechowych znaków, zielonkawe mosiężne tuleje. Tu widnieje tarcza herbowa budowniczego, pordzewiała i obrośnięta małżami, choć wciąż leciutko żarząca się eterową wolą sprawczą. Rękawica nurka. Kółko od bloczka. I wszelkie śmiecie, jakie naniosła rzeka: puszki, zelówki butów, węgorze lin i prezerwatyw, pstrokate mozaiki z kafli i rur.

Wchodzę w górę po łuku przęsła, uważając by nie zahaczyć płaszczem o żadną z kolumn. Pode mną pojawiają się kłębki mgły; ledwie widoczne kształty nad bystrą, czarną wodą. Wijąc się pomiędzy fundamentami, przypominają ręce, nogi, twarze. Sam most zdaje się rosnąć, belki i dźwigary wirują wokół mnie. Lecz ja już tu byłem, wiem co nieco o tym, jak chronią się odmieńcy. Choć serce mi wali, a dłonie ślizgają się, nie przystaję; i wkrótce po raz kolejny gramolę się na pomost, ograniczony jedynie wodą, ziemią i moją rozpaczliwą potrzebą.

Niemal na moim poziomie, blisko miejsca, gdzie balustrada mostu raptownie się urywa, do przęsła przyczepiona jest plątanina martwego metalu, szkła i wyrzuconego przez rzekę drewna. Dalej leży cały Londyn: życie, promy, cudowne drzewa i eleganckie budowle. Wspinam się na platformę i przykucnięty przeciskam się drucianą klatką galeryjki, w którą ktoś powtykał odłamki szkła i porcelany. Żeby zdobić, albo żeby grozić. Jeśli zważyć, gdzie jestem, powietrze jest tu zadziwiająco świeże. Pachnie przede wszystkim rdzą.

Odmieniec, który zwie się Niana, mieszka w cieniach na końcu tego tunelu i zdaje się zawsze na mnie czekać w swoim przypominającym tipi lokum. Wstrząsa się, kiedy podchodzę i przyzywa mnie ręką wyciągniętą spomiędzy zwojów złachmanionej sukni ślubnej.

– Mistrz... – Przygląda mi się w świetle miski z kradzionym dziwoblaskiem, sama przysiada w najdalszym, najciemniejszym kącie. – W końcu postanowił pan przyjść...

Jej głos, choć brzmi tylko w mojej głowie, jest nijaki, bezbarwny, pozbawiony intonacji.

Przedzieram się przez warstwy wilgotnych kurtyn, niezręcznie uświadamiając sobie, jakich cudów tworzenia trzeba było dokonać, by uwić sobie to wciśnięte między umierające belki gniazdo. Przekrzywione deski, o które opieram się, łapiąc oddech, były pewnie niegdyś paletą pod ładunek, przytroczoną do kołyszącego się pokładu parowca z Mórz Borealnych. A ściana naprzeciwko, usiana punkcikami światła wpadającego przez tysiące otworów po nitach, z pewnością stanowiła część jakiejś wielkiej maszyny. Z eterycznym blaskiem miesza się blade światło dzienne, wpadające przez zmętniałe oko starego iluminatora, poprzez plątaninę szklanych rur, których zastosowanie – przecież wciąż ledwie liznąłem prawdziwych cechowych tajemnic – jest dla mnie całkiem niewiadome. Próbuję wyobrazić sobie walki, jakie muszą się toczyć na wysypiskach, ilekroć ziemiostwory wyrzucą jakiś cenny eksponat: kłótliwe mewy, nerwowe smoczowszy, podskakujące dzieciaki. I wszystko to o złamany trzonek, worek wygotowanych kości, urwany kawał żelaza, stare, pogruchotane lampy...

Wzruszam ramionami i uśmiecham się do Niany, jak zawsze rozdarty między zdumieniem, ciekawością a litością. Obok niej leży długa poducha z wyłażącym włosiem. Podzwaniam wiszącymi na sznurkach zakrętkami od butelek i sadowię się na tym końcu, który wygląda na solidniejszy. Stalowa podłoga zakrzywia się, wisząc co najmniej trzydzieści stóp nad gładką wodą. Ludzie mojego stanu nie powinni siadać w taki sposób. Jednak cieszę się, że znów tu jestem. Niezależnie czy spotykam odmieńców często czy rzadko, zawsze mam to dojmujące uczucie, że zaraz odkryje się przede mną jakiś nadzwyczajny, dawno zapomniany sekret.

Teraz Niana wstaje, stopy ma jak zawsze szare i bose. Przechadza się po tej norze, w połowie dziecko, w połowie starucha, nucąc pod nosem i grzebiąc w starych skrzynkach po herbacie. Wyjmuje figurę szachową, białego gońca wyrzeźbionego z pożółkłej kości słoniowej i unosi go do ust.

– Niana, co robisz, kiedy nikogo tu nie ma?

Jej chichot świdruje jak pisk owada. – Ile razy wy ludzie musicie zadać to pytanie?

– Aż dostaniemy odpowiedź.

– A jaką chce pan dostać. Proszę powiedzieć, to ja takiej udzielę.

– Czyż to nie nieprawdopodobne, – mruczę – że jesteśmy sobą nawzajem zafascynowani...?

– Proszę mi powiedzieć, mistrzu. Co właściwie nas fascynuje? – Bawełna sukni ślubnej chrzęści jak piasek, kiedy Niana przysuwa się do mnie. – Proszę powiedzieć, chcę to zrozumieć. Co dokładnie chce pan wiedzieć? Mogę spełnić każde pana życzenie. – dodaje kokieteryjnie. Jej twarz to rzucony przez szkło cień twarzy. Oczy ma czarniejsze niż u ptaka. – To chyba nie jest kłopotliwa propozycja?

– I oczywiście niczego mi nie obiecasz?

– Naturalnie. Obietnice są zbyt stanowcze. Zna pan zasady.

Wzdycham i mrugam oczami. Chciałbym, żeby mnie tak nie traktowała, chciałbym poczuć na skórze jej oddech, a nie ową pustkę. Wyczuwa moje spięcie, może nawet jest tym zraniona. Prostuje się i oddala ode mnie. Jej rozwarte nozdrza zieją ciemnością, tak jak mówią kapłani.

– Masz coś dla mnie?

– Niewykluczone, panie. Zależy, co pan jest gotów mi dać.

– Niana, ostatnio mi mówiłaś...

– Proszę okazać trochę wyobraźni, panie. Jest pan człowiekiem bogatym. Co zwykle pan rzuca na szalę?

Trudne pytanie. Zapewne potęgę mego cechu. Oraz siłę mej woli, umiejętności ciała i umysłu, które dzięki niej nabyłem. A może chodzi jej o coś bardziej subtelnego. Wpływy, które musisz mieć, osiągnąwszy taką rangę jak ja. Myślę o letnich bankietach i zimowych zgromadzeniach, wokół stołów z polerowanego cedru kamiennego, w wyłożonych drewnem salach; dyskretny szmer głosów, brzęknięcia kryształów, potężne przypływy i odpływy władzy, pieniędzy, gdy czyjeś zaufanie idzie o lepsze z czyjąś zdradą.

– Proszę, panie. Na pewno to coś, co się u pana najbardziej rzuca w oczy. Coś, co przyciąga do pana ludzi...

– ... Chyba nie chodzi o moje spojrzenie...

– Więc może poudawajmy przez chwilę zwykłych ludzi, i dokonajmy tej wymiany? – ciągnie, wchodząc mi w słowo. – Mistrzu, może da mi pan trochę pieniędzy?

Powstrzymuję się od ściągnięcia brwi. Niana jest jak dziecko. Dam jej pieniądze, a ona udekoruje nimi tę norę, kupi za nie eter, albo będzie pokpiwać ze mnie tak jak teraz...

– Proszę zapomnieć o swoich uprzedzeniach. – odpowiada, prawie nie poruszając ustami. – Tak naprawdę my nie jesteśmy trollami. A już na pewno nie potworami.

Wiercę się na poduszce, aby pokazać jej, że mam pusto w kieszeniach. Wymacuję jednak coś chłodnego. Przypominam sobie, wyjmuję, patrzę jak rozkwita na mej dłoni, lekkie jak mgła. Tandetnie wyczarowany weksel, który dostałem od tej biednej dziewczynki. Słowa i pieczęcie iskrzą się i bledną.

– Widzi pan?

Wyrywając mi z ręki papier, Niana staje się bezcielesna jak wiatr, choć powietrze ani drgnie. Potem odpływa, przytykając go do nosa jakby to rzeczywiście był kwiat, wciągając powietrze, jak robił to chyba każdy, wcześniej czy później, próbując sprawdzić, czy rzeczywiście istnieje zapach bogactwa, władzy, aromat pieniędzy. Zapach, który w istocie składa się z potu, dymu, otępiającego alkoholu, i niczego więcej. Ten sam nieświeży odór, którym cuchną ubrania po balu, choćby w najelegantszym z domów.

Niana wchłania wszystko co pozostało z niknącej materii dokumentu. Zaczyna się ściemniać, popołudnie nasyca się mrokiem, i podobnie Niana. Charakterystyczny dziwoblask idący z mosiężnej misy z eterem wzmaga się w odpowiedzi, zaś Niana płynnie przesuwa się między wiszącymi puszkami, butelkami i zasłonami. Obawiam się jednak, że to wciąż ciąg dalszy jakiegoś odgrywanego przede mną żartu. Przez nieskromne rozdarcia i dziury w przedwiecznej ślubnej sukni widzę ziejącą czarną pustkę. Boję się, że każe mi czekać bez końca.

– Wiem, panie, że między nami zieje przepaść, pustka. Ale proszę pomyśleć o swoim dzisiejszym spacerze przez Easterlies. Nieważne, czy pójdzie się w dobrą, czy złą stronę, do wymarzonego miejsca nigdy nie jest zbyt daleko. Właściwie, kto wie, gdzie tak naprawdę kończy się ta granica, albo gdzie zaczyna? Pan jednak zauważył zwykłych ludzi. Panu podobni często świadomie ich ignorują. Partacze z Easterlies. Wie pan jak otępiali mogą się stać, mimo że ciało w ogóle im się nie zmienia... – Jej chichot dźwięczy mi w czaszce. – Gdyby tylko pan mógł się zobaczyć, w tej mrocznej pelerynie, w ciemnych butach, z dziurami zamiast oczu, obwisłą szczęką i nocnym zapachem starości i śmierci, który trzyma się pana nawet teraz...

Przez mętny iluminator prawie nie wpada już światło. Całkiem jakbym był tu sam, jeśli nie liczyć jej szeptu jak szmer morza. Nawet stara suknia ślubna zlała się z cieniami. Niana, obłoczek mgły, zagląda do jednej ze skrzynek po herbacie. Kiedy wyciąga z niej grzechoczące oszczepy ze starych karniszy, kłęby szmat i wiórów, staram się zapanować nad podnieceniem, które zawsze ogarnia mnie w takich momentach.

– Gdzieś tu było, na pewno... – mruczy prozaicznie.

Bezwiednie wzdycham. To dziwne, bo jakaś część mnie nagle chce stąd uciekać, pośpiesznie przedostać się ulicami do mego eleganckiego domu na Linden Avenue, z powrotem do roli wielkiego mistrza cechowego, ale to uczucie pozostaje stłumione, w końcu całkiem zanika, gdy Niana podpływa ku mnie, lśniąc, zmieniając się. Jest wszystkimi stworzeniami naraz, dziwami, które strach sobie wyobrazić, uśmiecha się coraz szerzej. Bo tak naprawdę, lepiej zostać tutaj – czekać aż dokona się wymiana.

– Powiedz, Niano, nie tęskni ci się za...

– Zapachem świeżej trawy na wiosnę, panie. Dotykiem klejnotów z lodu na Boże Narodzenie. Żukami połyskującymi jak brosze. Chmurami bez końca zmieniającymi ubrania. Biegiem z górki, kiedy zaśmiewasz się i nie możesz przestać. A ja zadowalam się moją miseczką gwiazd. I cieszę się, że tu przychodzicie – pan i panu podobni, nawet jeśli wasze drobne prośby, wasze życzenia budzą we mnie litość. Dlaczego wy, cechowi, po wszystkim co musicie przejść, chcecie jeszcze być nawiedzani przez trolle, odmieńców, półrzeczywiste wiedźmy, wampiry, syreny stare jak Matuzalem?

– To nie tak. Ja nie chcę...

– A czego pan chce, mistrzu?

– Wiedzieć...

– Obdarzyłam już pana, kiedy wzięłam co pan mi proponował. Zrobiłam wszystko, o co pan prosił. Teraz pana kolej. Aby wziąć, co mam, musi pan również coś dać.

Otóż to: typowe, śmiechu warte, targi z odmieńcem. Oto jestem na pustym moście, ponad bystrą rzeką, zaś Niana rysuje w powietrzu symbole, których nie zna żaden cechmistrz. Rozlewają się wokół mnie srebrem. Zakwitają letnią burzą. Czuję jak stalowa budowla napręża się i rośnie, ruina mostu wraca do życia, którego nie dane jej było zaznać przez upadek poprzedniego Wieku, nabierając kształtu i olbrzymiejąc nad wodą, gdy całe miasto przeobraża się, a wysypiska śmieci znikają. Dochodzi do tego napawający dreszczem pomruk zbliżającej się maszyny. Łoskocze nad belkami i dźwigarami, sypiąc dym i iskry.

Niana przysiada przede mną; głębokie otwory jej oczu widzę tuż przed twarzą. Mruga raz, drugi. Uśmiecha się.

– Więc proszę mi powiedzieć, mistrzu... – Jej palce wiją się wokół mnie jak dym. – Jak to było, że stał się pan człowiekiem...

 

 

Część 2. Robert Borrows

 

To było największe rozczarowanie mojego życia. W dojrzałym wieku ośmiu lat, w mroźny, jak zawsze, październikowy piątek, zabrano mi wszystkie marzenia. Stałem potem u stóp schodów Miejskiej Szkoły i przyglądałem się jak koledzy z klasy wymieniają piskliwe szczeknięcia ulgi i wesołości pośród dymu i mgły. Ten dzień był dla nas wszystkich szczególnym dniem, Dniem Próby. Na dowód tego wszyscy mieliśmy na nadgarstkach Znak, stygmat, wzdęty, krwawiący pęcherz, jak po przypaleniu papierosem.

Parowy ciągnik zagwizdał i potoczył się mimo, turkocząc po bruku ciężkimi kołami. Twarz paromistrza przypominała czarną maskę. Przejęte matki przepychały się przez tłum, wykrzykując imiona swoich potomków. Widzisz, nie mówiłam, że nie ma się czego bać? Mojej matki jednak tu nie było. Cieszyłem się, że nie przyszła, uniknąłem całowania w czoło, czyszczenia twarzy poślinionym palcem, emocjonowania się czymś, co przecież, jak nam w kółko powtarzano, było zwykłe, normalne, powszednie. Inne matki zaraz wdały się w plotki albo pobiegły z powrotem do prania, dzieci zaś zbiły się we wrogie gromadki, przypominając sobie cechy i patronów swoich ojców. Wymieniono spojrzenia, kuksańce, pchnięto tego i owego. Wiedziałem, że zaraz sam się w to wmieszam, więc odwróciłem się i wszedłem na hałdę ziemi przed szkołą, skąd miałbym dobry widok na cmentarz i dolinę, gdyby tylko nie przesłaniała ich mgła.

Podwinąłem lewy rękaw. Był tutaj. Blizna, którą miał każdy, kto osiągał mój wiek, choć wciąż świeża wspomnieniem bólu.

Rana, która zostawała na całe życie, stanowiąc niezmazywalny dowód pełnego człowieczeństwa. Znak Starszych, jeśli wierzyć ojcu Francisowi, był najwyższym boskim błogosławieństwem. Pierścienie zaczerwienionej skóry wokół niego wciąż lśniły drobniutkimi kryształkami maszynowego lodu. Oczywiście, nigdy się w pełni nie zagoi. I o to chodzi. Zawsze pozostanie leciutko lśniący strup, który można, dla swego rodzaju pocieszenia, macać i badać w ciemności.

Poza tym, cieszyłem się na przyjazd trollowego, mimo że zwiastował cierpienie. Najpierw pojawiały się plotki, że przybędzie. Potem policjanci, ich listy nazwisk w skórzanych notesach, tupot buciorów w zaułkach, łomot pałek o drzwi. To – i plotki. Kalekie dzieci ukrywane w lochach i na strychach; sześćdziesięcioletni lub starsi pasterze z Brownheath, który w jakiś sposób uniknęli tego przez całe życie. Oraz trolle, odmieńcy – tak wielu, że można by spodziewać się kilku na każdym rogu ulicy, a nie tylko na obrzeżach marzeń sennych. Oczywiście, te opowieści pojawiały się z taką samą regularnością, co pan trollowy, ale wtedy jeszcze tego nie wiedziałem.

Nazywał się tak zwyczajnie, Tatlow, do tego był zaledwie zwykłym mistrzem z cechu znanego jako Cech Zbieraczy. Aby zarobić w swój dziwny sposób na życie, musiał zjeździć całe Brownheath z torbą podróżną i małą mahoniową skrzyneczką z narzędziami, błyskając przepustką każdego wieczora w innym zajeździe. Następnego ranka budził go turkot wozów, przesuwał palcem po pracowicie spisanej liście spraw na dany dzień, aż w końcu, jak sobie wyobrażałem, zatrzymywał krótki, gruby paluch nad moim nazwiskiem: Robert Borrows...

– Wejdź, chłopcze. Na co się tak gapisz? I zamknij te cholerne drzwi...

Zrobiłem jak kazał mistrz Tatlow, tupiąc po deskach gabinetu dyrektora w stronę biurka, za którym siedział.

– I czemu się tak trzęsiesz? Chyba nie jest zimno?

W kominku trzaskał ogień. Czułem jego ciepło na policzku.

– Nazwisko, chłopcze? Adres...?

Oczywiście musiał już je znać. Tak bardzo wierzyłem w mądrość cechów.

– No?

– R... obert Borrows. – wyjąkałem. – Brickyard Row trzy.

– Borrows... Brickyard Row. Słuchaj, podejdź na tę stronę biurka, dobrze?

Zrobiłem co kazał trollowy, a on obrócił się w moją stronę na pożyczonym krześle. Zauważyłem, że jego spodnie miały wyświecone i wypchane kolana. Podobnie i twarz: pomarszczona, błyszcząca i porządnie znoszona.

– Kalectwa? Osobliwe zachowania? Czy wiadomo ci o tym, byś ty lub ktokolwiek z twojej rodziny był kiedykolwiek narażony na kontakt z surowym eterem? Jakieś narośle, znamiona?

Miałem na ciele kilka małych kropek i pieprzyków, o których chętnie bym mu powiedział, lecz mistrz Tatlow odczytywał listę z wyświechtanej kartki i już przeszedł do następnego punktu. Otarł nos. – No dalej, chłopcze. Podwijaj rękaw.

Moje palce zaczęły zmagać się niezdarnie z guzikiem prawego mankietu, aż powstrzymało mnie westchnienie trollowego. Czerwieniąc się jak burak, podwinąłem lewy rękaw. Nadgarstek był chudy i blady, jak obdarta z kory gałązka. Mistrz Tatlow odpiął pokrywę zszarganej skórzanej torby i wyciągnął mały słoik i zwitek waty. Kiedy ją zwilżał, powietrze wypełnił intensywny, ostry zapach.

Zdziwiłem się, kiedy podał mi watkę. – Potrzyj tym nadgarstek.

Smarując rękę, poczułem ogarniający mnie zimny powiew przeznaczenia. Tak jak się spodziewałem. Nie boli, nawet skóra się nie zaczerwieniła. Ukazał się jeszcze bielszy skrawek skóry, z błękitnymi żyłkami.

Mistrz Tatlow pozostał niewzruszony. – Wyrzuć to do kosza.

– Czy to...?

Źle mnie zrozumiał i uśmiechnął się sztucznie. – Pewnie słyszałeś od kolegów, że Próba boli. Nie wierz w takie rzeczy. To musi przejść każdy. Nawet ja... – Wyciągnął z tej samej skórzanej torby następny słoiczek, mniejszy. Przez chwilę wydawał się pusty, ale zaraz napełnił się srebrnym blaskiem. Poczułem dziwne dźwięczenie w uszach, ucisk za oczami. Teraz już mocno świecił charakterystycznym eterycznym dziwoświatłem – jaskrawym w półmroku, jak w tym pokoju, rzucającym cienie w świetle. Gdy mistrz Tatlow rozkładał urządzenie będące skrzyżowaniem bransolety i końskiej uzdy a potem wsunął mi je na rękę, zapadła taka cisza, że wyraźniej niż kiedykolwiek słyszałem dudnienie eterowych maszyn Bracebridge. SZUM BUM SZUM BUM.

Kielich z eterem miał gwint, który łączył się z mosiężną wypustką skórzanej opaski na moim przegubie. Mistrz Tatlow mocno przytrzymał mnie za ramię. – No, chłopcze. Wiesz co masz powiedzieć?

Przez ostatnie dwa pracokresy nic innego nie ćwiczyliśmy.

– Pan mój Bóg Najstarszy w swej Mocy przyznał mi Błogosławieństwo, za które dziękuję Mu całym Sercem i które czcić będę i uświęcać swym Trudem. Uroczyście przyrzekam szacunek dla wszystkich Cechów, a zwłaszcza dla własnego cechu, cechu mojego Ojca, jego Ojca i wszystkich jego Przodków. Nie będę mówił złego świadectwa przeciwko mistrzom, u których się pobieram nauki. Nie będę handlował z Demonami, Odmieńcami, Skrzatami ani Wiedźmami. Będę chwalił Boga Najstarszego i wszystkie Jego Dzieła. Będę święcił jego imię w każdą niedzielę... i... i będę... i przyjmuję to Znamię jako Znak Błogosławieństwa płynącego z nieskończonej Bożej Miłości oraz jako Stygmat mojej Ludzkiej Duszy.

Mistrz Tatlow, wciąż trzymając mnie za ramię, pokręcił kielichem.

Przez chwilę nie działo się nic. Ale jego uwaga skupiona była na mnie jak nigdy przedtem. Zatchnąłem się ze zdumienia. Jakby przebijał mnie lodowaty gwóźdź. Pędził ku moim ustom krwawym, bolesnym ostrzem, SZUM... BUM... A potem wszystko się uspokoiło i znów stałem przed biurkiem, twarzą w twarz z mistrzem Tatlowem, który pokręcił kielichem, błyskawicznie szczęknął zaciskami i zabrał z mojej ręki to narzędzie tortur.

– No widzisz, – mruknął – wcale nie było tak źle, prawda? Teraz jesteś taki sam jak my wszyscy. Gotów, by wstąpić do cechu ojca.

Wyszedłem więc ze szkoły i ruszyłem przez zimną, szybko gęstniejącą jesienną mgłę, zatrzymując się tylko by zerknąć na spatynowany pomnik Joshui Washstaffe’a, Wielkiego Mistrza z Painswick, który, tak samo jak we wszystkich angielskich miastach, przedstawiony był w niezdecydowanej pozie, w pół gestu. Nie, żebym go winił za odkrycie eteru. Jak nie on, zrobiłby to ktoś inny, prawda? – myślałem sobie. – A jeśli nie, to jaki byłby świat? Podobno nawet ci Francuzi, z ogonami i kozioocy ludzie z Kitaju, nawet oni mają swoje zaklęcia i swoje cechy. Mgła zawirowała wokół mnie, przeobrażając ludzi w duchy a drzewa i domy w wizje krain, których nigdy nie odwiedzę. Kiedy dotarłem na Brickyard Row, do domu, kopniakiem otworzyłem kuchenne drzwi i wpadłem do kuchni, robiąc ślady.

– A, jesteś... – matka wypadła z pokoju. Trzymała nasączoną octem szmatkę, którą polerowała garnki. – Zastanawiałam się, co to za rumor. Opadłem na trójnożny zydel koło pieca i ściągnąłem buty. Nagle poczułem złość na nią: że nie przyszła przed szkołę, żeby przejmować się mną jak każda inna matka.

– No i? Pokaż...?

Wyciągnąłem do niej rękę, jak przedtem do mistrza Tatlowa. Później na pewno będę ją jeszcze pokazywał ojcu i Beth. W porównaniu z tymi, które miewałem na kolanach i łokciach, rana była niewielka, i mieli ją wszyscy cechowi, a jednak matka oglądała ją dłużej, niż bym się spodziewał. Wcześniej cały czas mówiła, że to wiele hałasu o nic, a teraz naprawdę była zainteresowana. W półmroku naszej ciemnej kuchni, eter wciąż się żarzył. Wreszcie wyprostowała się, opierając o zimną płytę pieca i wydała przeciągłe, zaskakujące sapnięcie, jak wynurzający się pływak.

– Wiesz, to ważny krok. Teraz jesteś jak my wszyscy.

– Kto my? – pisnąłem.

Matka znów się nade mną pochyliła. Położyła mi na kolanach ciepłe, poczerniałe dłonie, aż w końcu uniosłem na nią wzrok. Uśmiechnęła się do mnie tajemniczo.

– Robert, powinieneś być zadowolony, a nie rozczarowany. To dowód, że...

– Że co?

Krzyczałem i byłem bliski płaczu. Normalnie, dostałbym natychmiastowego klapsa i siedział przez długą godzinę na górze, zastanawiając się nad sobą, ale dziś matka zdawała się rozumieć, że to coś poważniejszego i – pomimo pozorów – nie tak całkiem bezsensownego.

– Próba to część naszej tożsamości, w Anglii, w Bracebridge. Pokazuje, że nadajesz się na cechowego, tak jak twój ojciec, tak samo jak ja jestem panią cechową. Pokazuje, że... – lecz jej oczy już powoli odwracały się ode mnie. Przyćmiony blask ognia za moimi plecami rysował w jej tęczówkach dwie czerwone iskierki. – Pokazuje, że... – cofnęła się trochę i otarła kącik ust wierzchem dłoni, bo palce miała brudne od śniedzi. – ... że dorastasz.

– A te wszystkie historie, które mi opowiadałaś?

– To historie na letnie wieczory. Wyjrzyj na zewnątrz, Robert, nie widzisz, że idzie zima?

 

A potem przyszła niedziela i ojciec Francis stał przed wejściem do kościoła św. Wilfreda, witając się z parafianami i rozdając nam, obślinionym dzieciakom, białe szarfy. Stłoczeni w przednich ławkach, poszturchiwaliśmy się łokciami i oglądaliśmy nawzajem swoje świeże rany. Przed nami stała, niechlujnie wyrzezana z marmuru przez miejscowego rzemieślnika, figura Boga Najstarszego, największego mistrza wśród cechmistrzów. Spoglądała w dół na nas. Gdy zaczęły się śpiewy, gapiłem się na złocone sklepienie i nudne sceny przedstawione na witrażach. Znudzony Jerzy, niechętnie bez końca zabijał smoka. Inni święci cierpieli potworne tortury w imię swoich cechów.

Ojciec Francis musiał wygłaszać to kazanie w każdy Dzień Próby, a jego monotonny głos płynął nad ławkami, dobrze znany jak kołysanka. I wtedy zaczął nas przywoływać do ołtarza, jednego po drugim. Gdy przyszła na mnie kolej, przecisnąłem się wzdłuż ławki, cudem nie zahaczyłem szarfą o krawędź ołtarza, ale kiedy po raz pierwszy trzymałem w dłoniach kielich z hymnicznym winem, a ojciec recytował niebiańskie obietnice, myślami byłem daleko. Czułem skupiony na mnie wzrok wszystkich wiernych i drżenie ziemi pod stopami. Widziałem smugi, które usta innych dzieciaków zostawiły na srebrnym brzegu kielicha. Zastanawiałem się, co by się stało, gdybym to wypluł. Jednak wzdrygnąłem się i przełknąłem cierpki czerwony płyn. I było dokładnie tak, jak wszyscy zawsze powtarzali: ujrzałem niebo, gdzie istnieje tylko jeden wielki cech i nie potrzeba pracować, gdzie pociągi z czystego srebra pędzą przez nieskończone łany zbóż, a wśród chmur żeglują uskrzydlone statki. Zdawałem sobie sprawę, jak łatwo uzależnić się od chodzenia do kościoła, ale nawet doświadczając tych wizji wiedziałem, że wywołuje je domieszka eteru w winnym alkoholu.

 

Urodziłem się jako Robert Borrows w Bracebridge, w hrabstwie Brownheath w zachodnim Yorkshire, pewnego późnego szóstkowego popołudnia w siedemdziesiątym siódmym roku trzeciego Wieku Przemysłu, jako drugie dziecko i jedyny syn młodszego mistrza w Niższym Cechu Ślusarzy. Bracebridge było wtedy średniej wielkości miastem nad rzeką Withy. Prosperowało na swój sposób, dla podróżnych z ekspresowych dyliżansów, które mijały naszą stację bez zatrzymywania, było zapewne nieodróżnialne od wielu innych przemysłowych miast północnej Anglii. A jednak przynajmniej pod jednym względem było niezwykłe. Derbyshire miało kopalnie, Lancashire młyny, Dudley roiło się od fabryk, a Oxford od profesorów w powiewnych pelerynach, lecz w tym zakątku Anglii naszym życiem rządził eter. Każdego, kto przybywał wtedy do Bracebridge uderzała jedna rzecz, nie do przeoczenia: dźwięk-niedźwięk przenikający całe miasto. Przenikał wszystkich mieszkańców, stawał się częścią rytmu i istoty naszego życia.

SZUM BUM SZUM BUM.

Odgłos eterowych maszyn.

Koła wodne, które napędzały pierwsze eterowe maszyny na Rainharrow, już dawno stały bezczynne; tłoki i pierścienie rdzewiały, zlewnie stały puste, okna maszynowni z powybijanymi szybami gapiły się na fabryki, które zajęły ich miejsce. Dolinę zawsze wypełniał dym, hałas i łuna od pieców. W budynkach firmy Mawdingly & Clawtson zarządcy kręcili się jak derwisze, syczały wielokrążki, szczękały łańcuchy. Z Pokładu Maszynowego wbijała się w ziemię potężna pionowa oś, długości trzystu stóp, nieskalana jak klejnot, choć gruba jak maszt żaglowca i dziesięć razy od niego cięższa. Kręcąc się, przekazywała siłę napędową na Pokład Środkowy tam w dole, gdzie uszy i płuca robotników stale atakował basowy, szalony rytm potrójnych ramion maszyn eterowych. I oni, i fabryka – w ten czy inny sposób, właściwie całe Bracebridge – istnieli po to, by im służyć.

Rozchodząc się promieniście, trzy stalowo-granitowe tłoki z dudnieniem poruszały się wte i wewte – SZUM BUM SZUM BUM – ekstrahując ze skały eter. Z tłokami łączyły się cienkie jak pajęczyna nici maszynowego jedwabiu, wynoszące substancję na górę. Tam, energia rozpraszała się w mętnej wodzie pierwszej z wielu kadzi studzących, potem eter mieszano, filtrowano, na koniec gotowe fiolki pakowano do wyłożonych ołowiem skrzyń i ładowano na powolne pociągi jadące na wschód, zachód i północ, choć przede wszystkim na południe. Tam eter zostanie użyty na dziesięć tysięcy możliwych sposobów, z których, co zawsze mnie uderzało, właściwie nie korzystało samo Bracebridge.

Oczywiście, mówiło się wtedy, że eter jest dla nas czymś naturalnym, ale w Bracebridge to wydobywanie eteru było dla nas czymś naturalnym – łoskot żelaza, wycie syren zmianowych, ciężki tupot buciorów mężczyzn, zgrzyt maszyn, sadza na suszącym się praniu, a ponadto – ponad wszystko – podziemne dudnienie maszyn. Ubijało mąkę w spiżarni, przekrzywiało kamienie posadzki w holu. Pękały od niego doniczki i wyszczerbiała się porcelana. Kurz układał się w faliste wzory, a oka tłuszczu w śmietanie tańczyły tęczowymi wzorami. Porcelanowe pieski nad kominkiem potajemnie zamieniały się miejscami, aż w końcu spadały na podłogę. SZUM BUM SZUM BUM. Ten dźwięk mieliśmy we krwi. Nawet gdy opuszczaliśmy Bracebridge, on zabierał się z nami.

 

Dom, w którym mieszkałem, trzeci z kolei wzdłuż Brickyard Row, tarasowo opadającej w stronę przedmieść, poprzez gęste brzozowe zagajniki, z wieloma innymi uliczkami nazwanymi Row, Back czy też Way pnącymi się na wzgórze Coney Mound powyżej, dom ten stał przez większość trzeciego Wieku Przemysłu zanim wprowadzili się do niego moi rodzice. Bracebridge było wtedy na etapie gwałtownego rozrostu, a takie tarasowo ustawione domy, przedzielone podwórkami, zaułkami i blaszanymi dachami zewnętrznych toalet, uważało się za najwydajniejszy sposób ulokowania robotników niezbędnych do obsługi nowych, podziemnych maszyn eterowych, które właśnie budowano, żeby dostać się do głębszych żył eteru. Poza moim małym kącikiem na górze, na parterze i na piętrze były po dwa pokoje, choć wydawało się, że dom jest bardziej skomplikowany; usiany był bowiem dziwnymi zakamarkami, alkowami, kredensami i powyginanymi przewodami kominowymi. Najważniejsza była kuchnia, z której unosiło się ciepło, dźwięki i zapachy wypełniające mój stryszek. W niej z kolei najważniejszy był czarny, żelazny piec. Ponad nim wisiały na ogół szmaty, buty związane sznurowadłami, pęki szałwii i gałązek iwy, kawałki szynki i słoniny, obwisłe pęcherze wodnych jabłek, mokre płaszcze i co tylko wymagało suszenia. Z drugiego, ciemniejszego kąta niechętnie popatrywał dębowy stół – rywal i pomniejsze bóstwo.

Na górze mieliśmy sypialnię od frontu, gdzie spali rodzice i pokój od tyłu, zajmowany przez Beth, moją starszą siostrę. Tył domu wychodził na północ, wąskie okienka dawały widok tylko na ściany, śmietniki i zaułki. Zaś ja – naprawdę miałem szczęście, mogąc posiadać pokoik na poddaszu od frontu. Moje własne, osobiste terytorium. Na Brickyard Row ludzie tłoczyli się ciasno. Ściany były cienkie a przez cegły przenikał dym, zapachy, głosy. Gdzieś w oddali zawsze płakało dziecko, gdzieś indziej krzyczał mężczyzna albo szlochała kobieta.

Moi rodzice, tak jak wiele innych rodzin mieszkających na stokach Coney Mound, w ściśniętych dolnych warstwach wciąż górującej nad Anglią niebotycznej hierarchii klasowej, powyżej nieszczęsnych, bezcechowych partaczy, ale niewiele ponad to – moi rodzice przez lata zmagali się z pracą i życiem codziennym. Nad kominkiem we frontowym pokoju wisiało stare zdjęcie, zrobione w dniu ich ślubu. Było tak zniszczone przez dym i wilgoć, że wyglądało, jakby byli pod wodą. I rzeczywiście wydawali się wstrzymywać oddech, sztywno pozując w cieniu brzozy obok kościoła św. Wilfreda. Ale to było dawno; zanim urodziła się Beth, zanim urodziłem się ja. Ojciec nie miał wtedy wąsów, a dziarsko uniesiony łokieć i sposób w jaki obejmował moją matkę w talii sugerował, że mają całe życie przed sobą. Matka nosiła wianek ze świetlików i suknię z pięknej koronki, spływającą na trawę pienistymi falami. Bardzo piękna para, nawet dla moich dziecięcych oczu oboje wyglądali zbyt młodo, by brać ślub. Poznali się w firmie Mawdingly & Clawtson, wielkiej kopalni eteru na Withybrook Road, wokół której obracało się życie całego Bracebridge. Matka przeniosła się tutaj z podupadającej rodzinnej farmy w Brownheath, a ojciec wstąpił, za przykładem swojego ojca, do Trzeciego Niższego Oddziału Niższego Cechu Ślusarzy. Jeśli wierzyć matce, ich ścieżki skrzyżowały się wiele razy, zanim w ogóle się zauważyli, a w bardziej marzycielskiej wersji ojca, spojrzeli sobie w oczy, poprzez stół w malarni, gdzie on przyszedł z jakąś sprawą i natychmiast się zakochali.

Choć brzmi to śmiesznie, nadal wolę opowieść ojca. Widzę matkę wśród wielu innych młodych kobiet, w długiej, źle oświetlonej sali, pracującą nad drobnymi przekaźnikami, zanurzającą pędzle w miseczkach z eterem, włosy wysoko upięte, głowa opuszczona. Wymalowuje linie i zwoje, które napełnią wolą sprawczą cechmistrza jakieś narzędzie czy maszynę. Dla ojca, wpadającego tu wprost z hałaśliwej odlewni po drugiej stronie placu, musiał to być cienisty ogród. A matka była podówczas delikatna, może nawet piękna, z połyskującymi ciemnymi włosami, łagodnymi niebieskimi oczyma, białą cerą, drobną, zgrabną figurą i małymi, nerwowymi dłońmi. Jeśli pominąć koneksje cechowe jej rodziny, pracę w malarni dostała zapewne dlatego, że z wyglądu nadawała się do takich precyzyjnych zadań; naprawdę jednak była niezręczna, robiła szybkie, gwałtowne ruchy, o których jej umysł zdawał dowiadywać się dopiero po fakcie. Jako dzieci, Beth i ja nauczyliśmy się trzymać z daleka od jej ruchliwych łokci. Ale i tak musiała błyszczeć, w każdym sensie, pośród kapiących eterem zużytych pędzli, gdy dzień zmieniał się w wieczór.

I tak oto moi rodzice spotkali się, zaręczyli w Noc Świętojańską, po czym mijały pracokresy i lata. W moich najwcześniejszych wspomnieniach oboje wciąż są dużo za młodzi, by być, kim byli; i dużo za starzy, jeśli zauważyć przygarbienie pleców i siwe włosy matki. Oboje znużyło Bracebridge i potężne ciśnienie angielskiej hierarchii cechowej. Ojciec miał niestały charakter, skłonny do gniewu i słomianego zapału, do rozpoczynania nowych przedsięwzięć, interesów, które zaraz porzucał na rzecz czegoś innego. Kiedy odkrył, że sztywne, tajne struktury Niższego Cechu Ślusarzy nie pozwolą mu na spełnienie ambicji, zatracił ową energię i inteligencję, które zapewne przyciągnęły matkę do niego. Prawie każdego dnia po drodze do domu z fabryki zachodził do Bacton Arms na jednego szybkiego, który łatwo przeobrażał się w kilka dużych piw, a w dziesiątek, półdzielę i dni świąteczne toczył się ulicą, z rumorem wpadał do domu i chwiejnie lazł na górę, ze śmiechem krążąc wokół matki, leżącej w łóżku i starającej się nie zwracać uwagi, żartując o tym, co któryś kolega powiedział, albo zrobił. W końcu tracił humor i wycofywał się na zydel przed piec, gdzie spędzał noc, gapiąc się na żar w palenisku i parując alkoholem. Chociaż w powszednie wieczory, sposobiąc się do łóżka, rozmawiali ze sobą, skrzeknięciami, chrząknięciami, pomrukami, jak dwie pustułki nawołujące się na bagnach – wszystkimi tymi zdaniami, których małżeństwa nigdy nie potrzebują kończyć. Ojciec wieszał spodnie za szelki na oparciu krzesła, ziewał, przeciągał się i drapał przez podkoszulek po piersi, zanim wgramolił się do pościeli.

Widzę ich teraz. Lampa naftowa na komodzie, zabrana przez ojca z dołu, wciąż się żarzy, płomieniem przeszywając powietrze. Matka nie kładzie się od razu, jeszcze chodzi boso po domu, szarpie i targa włosy wielką srebrną szczotką, potem przegląda się w wyblakłym lustrze i na moment zamiera, jakby zdziwiona, że widzi siebie po drugiej stronie. Ojciec trzepie poduszkę, przewraca się, obejmuje ramiona i mruczy. Matka odkłada szczotkę i zdejmuje z wieszaka koszulę nocną, wkłada ją na siebie, strzepując szarymi falami, zanim spod spodu wyciągnie bieliznę. Wreszcie nakrywa lampę i gramoli się do łóżka.

I leżą tak, dwie sylwetki do połowy przykryte ciemnymi kocami i brzemieniem kolejnego pracowitego dnia, oni, którzy kiedyś trzymali się za ręce, wiosną chodzili na spacery, ze śmiechem chowali się przed deszczem pod estradą. Zapadła cisza, na Brickyard Row zmęczone rodziny śpią w komplecie, bezpieczne w swych łóżkach, gdy gwiazdy oświetlają danych, a od strony podwórza wschodzi księżyc w nowiu. Nie zaszczeka pies. Podwórza są puste. Ostatni pociąg dawno odjechał. Gęsta, aż sycząca cisza opada śnieżnymi falami. A potem gdy ojciec westchnie, chrząknie i zacznie chrapać, słyszalny staje się głębszy dźwięk. Matka leży w łóżku, na wznak, nieruchomo, lśniącymi w ciemności oczyma wpatrując się w sufit. Palcem lewej ręki pociera bliznę we wnętrzu prawej dłoni, w rytm tego nieskończonego dudnienia, przed którym nie ma ucieczki.

SZUM BUM SZUM BUM.

 

Przypuszczam, że zawsze byłem trochę inni niż wszyscy – albo wmówiłem to sobie. Pielęgnowałem niewyrażalne marzenia. Zawsze sięgałem wzrokiem ponad dachy, liczyłem gwiazdy, bujałem w obłokach.

Spójrzcie tylko na mnie: mały Robert Borrows wędruje z matką przez Rainharrow w jeden z tych nielicznych dni roboczych, kiedy nie było nic pilniejszego do zrobienia. Wspinam się na pokopalniane rumowiska by przysiąść na samej górze, rwać listki i pohukiwać jak sowa, podczas gdy ona zbiera polne kwiatki. Siedząc z plecami opartymi o jeden z ustawionych w koło głazów, które umieścili w tym miejscu ludzie podobni i niepodobni mnie, głazów pokrytych teraz warstwą sadzy i popstrzonych graffiti, widzę rozpościerające się pode mną prawie całe Brownheath, wznoszące się i opadające szarościami i zieleniami, z miasteczkami i lasami wyrastającymi tu i tam jak włosy na ciele, aż po szczyty gór Pennine. W pogodne letnie dni jest tu ciepło. W dole, o wiele bliżej, widzę sylwetkę matki w czarnym płaszczu i czepku, pochyloną pośród jeżyn.

Wreszcie coś znajduje i woła mnie. Złażę na dół i razem przyglądamy się jakiejś maleńkiej roślince, którą właśnie odkryła, przyrośniętej do szarej, węglowej gleby. Schylamy się, wyrywamy ją i zawijamy w strzęp gazety, zapewniając się nawzajem, że w domu będzie jej lepiej niż tutaj. Nazywamy ją miejscowym mianem, którego nie zaaprobowałby żaden cechowy znawca obłożony łacińskimi księgami. Dla nas jednak wystarcza. Rdest i bylica. Świetlik i wrotycz. W ustach mojej matki brzmią jak muzyka.

Zabieramy więc roślinkę do domu, wkładamy do doniczki i co rano ustawiamy w najsłoneczniejszym miejscu na parapecie, a wieczorem zabieramy z powrotem dla ochrony przed przymrozkami. Matka ugniata ziemię palcami, podlewa ją i szepcze listkom zachęcające słowa. A potem, pewnego ranka, budząc się, oprócz smrodu dymu, wilgoci i ludzi, czuję w nozdrzach słaby, choć wyraźny, nieznany zapach. Schodzę, potykając się, po schodach i widzę, że matka puszy się z dumy przed maleńkim kwiatuszkiem, pod którego ciężarem ugina się łodyżka. Jego kolor jest tak czysty jak farby w pudełku, takich barw nie ma w Bracebridge chyba nic. Kwiaty nigdy nie przetrwały długo, ale te poranki spędzone na zerkaniu co chwilę na barwne płatki i baldaszki, na wdychaniu aromatu, od którego aż bolało za oczami jak od bieli pierwszego śniegu, te poranki były naprawdę niezwykłe.

Raz czy dwa razy pomyliła się zbierając i wróciliśmy do domu z kukułczakiem. W Bracebridge pełno było takich chwastów, tak jak pełno było smoczowszy w fabrykach i wielkoszczurów w norach na brzegu rzeki, gdzie stały stare barki. Były częścią kolorytu miasta. Oczywiście, nawet dzieciaki wiedziały, że trzeba dokładnie obejrzeć wszelkie maliny czy jeżyny, zanim zacznie się z nich zbierać jagody: mogły bowiem sprowadzić nocne koszmary. I nie wkładać nóg w czarno ubarwione pokrzywy wykwitające wzdłuż ścieżek nad złożami eteru: powodowały wysypkę, która nie goiła się i krwawiła przez całe pracokresy. Nasi ojcowie wiedzieli też, że trzeba wyrywać pędy krwiobluszczu wyrastającego ze ścieków, matki zaś nigdy nie zbierały grzybów rosnących na nadrzecznych łąkach. Lecz łatwo się było pomylić: gałązka prostych, żółtych kwiatów, przypominających duże jaskry, pachnących słodko i śmietankowo, czy wyrastająca spomiędzy paproci niewielka naparstnica, choć już był koniec lata. Przynieś je ze sobą, a ich gnijący odór przeniknie cały dom, jak zepsuta kapusta, zaś wyziewy zniszczą najlepszy wazon lub popalą, jak kwas, półkę nad kominkiem. Ale i tak wszystkie te starania: gazety, otwieranie okien, znoszenie narzekań ojca, były wtedy warte świeczki, owego poczucia niespodzianki, odkrywania czegoś nowego, kiedy matka wołała na mnie z podnóża hałdy, rozdzielając łodygi traw i ujmując w palce doskonałą twarzyczkę kwiatu.

Wtedy tyle rzeczy było dla mnie tajemnicą. Szkoła Miejska nie nauczyła mnie niczego poza czytaniem i pisaniem, co i tak już pokazała mi matka, a cechowi, jak mój ojciec, zachowywali swe trudy i sekrety fachu dla siebie i wnętrz swych kufli z piwem. Mawdingly & Clawtson – to była nazwa, dźwięk, wrażenie i instytucja. Naszym przeznaczeniem była fabryka. Eter był naszym bogiem. Całkiem jakbyśmy wszyscy próbowali odwrócić wzrok od czegoś istotnego i położyć się z głową na dudniącej ziemi, usypiając na całe życie, pełne niekończącego się trudu i rozczarowania.

Od czasu do czasu ryzykowałem kontakt z kukułczymi pokrzywami i zerkałem przez płot na odstojniki, w których eter katalizował się i wiązał ze zwykłą materią, gęstniejąc aż do czerni w słoneczne letnie dni, natomiast w zimowe świecąc łuną ku górze, jakby odwrócił się fundament nieba. Niekiedy, czy to z nudów, czy z potrzeby ucieczki, schowawszy się w kredensie pod schodami, grzebałem w starych szmatach, które trzymała tam matka. Były to strzępy ubrań roboczych ojca. W niektórych, przyczepione do szwów, tkwiły cząsteczki pyłu eterowego, jak ślady kreślone na niebie przez maleńkie rakiety. Lśniły do mnie, wraz z lawendowym zapachem pasty do polerowania. A każdej jesieni, jak w zegarku, zaraz po wizycie trollowego, nauczyciele wyjmowali skrzynkę, stawiali ją na katedrze i wywoływali – bądź wyciągali z ławki – któregoś ucznia, aby mógł (bo niemal niezmiennie był to chłopiec) doświadczyć prawdziwej potęgi eteru.

– Kto odkrył eter, chłopcze?

– Wielki mistrz z Painswick, Joshua Wagstaffe, proszę pana.

– Kiedy?

– Na początku pierwszego Wieku Przemysłu, proszę pana. Według dawnego świętego kalendarza, rok 1678.

To jeszcze było łatwe. Skrzynka była stara i odrapana i drewniana i prostokątna. Jej zamek składał się ze stalowego skobla na sprężynie, wyraźnie niedawno wymienianego; blokowała go przechodząca z przodu przez otwór grawerowana zasuwa, także na sprężynie. Grawerunek, choć miniaturowy, kojarzył się z cechami, z tajemnicą, z pracą i z prawdziwym dorosłym światem. Nie były to ani litery ani rysunki, choć ich kształty przywodziły na myśl wijących się tancerzy, podobne hieroglify widywało się na tabliczkach maszyn, belkach mostów, a nawet, byle jak odbite, na cegłach wielu domów. Symbole różniły się od cechu do cechu, lecz ja zawsze przyglądając się im miałem wrażenie, że stanowią jeden, nieskończony tekst, który pewnego dnia będę umiał odczytać.

Tu, w klasie, owe tańczące figury mówiły nam, że zasuwa jest nasączona mocą eteru. Kiedy ją wytwarzano, pod wysokim sklepieniem fabryki w jakimś północnym mieście, do gorącego metalu wprowadzono maleńkie drobiny tej substancji. Potem, jeden cechowy sekret za drugim, metal został obrobiony, wykuty i odlany w kształt, który widzieliśmy przed sobą. Nałożono na zasuwę ochronne zaklęcie, podobnie jak na skobel i przytrzymującą go sprężynę, a potem całość zapakowano w pudła, kartony i wysłano w świat. Jeden egzemplarz wylądował na biurku mistrza Hinktona w klasie C w Szkole Miejskiej w Bracebridge.

Drętwiejąc, kręcąc się i ziewając w niezmiennym szkolnym zaduchu, wszyscy oczywiście myśleliśmy, że doskonale wiemy, co to takiego eter. Byliśmy w końcu synami i córkami cechowych i mieszkaliśmy w Bracebridge, w cieniu Rainharrow, gdzie tyle tego się wydobywało. Przez ławki czuliśmy głuche, bolesne dudnienie tych maszyn. Ale eter jest niepodobny do innych pierwiastków i nie dotyczą go prawa fizyki. Jest nieważki i bardzo trudny do okiełznania. W postaci oczyszczonej, jego dziwoblask rozświetla ciemność, ale w jasnym świetle rzuca cień. Co najdziwniejsze i jednocześnie najważniejsze dla wszystkich gałęzi przemysłu i bytów ludzkich, które pomaga utrzymać, eter reaguje na ludzką wolę. Cechowy, po wielu latach terminowania, może przy pomocy kontrolować procesy przemysłowe w swym fachu. Bez eteru, wielkie maszyny parowe napędzające angielskie fabryki, przewożące produkty młynów i kopalni, stanęłyby, albo eksplodowały od wewnętrznego ciśnienia. Bez eteru, zamilkłyby przetykające pola i lasy świecące dziwożarem telegrafy, przekazujące komunikaty, które telegrafiści prześpiewują sobie nawzajem z umysłu do umysłu. Bez eteru, zawaliłyby się ekstrawaganckie budowle wielkich miast i mosty spinające brzegi rzek. Lecz przy jego pomocy można było wszystko zrobić szybciej, taniej, ze słabszych materiałów i – trzeba to przyznać – często mniej starannie, niż pozwoliłyby srogie i uciążliwe prawa natury. Kotły, które inaczej by wybuchły, tłoki, które zatarłyby się, budynki, belki, łożyska, które popękałyby i rozpadły się, rodzą się w powietrzu z napędzanych eterem bąbli cechowych zaklęć. Dzięki eterowi, Anglia bogaci się, cechy rozkwitają, wyją zmianowe syreny, kominy plują dymem, bogaci żyją w niewyobrażalnie wyuzdanym luksusie zaś reszta nas pracuje, kłóci się i walczy o okruchy, które zostały. Nawet inne kraje, złapawszy się we własne dziwożarowe macki eteru i śmiechu warte mity o odkryciu go przez innego wielkiego mistrza niż angielski, dymem i stukiem młotów spełniają marzenia o cechowym przemyśle, podczas gdy dzikie ziemie pozostają na zawsze niezbadane. Dzięki eterowi, świat obraca się powolnymi, mrocznymi wirami Wieków, ponad wojnami i konfliktami. Bez niego – ale to było nie do pomyślenia...

– No dalej.

Rudowłosy chłopak stojący przed klasą zerknął na zasuwę, potem na tablicę, gdzie widniał fonetyczny zapis tego, co miał wypowiedzieć, jednocześnie dotykając zasuwy, choć tu nawet normalne litery alfabetu wyglądały jak język z Księżyca, do tego zapisany z błędami.

– Trzymaj palec pośrodku, tumanie, bo sprężyna utnie ci koniec! I czym będziesz wtedy dłubał w nosie, co?

Nerwowe chichoty ulgi dobiegły od wszystkich, którzy nie stali na przedzie.

– No dalej. Jeszcze będzie z ciebie cechmajster.

W końcu chłopak spróbował. A może tylko odchrząkiwał. Nic się nie stało. Ziemia pod nami zadźwięczała.

– Jeszcze raz, tylko głośniej. Każdy cechowy, który jest coś wart, zaśpiewałby to.

Chłopiec spróbował jeszcze raz. Głośny trzask. Zatrzask otworzył się.

– No dalej. Podnieś wieko. Zajrzyj do środka.

Mistrz Hinkton miał swój dyżurny żart, polegający na opuszczeniu wieka na głowę chłopca, który zaglądał do skrzynki. Teraz też to zrobił.

– Pusta, prawda? Tak jak twoja głowa.

I wszyscy zaśmialiśmy się z figla tego żałosnego durnia, mimo że go nienawidziliśmy.

 

– Spójrz na to.

Ojciec podwinął rękaw by pokazać mi splot tatuażu, znak jego eterowego fachu. Ojciec Matty’ego Brady’ego, mieszkającego nieopodal, pracował przy wielkich samozsypnych wagonach do węgla i miał taki na całe plecy, jakby wąż zwinął się tam do snu. Na przedmieściu była też cała ulica cechmistrzów, którym z kciuków wystawały niebieskawe narośle, jakby kolce metalowych róż. Nikt dokładnie nie wiedział, czym się zajmowali, poza tym, że pracowali głęboko w trzewiach ziemi, blisko dudniących maszyn, dobrze byli opłacani i nie żyli długo. Traktowaliśmy te stygmaty – blizny, łuski, ozdobne siniaki – zwane przez nas znakami głowni – ze strachem, zawiścią, podziwem.

Wszyscy mieliśmy poczucie że gdzieś poza zasięgiem naszego, zwyczajnego życia czai się inność – jak zimny mrok kryjący się za księżycowym połyskiem basenu z eterem. Bardziej niż zwolnień z pracy, odciętych kończyn i cechowych sądów dyscyplinarnych, baliśmy się, że nadmiar eteru zagoi Znak na naszych nadgarstkach. Wtedy czekał cię straszny los. Stawałeś się trollem, odmieńcem. Oczywiście cechy zajęłyby się tobą i twoją rodziną, tak jak zawsze dbały o swoich członków, ale po ciebie przybywał ciemnozielony furgon trollowego i wywoził do Northallerton, owego legendarnego zakładu, gdzie troszczyliby się o ciebie – i wykorzystywali – do końca życia.

– Wczoraj na Zachodni Pokład sprowadzili jednego z tych trolli. – pewnego wieczoru oznajmił ojciec przy herbacie.

– Wiesz co... – matka upuściła parę groszków z widelca. – Nie powinieneś używać takich słów.

– A co za różnica? W każdym razie, był to odmieniec. Sprowadzili go na pomoc, bo uszkodzili młot dźwigniowy, do tego stopnia, że rozhartowało się żelazo. Próbowali wszystkich zaklęć i na nic. Ale to typowe dla preserów, wiecie. Z tego co słyszałem, nadal nie działa.

– Udało ci się to zobaczyć? – zapytałem.

– Nie. – Ojciec obracał w ustach zabłąkany kawałek chrząstki. – Ale chłopcy z kuźni prętów przysięgali, że wyglądało jak metalowa jaszczurka, i że pozieleniał im chleb w kanapkach.

– Frank, nie opowiadaj swojemu synowi takich rzeczy. To głupie zabobony. Poza tym, Robert, to nie jest „to”. To są ludzie jak wszyscy inni.

Ale nie byli – i w tym cała rzecz. Poszarzała skóra, wyłupiaste oczy, kolce jak u jeża, owe ofiary fabryk w naszej dziecięcej wyobraźni nawiedzały zimą ślepe zaułki między domami.

Idzie Kartoflarz, idzie Kartoflarz, Kartoflany Nos. Idzie Kartoflarz, la la la la la...

Właśnie dlatego że był odmieńcem, albo że uważaliśmy go za odmieńca, my dzieciaki naśmiewaliśmy się z niego bardziej niż ze wszystkich innych włóczęgów, bezcechowych partaczy, którzy wędrowali po Brownheath, żebrząc, sprzedając bezużyteczne rupiecie, czasem kradnąc. Większość z nich w ogóle nie była trollami. Byli kalekami od urodzenia lub na skutek wypadku, albo po prostu trochę pomyleni. Ale Kartoflarz był przedziwną postacią. Ubierał się w łachmany z kapturem, ciągnął za sobą mały wózek i zdawał się pojawiać w Bracebridge tylko w siwe od dymu zimowe wieczory. Najpierw wiatr pędzący uliczkami przynosił skrzypienie kółeczek. A potem zjawiał się on sam, wyłaniał z zapadającego zmierzchu. Jego twarz, na ile można było ją dojrzeć, kiedy mijał uliczne latarnie, była bardzo zniszczona, a dłonie miał jak rozgotowane kiełbasy, tłuste, ropiejące i jakby poparzone. Kimkolwiek był wcześniej, teraz jego odmienność przekraczała wszelkie granice.

Matka należała do nielicznych pań cechowych, które zostawiały tym nieszczęśnikom jałmużnę na progu. Stare buty, wygotowane kości w papierowej torbie, czerstwy chleb, okrawki boczku. Czasem, leżąc już w łóżku słyszałem skrzypnięcie furtki i obserwowałem przez maleńkie okienko sylwetkę, człapiącą ku drzwiom i ów wózek, pozostawiony na chodniku. A czasem – co niewiarygodne – ktoś otwierał mu drzwi. Leżałem w ciemności i wyraźnie słyszałem cichutki szmer głosu matki oraz gardłowy pomruk, który mógł należeć tylko do niego. Lecz rano sama myśl, że Kartoflarz mógł wchodzić do naszego domu, wydawała się absurdalna.

 

W spokojniejsze wieczory, leżałem nasłuchując dobrze znanych odgłosów krzątaniny z dołu: trzaśnięcia szuflady, do której matka odłożyła kuchenne noże, zgrzytnięcia bloczków, gdy podciągała pod sufit suszarkę pełną ociekającego prania, stęknięcia i skrzypnięcia schodów, gdy wdrapywała się po nich na górę. Chwila ciszy. Robercie, śpisz? Nigdy nie spałem. Kolejna pauza – matka zastanawiała się, czy strome stopnie prowadzące na mój stryszek potraktować jak schody, czy jak drabinę. Gdy w końcu wpinała się pod skos dachu, jej rozpuszczone włosy otaczał obłoczek rozproszonego światła świecy. Przygarbiona pod niskim stropem, przytulając się do mnie przez pofałdowane kapy i koce, łapała oddech.

– Dawno, dawno temu, była sobie ładna, młoda dziewczyna imieniem Kopciuszek. Mieszkała sama w wielkim starym domu, z macochą i trzema brzydkimi przyrodnimi siostrami.

– Czyli nie była taka całkiem sama, prawda?

– Poczekaj, zobaczysz...

I tak każdej nocy; mity i baśnie z całej Anglii przemieszane z jej i moimi własnymi wyobrażeniami. Opowiadała mi historie o założycielach naszego cechu, a przynajmniej te z nich, które wolno było poznać kobietom. A potem o Wieku Królów, kiedy nie było cechów i wszystkie ludy bezsensownie walczyły ze sobą, rządzone z pałaców złych monarchów, których później sprawiedliwie osądziliśmy i ścięliśmy, o groźnych rycerzach zakutych w stal, o Arturze, szalonej królowej Elżbiecie i Boadicei, co walczyła z Rzymianami. I zdawało mi się, że jeszcze wcześniej, przed Wiekami Przemysłu, kiedy nauczono się wysysać z ziemi magię, nawet przed Wiekiem Królów, cały świat wypełniały cuda większe niż można by sobie wyobrazić. Wspaniałe zwierzęta unoszące się spod ziemi jak para, pyszne białe pałace, a każde wzgórze ozdabiały piękne rośliny...

– I wtedy Kopciuszkowi ukazała się Dobra Wróżka.

– Ona była odmieńcem?

Chwila przejmującej ciszy.

– Robercie, to tylko bajka.

– To opowiedz mi coś prawdziwego. Opowiedz mi o Złotobiałej.

– Więc...

Kiedy opowiadała mi o Złotobiałej w moim pokoiku na poddaszu, zawsze robiła to z uśmiechem i lekkim wahaniem. Jak większość klasy pracującej, w głębi duszy czuła sympatię dla kobiety urodzonej na samym dole cechowej hierarchii, która stała się aż tak potężna, by zagrozić, choćby na chwilę, wszechwładzy cechów. Jednakże, matka była także panią cechową i musiała odczuwać pewne rozdarcie na myśl o postaci, której magia przychodziła równie naturalnie jak oddychanie, a która stanęła także na czele powstania i podeszła z nim pod mury Londynu. Jeśli jednak wystarczająco długo wstrzymywałem oddech, krzyżując pod kołdrą palce rąk i wywijając palce nóg w moim własnym dziecinnym zaklęciu, w końcu przyjemność opowiedzenia ciekawej historii brała górę.

– Złotobiała... to nie było jej prawdziwe imię. Ale nikt nie wie, jak się naprawdę nazywała, z której części Anglii przybyła, choć wiele miast chce zawłaszczyć tę legendę. Nawet ci głupcy z Flinton, gdzie w ziemi leży tylko węgiel, a przy drodze wyrasta potężna hałda żużlu, nawet oni zapewniają, że urodziła się tam – uwierzyłbyś w to? Ale dalej. Kiedy ludzie zauważyli, że Złotobiała jest odmieńcem, miała szesnaście lat. Sama na pewno wiedziała to od dawna. Widzisz, z wyglądu była całkiem normalna, choć bardzo ładna, a w owych czasach nie było Dnia Próby...

Złotobiała uciekła więc do lasu, który w tamtych czasach pokrywał większość naszego kraju. Tam rozmawiała ze zwierzętami, brodziła przez strumienie i poznała osobliwych ludzi, którzy przyłączyli się do niej; odmieńców, szaleńców, porzuconych, okaleczonych, partaczy wszelkiej maści – w zasadzie wszystkich, którym eter oraz cechy wyrządziły krzywdę i wyrzekły się ich. I tak, wędrując pośród mglistych drzew, z początku nieśmiała, potem potężniejąc i piękniejąc od wewnętrznego czaru, skupiła wokół siebie bohaterów wszystkich legend. Robin Hooda, Lancelota i Panią Jeziora; Królewnę Śnieżkę, Kopciuszka, Raszpunkę, Króla Głupców i Zielonego Rycerza. Wszystkich.

– Złotobiała obiecała swoim ludziom królestwo, które było jednocześnie nowe i stare. W niektórych podaniach nazywa je Avalonem, inni mówią o Albionie, chociaż to jest tylko inna nazwa naszego kraju. Ale w najlepszych wersjach baśni, tych które opowiada się tutaj, mowa o Einfell. Einfell leży tuż obok naszego świata, a Złotobiałej udało się je odwiedzić, kiedy była mała. Wracając zabrała ze sobą trochę jego blasku. Einfell promieniało z jej uśmiechu, i właśnie dlatego ludzie garnęli się ku niej, by usłyszeć jej głos i poczuć jej wzrok, który był jak blask słońca...

Potem chciałem, by opowiedziała mi o kolejach tak zwanego Bezbożnego Powstania pod wodzą Złotobiałej – o tym, jak jej obdarta armia wędrowała na południe, aż w końcu ujrzała mury Londynu ze swego obozu na Wzgórzach Latawcowych.

– Wtedy już poznała Starzyka Jacka. On również był odmieńcem. Miał na rękach ślady tortur – dziury przypominające sęki – i zawsze otaczała go ciemność. Jednak zdawał się pasować do towarzystwa, które skupiło się wokół Złotobiałej, więc chętnie go przyjęła. Starzyk Jack był jej generałem, a zwycięstwa w bitwach były jego zasługą...

Była to najkrwawsza i najmroczniejsza z historii opowiadanych mi przez matkę. Zabrakło w niej jednak ostatecznej bitwy pod murami Londynu, kiedy to Starzyk Jack zdradził Złotobiałą i oddał ją, skutą łańcuchami, w ręce cechmistrzów. W naszej opowieści Złotobiała nigdy nie spłonęła na stosie na Clerkenwell. Była to natomiast pełna radości podróż, wypełniona niespodziankami i cudownymi zdarzeniami, a uzdrowienia i inne cuda wykluwały się niemal przy każdym kamieniu milowym. Wiewiórki skakały z drzewa na drzewo, a ptaki śpiewały ponad wspaniałym pochodem Złotobiałej przez nieskończony las. Jego miękki półmrok przetykany był złotem i cieniami. Już zaraz, za następnym zakrętem, albo najpóźniej wieczorem, dojdą do miejsca, które im obiecała. Wcale nie był to Londyn, nawet nie Anglia czy Albion, lecz Einfell...

Gdy milkły ostatnie słowa baśni, matka siedziała jeszcze przez dłuższą chwilę, palcami lewej dłoni delikatnie uciskając małą, szarą szramę we wnętrzu prawej, którą czasem zauważałem, lecz jej pochodzenia nigdy mi nie wyjawiła. Świeca filowała i błyskała. Śpiewy i las powoli bledły. Gdzieś w oddali szczekał pies, płakało dziecko. Wiatr szeptał w dachówkach, delikatnie falując pajęczynami na poddaszu. A z głębin pod miastem wznosił się ponad drewno i cegły Brickyard Row jeszcze jeden dźwięk.

SZUM BUM SZUM BUM.

– Opowiedz mi coś jeszcze.

Pocałowała mnie w czoło i uciszyła, kładąc palce na ustach. Ich czubki delikatnie pachniały dymem z kominka. – Robercie, już dosyć cudów, jak na jedną noc.

Ale ja nigdy nie miałem dosyć.

 

I nadszedł czas świętojańskiego jarmarku na nadrzecznych łąkach. Tego długo oczekiwanego ranka, czekałem w parnej kuchni, przy stole, spoglądając na matkę uwijającą się w fartuchu, zastanawiając się, czy naprawdę dotrzyma obietnicy i zabierze mnie tam, żebym mógł zobaczyć prawdziwego, żywego smoka. A potem wyszliśmy na dwór, pod przymglone słońce, ruszyliśmy przez bruk i most z żywostali, któremu miasto zawdzięczało nazwę – i dotarliśmy na łąkę. Był cichy dziesiątek, przed półdzielą, kiedy to jarmark miał rozkwitnąć w całej swej glorii. Stały tu połatane, wyblakłe od słońca pasiaste namioty. Węże rur maszynowych wiły się między krowimi plackami jak kawałki zgubionych jelit. Dobiegały nas krzyki, stuk młotków. Wszędzie pełno było wozów. Maszyny, które będą napędzać karuzele, niewielkie jak na standardy Bracebridge, drzemały, jałowo klekocąc i ledwo dymiąc, opuszczone przez swoich mistrzów. Czuło się, że przyszliśmy za wcześnie, że nic jeszcze nie jest gotowe. Człowiek w fartuchu jednak wziął od nas pieniądze. Lewą ręką ściskając dłoń matki, w prawej dzierżąc lepką kulę anyżkowego lizaka, ruszyliśmy przez zwiędłą trawę na poszukiwanie smoka.

Stanęliśmy przed sporą, podpartą cegłami budą na skraju pola, wśród ciernistych krzaków, czując zapach gnoju i fajerwerków. Stworzenie spojrzało na nas przez łuszczące się, drewniane pręty, ze ściółki z wilgotnych gazet. W jednym oku miało srebrne bielmo, ale drugie, zielonozłote, ze szczeliną źrenicy jak u kozła, obserwowało nas. Paszcza wydała ostry, trzaskający dźwięk. Zęby miało popsute. Kiedy rozpostarło przykurczone kikuty skrzydeł, zerwał się rój much, zaraz siadając z powrotem. Na skórze nie miał łusek, była szara, gdzieniegdzie porośnięta kępkami ostrej szczeciny.

To miał być smok? Niepocieszony powlokłem się do domu. Ojca jeszcze nie było, a Beth była w szkole, dom zdał mi się pusty i zatęchły, gdy matka zatrzasnęła za sobą drzwi. W moich ustach i sercu, z gorzkim, smutnym smakiem anyżku łączyło się odległe dudnienie.

SZUM BUM SZUM BUM.

– No wiesz, Robercie? Wcale nie było tak źle, prawda? Przynajmniej zobaczyłeś smoka. Jutro nie dalibyśmy rady przecisnąć się przez tłum.

Wzruszyłem ramionami, wpatrując się w rysy na blacie stołu. Nie wiedziałem wówczas, jak powstają takie stwory: że było to, na swój sposób, wielkie osiągnięcie jakiegoś zwierzmistrza – tak odmienić ciało kota, świni, psa czy kury, by nie dało się rozpoznać, czym było pierwotnie. Czułem jednak, że kala się w ten sposób świat – że pobudki, z jakich się to robi, są dokładnym przeciwieństwem ognistego natchnienia, z którego dawno temu, w miejscu zwanym Einfell, powstawały wszelkie stworzenia zrodzone przez naturalną magię.

– Świat jest pełen niespodzianek. – Matka oparła się biodrem o moje krzesło, położyła łokcie na stole, palcami obrysowując szarawą bliznę we wnętrzu prawej dłoni. – Tylko że niektóre nie są... aż taką niespodzianką, jakiej byś się spodziewał...

Mijały noce, aż nadeszła jesień, kiedy wszyscy cechowi Bracebridge paradowali z bębnami i piszczałkami, w cylindrach i szarfach, a pomniejsze domy cechowe otwierały swe podwoje, by dzieci mogły podziwiać wysadzane drogimi kamieniami księgi i zdobione relikwiarze. Potem od Coney Mound zawiał mroźny wiatr, ogołacając brzozy z liści i skłębiając chmury nad Rainharrow. Ja każdej nocy uśmiechałem się do siebie, gdy matka, niezręcznie jak zwykle, rakiem, schodziła po drabince z mojego stryszku, z pełgającą, blednącą świecą w dłoni, choć wszystkie marzenia, nadzieje, niewyrażalne słowa, nadal pozostawały ze mną. Wciskałem palce stóp głębiej w wygrzaną przez nią pościel i starałem się zapomnieć o szumie wiatru na Coney Mound i nieustającym basowym dudnieniu, licząc miesiące, pracokresy i dni, aż w końcu poszybowałem między księżyc i gwiazdy, patrząc z góry na dymiące kominy miasta Bracebridge i nocny dziwoblask kadzi studzących eter.

Stamtąd, z krawędzi snu, na początku leciutko jak trawa muśnięta wiatrem, potem coraz szybciej, z piskiem, z doliny zabierał mnie nocny ekspres. Stałem na pomoście z paromistrzem, doglądając wielkiej lokomotywy, przelatującej przez nędzną stacyjkę naszego nędznego miasteczka. Bracebridge – rozmazane działki, wysypiska śmieci, pola, podwórza, domy, fabryki – potem przez wzgórza, dzikie, odludne wzgórza z błędnymi ognikami, dziwnymi odgłosami i chłodnym zapachem torfu i wrzosu, ścielącym się wzdłuż połyskujących eterem torów. Pociąg sunął pod konarami lasów, pędził przez Oxford i Slough, przez wszystkie dymiące, przemysłowe miasta Południa, z turkotem przejeżdżał przez potężne łuki ponad wielkimi rzekami i nienazwanymi rozlewiskami, wagony połyskujące bursztynowymi koralikami okien mijały łachy piasku, łodzie żaglowe, porośnięte sitowiem mokradła. Zawoził mnie gdzieś daleko od Bracebridge, a jednak bliżej jakiejś głębszej życiowej prawdy, która zawsze zdawała mi się wymykać.

I pewien byłem, że prawda ta okaże się czymś wspaniałym.

 

– Robert, wstawaj!

Obudziłem się zesztywniały i zmarznięty, w niewygodnej pozycji. Pozbierałem stare płaszcze, które pozsuwały się ze mnie i uniosłem na łokciach ku trójkątnemu okienku poddasza.

– No dalej! – w kuchni zachrobotała suszarka do ubrań. – Już późny ranek!

Była to sama końcówka lata. Nierówne szkło mego okienka po raz pierwszy w tym roku pokryło się zamrozem, tworzącym białe wzory, pulsujące i zmieniające się od ciepła mojego oddechu. Wyplątałem ręce spod przykrycia, żeby dotknąć szybki, narysowałem na niej kółka. Pod brzozami przepływała zniekształcona wersja miasta Bracebridge, przysłonięta kłębami dymu i pary.

– Wychodzimy! – Matka stała teraz u podnóża schodów. – Nie zdążysz zjeść śniadania!

Hałasując, żeby pokazać że wstaję, naciągnąłem kraciaste spodnie, koszulę i sweter. Przyszło mi do głowy, że choć jest późno, matka pewnie się spodziewa, że pójdę do szkoły. A więc dzisiejszy dzień był czymś nieznanym, jeszcze nie zaznaczonym na mapach. Słyszało się to w samym tonie jej głosu.

Jedząc śniadanie, przyglądałem się jej bystro przez kuchenny stół. Mieliśmy cały dom dla siebie – Beth już rozdawała uczniom tabliczki w szkole Harmanthorpe, gdzie terminowała jako pomocnik nauczyciela, a ojciec był w pracy, w fabryce Mawdingly & Clawtson. Matka pod fartuchem miała ciemnoniebieską spódnicę i świeżą białą bluzkę. Inaczej, a może po prostu staranniej, upięła włosy. Przestawiała i układała przedmioty, jeszcze bardziej niż zwykle sprawiając wrażenie, że myśli zupełnie o czymś innym. Kiedy się krzątała, zauważyłem, że ostatnio schudła tak bardzo, że boki jej fartucha stykały się na plecach.

– Dokąd idziemy?

– Daleko.

– A po co?

– Zobaczysz.

Zsunąłem się z krzesła i poszedłem odwiedzić toaletę. Niebo nad podwórzem miało nijaki, szary kolor, a powietrze smakowało mdło i pyliście. Zasiadłszy na lodowatej desce, zacząłem studiować strzępy gazet, odrywając je jeden za drugim z gwoździa, na którym wisiały. Najbardziej podobały mi się kawałki tytułów. PROCES. CHWAŁA. TRAGEDIA. Mogłem udawać, że przepowiadają mój przyszły los.

Gdy w końcu stamtąd wróciłem, matka czekała na mnie w przedpokoju, już ubrana w płaszcz i buty, z parasolką przewieszoną przez jedną rękę i wiklinowym koszykiem nakrytym kraciastą serwetą w drugiej. Westchnęła, kiedy mozoliłem się ze sznurowadłami, potem chwyciła mnie za rękę i pospiesznie wyciągnęła na ulicę, kopnięciem piętą zamykając drzwi frontowe.

Kiedy dzieci były w szkole, a mężczyźni i kobiety w pracy, Brickyard Row był niemal pusty. Rzednące kłębki mgły zbierały się wokół balustrad i żywopłotów, tworząc mętną poświatę, w której nieliczne bielsze ściany i nowe dachówki lśniły jak naczynia w zlewie. Wyleniały szary koń gmerał nosem w worku z obrokiem. Otulona szalem stara kobieta siedziała na schodkach i robiła na drutach. Minął nas, pogwizdując, przysadzisty kominiarz, z nieodłącznym towarzyszem – obłokiem sadzy. Nieco dalej, przy drodze, jacyś członkowie niższego cechu budowali tanie domy, o ścianach z pojedynczej cegły, powszechnych w okolicach Coney Mound, swymi cechowymi gestami i szeptami wiążąc lichą zaprawę. Nawet w nieco lepszych miejscach Bracebridge nie miało czym błyszczeć. Miasto, w którym zimy były srogie, lata krótkie, zdarzały się wichury, powodzie i susze, wyrosło razem z potęgą cechów. Wielcy mistrzowie znaleźli sposób, by dorobić się na prądzie rzeki Withy, potem na węglu, parze i żelazie, a wreszcie na drogocennym eterze, którego złoża kryły się pod wilgotną, żółtawą ziemią Rainharrow. Zatrudnili bezrolnych chłopów w hutach i fabrykach, potem zmienili starożytny siedmiodniowy tydzień o pogańskich nazwach dni w nowoczesny, dwunastodniowy pracokres, składający się z dziesięciu i pół dnia roboczego i odrobiny czasu na odpoczynek. Chociaż, zbudowali także w Bracebridge nową wieżę z zegarem, parę gospód, które ochrzcili swoimi nazwiskami i ciągnęli z nich niezłe zyski oraz wielki i brzydki kościół św. Wilfreda, z którego w niedzielę wychodzili wierzący, promieniejąc wizjami hymnicznego wina, zaś reszta odwiedzała nieczęsto, z niejasnym przeczuciem czegoś złego.

Wszystko to dojrzałem w ów czwartkowy poranek, gdy matka ściskała moją rękę, gdy śpieszyliśmy do miasta. Pomimo mych wyimaginowanych podróży na południe na pomostach nocnych pociągów, miejska krzątanina na głównej ulicy nadal mnie fascynowała. W powietrzu unosił się zapach gorącego chleba, gnoju, kapusty, błota. O miejsce na bruku walczyły taczki, powozy, furgony konne i parowe, konie, perszerony i nieskończona liczba pieszych. Górowała nad nimi pobielała od ptasich odchodów statua Wielkiego Mistrza z Painswick. Jej uniesione prawe kolano wypolerował dotyk wielu rąk, wciąż pragnących jego błogosławieństwa. A tutaj, dla tych co mogli sobie na to pozwolić, pewniejsze sposoby na złagodzenie życiowych cierpień. Na wysłanej poduszkami wystawie sklepowej spoczywały nakrapiane cierpniki, które czasem widywałem w artretycznych dłoniach starych i bogatych dam cechowych. Niekończąca się rozkosz (jak sobie wówczas wyobrażałem), płynąca z przedmiotu będącego zaledwie granitowym jajkiem potraktowanym eterem, albo z czekolad w sąsiedniej witrynie, ustrojonych w pióra jak dzicy tubylcy z Thule. W zwykły dzień pociągnąłbym matkę za rękę, żeby zwolniła, dziś jednak jej zdecydowana mina sprawiła, że chłonąłem tyle wrażeń ile zdążyłem, potykając się i rozdziawiając usta. Z góry patrzyło na nas Rainharrow. Tutaj, gdzie ulice zbiegały się tworząc centrum, stały domy cechowe lepszych cechów, opatrzone ich godłami, jak gospody i ogrodzone spiczastymi, lśniącymi, czarnymi balustradami. Idąc wzdłuż nich zauważyłem, jak otwierają się jedne z wypolerowanych drzwi i wychodzi z nich wysoki mężczyzna z obfitymi bokobrodami, wyglądający całkiem zwyczajnie jeśli nie liczyć brązowego garnituru jak spod igły. Kiedy spojrzał w dół, matka uniosła ku niemu wzrok. Wydało mi się, że oboje drgnęli, rozpoznawszy się nawzajem.

Teraz schodziliśmy w dół, oddalając się od centrum, wśród połaci fabryk i placów. Mimo że wyszło słońce, powietrze gęstniało od smolistego dymu i niewyraźnego poczucia bliskości maszyn eterowych pod ziemią. Mijaliśmy magazyny oraz odkryty plac, na którym trzymano ziemiostwory. Matka wygrzebała kawałek węgla z pobliskiej hałdy i wsunęła go przez kraty. Poznaczone bliznami, podobne do kretów potwory, uniosły się na rdzawych łapach przypominających łopaty, poruszyły ryjami i z zadziwiającą delikatnością pochłonęły czarne orzechy, ziejąc ciepłym oddechem jak z wnętrza pieca.

Zbliżaliśmy się do stacji kolejowej, gdzie na nabrzeża wspinały się słupy telegraficzne. Dziś linie były obciążone, odcinając się dziwoczernią od jaśniejącego nieba. Matka zaczęła studiować wyciągnięty z kieszeni płaszcza rozkład jazdy, jednocześnie oblizując palce z pyłu węglowego, potem, jakby nie doszła do żadnego wniosku, raptownie wepchnęła mnie do wyłożonej ciemną boazerią poczekalni, pełnej długich szeregów pustych, cierpliwych ławek. Przez łukowate okienko widać było jasną salę pełną krzątaniny. Matka zastukała w szybkę rączką parasolki. Sięgając nosem do blatu, uniosłem wzrok by podziwiać obfitość włosów w nosie mistrza z Cechu Kolejarzy, który przewertowawszy wiele stronic wydał nam dwa grube, dziurkowane kartoniki, pachnące świeżym atramentem i rozmazujące się przy dotyku; wydawały się kryć w sobie kwintesencję sinej dali, choć domyślałem się, że pojedziemy tylko podmiejskim pociągiem, na jakąś stacyjkę, o której mało kto słyszał.

Wspięliśmy się na brzęczącą, krętą żelazną kładkę. Stacja kolejowa Bracebridge była zaskakująco okazała, znak ambicji miasta, ambicji, która pozostała niespełniona pomimo obfitości eteru. Usiedliśmy na ławce na ostatnim peronie. Obok na bocznicy syczało kilka lokomotyw. Słońce zaświeciło jaśniej. Zagruchały gołębie. Odstojniki z eterem lśniły czernią na horyzoncie, tuż powyżej pierwszej linii dachów. Puste szyny pusto połyskiwały. Matka postukiwała końcem parasolki w kocie łby chodnika. Stuk, puk, stuk, puk.

– Gdzie my w ogóle jedziemy?

– Zobaczysz.

Wreszcie zasyczały druty, a semafory skinęły głowami. Na peron wtoczył się pociąg, trzy niskie drewniane wagony zaklekotały, na wprost nas zatrzymała się pchająca je lokomotywa. Pomalowana na czerwono, choć mała, pordzewiała i stara, z syczącym, ledwo dyszącym kotłem, oszroniona przypominającym sól maszynowym lodem, kryształkami, które wydziela eter, kiedy wyczerpie się jego moc. Bliżej jej było do złomowiska niż fabryki i w niczym nie przypominała opływowych ekspresów jadących na południe w mych snach. Bagażowi zaczęli wynosić worki i wózki. Lokomotywa czknęła i wzdrygnęła się. Wspięliśmy się do pustego wagonu, zasiadając na twardych ławkach. Gdy rozległ się gwizd, a stacja w kłębach pary poczęła odjeżdżać, cały w środku zadygotałem. Byłbym szczęśliwy mogąc tak jechać bez końca, patrzeć, jak Bracebridge znika, ustępując kolczastym żywopłotom, jakby we śnie, za grubą, nierówną szybą. Patrzeć jak zbocza unoszą się, a matka spogląda w okno, wymyślać sobie coraz bardziej skomplikowane wersje historii, w której uciekamy razem przed jakimś bezlitosnym wrogiem, opuszczając miasto na zawsze.

Pola uprawne przerzedziły się. Zbocza wzgórz urosły, zwieńczone skalistymi koronami, jak Rainharrow. Scarside, potem Fareden i Hallowfell. Nasza podróż zdawała się dopiero rozpoczynać – i wtem linia kolejowa zwęziła się do jednego toru, pociąg zwolnił, a widok za oknem przesłoniła zardzewiała tablica z napisem TATTON HALT.

Kiedy stanęliśmy na pustym peronie, pociąg zasapał i ruszył w dolinę, wiejąc mi chłodem po nogach. Nad wzgórzami przesuwały się rzadkie chmurki. Jedynym śladem ludzkiej obecności była szemrząca pojedyncza linia telegraficzna, idąca wzdłuż torów, znikająca w oddali, obok wyszczerbionych ruin starego kamieniołomu.

Nasze stopy zagrzechotały na kamiennej dróżce prowadzącej na wschód. Matka ruszyła szybko, energiczna czarna sylwetka wymachująca koszykiem i parasolką, ja zaś wlokłem się z tyłu, nieprzyzwyczajony do tak rozległego widoku, w którym dalekie wzgórza niemal się nie przesuwały. Poza tym, coś się zmieniło, coś było nie tak. Nawet sama ziemia wydawała się... Gdy łąka wygięła się w łuk, zmieniając ścieżkę w coś w rodzaju osłoniętego parowu, zaczęło do mnie docierać, że zostawiliśmy za sobą dudnienie eterowych maszyn. Tutaj, wśród olbrzymich głazów, dębów i ostrokrzewów, rozbrzmiewało tylko odległe wycie wiatru. Gdy osłoniły nas zielone i złote gałęzie, powietrze stało się cieplejsze. Tchnęło przedwieczną czystością – i osobliwym bez-maszynowym spokojem. W zaroślach lśniły pomarańczowe, czerwone i złote jagody. Doszliśmy do polany, gdzie nad rzeką garbiły się wierzby. Matka rozścieliła pasiasty ręcznik i usiedliśmy na nim by zjeść. Odwinąłem z pergaminu kanapki z jajkami i wdychałem ich swojski zapach – kuchni i puszczanych bąków, potem sięgnąłem po eklery, spłaszczone na dnie koszyka jak zepsute ostrygi, wydzielające bokami waniliowy krem. Rzeka pobłyskiwała. Matka przyglądała się, jak jem.

Dalej szliśmy wzdłuż wody. Za zakrętem, cały czas idąc po tej samej ścieżce, natrafiliśmy na porośnięty mchem mur. Musiał mieć wieleset lat, obrosły go już drzewa, przesłaniając u nasady plątaniną liści. Rosły tu dęby i brzozy. Zbite masy ostrokrzewu. Rosły spóźnione mlecze, wrotycz, brązowe pokrzywy i ostre kolce jeżyn z owocami przypominającymi owadzie oczy. Gdy skręciliśmy wzdłuż krzywizny muru, las zgęstniał i zrobiło się ciemniej. Dotarliśmy do zniszczonej, porośniętej bluszczem stróżówki i otwartej bramy z kutego żelaza. Przez zachwaszczoną murawę przed nami przelewały się cienie drzew. Oboje zawahaliśmy się. Mieliśmy poczucie, że nie wolno nam tu wchodzić. Uniosłem wzrok na matkę. Minę miała zdecydowaną.

Ruszyliśmy więc i przed nami pojawił się stary dom. Dymniki sterczały z kominów jak palce. Dachy zapadały się i wspinały. Okna lśniły diamentowo. Budynek był na wpół zrujnowany, ale czuło się, że jest na swoim miejscu, jakby wyrósł z ziemi kamień po kamieniu, a teraz z równą łatwością się w nią zapadał. Przez to, dopiero po chwili zauważyłem, że jest także bardzo dziwny. Tak jak kiedy w tłumie mignie nam twarz, z jednej strony piękna, z drugiej brzydka i poznaczona szramami, tak i teraz mój umysł nie umiał pogodzić ze sobą dwóch aspektów tego domu. Wzdłuż pogarbionych dachów biegły potężne strumienie i żyły białawego kryształu, połyskując w słońcu jak bańki mydlane. Na lewym skrzydle domu, substancja zbrylała się i gromadziła w wielkie narośle, przesypujące się przez okapy. Zbliżywszy się, zauważyłem, że również wiele ścian i okien przesłoniętych jest tęczowym bielmem, białym z wierzchu, lecz w głębi opalizującym czernią, wyrastającym w zwoje i ząbkowane kształty przypominające szyszki. Oczywiście, rozpoznałem je – to był lód maszynowy, ten sam produkt uboczny zużywającego się eteru, który zauważyłem na kotle lokomotywy. Ale w takiej ilości jeszcze go nie widziałem.

Wspięliśmy się do wejścia po wyszczerbionych półkolistych schodach, które zdawały się wyjęte spod władzy kryształków. Matka zastukała. Powietrze jakby drgnęło, choć ze środka nie dobiegł żaden dźwięk. W końcu pojawił się stłumiony odgłos kroków i szczęk zamka. Osoba, która otworzyła, mogła być w wieku mojej matki, była jednak drobniejsza; nosiła zgrzebną szarą sukienkę i wielkie, okrągłe okulary w srebrnych oprawkach. Przez chwilę, gdy się jej przyglądałem, wydawała się zwyczajna. A potem, gdy zrozumiałem, że nie jest, całe złudzenie jej człowieczeństwa jakby zanikło. Choć nie przypominała w niczym postaci z mojej wyobraźni, od razu wiedziałem, że jest odmieńcem.

– Nie wiem czy pani pamięta... – zaczęła matka.

– Oczywiście. Oczywiście. Mary – pani Borrows! Bardzo proszę wejść. – odpowiedziała marszcząc się w uśmiechu. Pod wieloma względami była całkiem zwyczajna: drobna, stara, jej skóra, ogorzała, brązowa, napinała się na kościach policzkowych a na patykowatych rękach była tak cienka, że niemal niewidoczna. Niezbyt przypominała trolle i wiedźmy z moich nocnych koszmarów i wyobrażeń, choć jednocześnie miała w sobie coś nieznanego, coś czego nigdy u nikogo nie widziałem. Ta aura, ta chudość, starość i brązowa cera. To, oraz wszystko inne, nienazwane, nieuświadomione, upewniało mnie, że jestem świadkiem czegoś wykraczającego poza cechy, poza moje życie, poza Bracebridge.

Usłyszałem „ciach” i zobaczyłem, że w chudych palcach ściska sekator. Tak, była stara, a jednak kiedy prowadziła nas przez ogromny, pusty hall, cały czas szczękając sekatorem, można było spodziewać się, że zaraz pofrunie. Na głowie miała słomkowy kapelusz, który mogłaby nosić także moja matka, gdyby akurat nie włożyła czepka. Spod niego uciekały pajęcze nitki siwych włosów. Uszy zaś miała zwyczajne, wcale nie spiczaste. Mrugnij raz, wyda ci się zwyczajna. Mrugnij raz jeszcze, gdy akurat wejdzie w cień, a zda się niemal znikać. Matka stukała obcasami i parasolką. Lśniące strugi lodu maszynowego, w plamach słonecznego światła mieniły się blaskiem jak brudny śnieg. Moje buty zaczepiały się i tupotały na chybotliwych kamieniach posadzki. Razem z matką stanowiliśmy bardzo dziwną parę, zjawiającą się w tym cudacznym, starożytnym domu, niezapowiedziani, choć jakby nie do końca niespodziewani.

– Mary, u ciebie wszystko w porządku? – Zrobiła niemal marsową minę. – Pewnie chcesz porozmawiać ze mną w cztery oczy?

– Tak. Jeśli tylko... dało by się.

Z uśmiechem skinęła głową.

– A ty jesteś Robert, naturalnie. – Moje imię w jej ustach zabrzmiało magicznie. – Któżby inny? A ja jestem pani Summerton, choć twoja matka, kiedy była w moim wieku, mówiła na mnie Missy...

Lecz bardziej podobało mi się „Pani Summerton”. Dźwięk tego nazwiska wydał mi się ładny, przyjemnie łechcący wargi i język. Właściwie, zauważyłem, i sama pani Summerton była prawie że ładna, pomimo, że stara, przywiędła i odmieniona. Nagie, chude ramiona miała żylaste, jak łodygi starego bluszczu, a lewy nadgarstek nieskalany Znakiem, ale właśnie tak być powinno. Rozejrzałem się po ciemnych zakamarkach za innymi stworzeniami z mitów i opowieści, ale spojrzałem także na spękane, zapadające się sufity, parapety okien z wybitymi szybami i przeciskające się przez nie gałęzie pobliskich drzew – na wypadek gdyby inni odmieńcy wisieli tam jak stado nietoperzy. Na oko, mieszkała tu sama – w kącie korytarza wisiała dziecięca skakanka, ale takich osobliwości należało się tu spodziewać. Potem weszliśmy w skrzydło domu, do której przeniknęły podobne zjawom kłęby nasion dmuchawca. Pani Summerton otworzyła drzwi. Pokój zagracały doniczki z kwiatami, na wpół uschłe łodygi i szczepki, korytka z nasionami, mętne butelki i zielone gąsiory oraz coś co wyglądało i pachniało jak worek z końskim nawozem, choć zasypane papierami biurko i wysiedziane krzesła kojarzyły się także z czymś w rodzaju gabinetu. Półkole wysokich okien ponad biurkiem, wychodzących na rozsłoneczniony ogród, nasycało powietrze barwną mgiełką. Moje zdumienie jeszcze wzrosło, gdy pani Summerton zagęściła tę mgiełkę, zapalając glinianą fajkę.

– Chodzi o to, że... – zaczęła matka, wciąż stojąc, z parasolką i koszykiem sterczącymi po bokach. – Rozumie pani...

– Annalise za chwilę przyjdzie. Wtedy będziemy mogły porozmawiać. – Pani Summerton podeszła do mnie, ściskając fajkę w zwiędłych ustach. Przyjrzała mi się. Byłem z nią niemal równy wzrostem. – Tak pięknie wyrosłeś, Robercie... To wciąż Robert, prawda? Teraz wyglądasz mi na Roberta, choć być może nie będzie tak przez całe życie... – Wokół niej kłębił się biały dym. Zdawała się przenikać z nim, znikać, nawet kiedy podchodziła całkiem blisko i kładła mi na ramieniu gorącą i nieważką rękę. A potem zdjęła okulary. Oczy miała brązowe i błyszczące. Z jednej strony, były najzwyklejsze, z drugiej jednak, nieco zbyt błyszczące. Wielkie źrenice lśniły jak guziki z polerowanego gagatu. Białka miały połysk wilgotnej porcelany.

Wtem za moimi plecami otworzyły się drzwi.

– Annalise! No wreszcie! Mam dla ciebie zajęcie.

Odwróciłem się z wolna. Po tym wszystkim co widziałem, zastanawiałem się, jakiż to skrzat mógłby mieć tak egzaltowane imię. I rozczarowałem się: Annalise wyglądała zupełnie jak pierwsza z brzegu dziewczynka, mniej więcej w moim wieku. Ubrana była w sukienkę z krótkimi rękawami, z przybrudzonej białej bawełny i jeszcze brudniejsze, krótkie białe skarpetki, zwinięte w wałki ponad znoszonymi sandałami, które musiały mieć już parę lat. Włosy miała jasnoblond, związane skrawkami aksamitu, wysokie czoło, cerę, która byłaby blada, gdyby ją umyć, i oczy – zieleńsze niż rozświetlona słońcem trawa na zewnątrz. Kiedy tak obserwowaliśmy się jak dwa koty zmuszone do współdzielenia terytorium, skrzywiła się ze znudzenia. Wyglądała trochę jak lalka, niegdyś ukochana, którą ktoś pozostawił na deszczu.

– Mówiąc zajęcie, Annalise, mam na myśli zadanie. – ciągnęła pani Summerton. – Mam nadzieję, że przyjemne. To jest Robert Borrows, i myślałam sobie, hmm, zastanawiałam się, może byście... – Jej sękate palce popchnęły mnie ku drzwiom. Annalise cofnęła się. Chwilę później, staliśmy oboje w długim korytarzu.

– Czy ty w ogóle wiesz, co to za miejsce? – zapytała wreszcie.

Pokręciłem głową.

Annalise spojrzała na mnie pogardliwie. – Jakbyś chciał wiedzieć, ten dom nazywa się Redhouse. – powiedziała. – Jeśli cię to interesuje. Bo pewnie nie.

Odwróciła się i ruszyła korytarzem. Jeden jej sandał miał obluzowaną sprzączkę, która podzwaniała cichutko przy każdym kroku. Nie przyszło mi do głowy nic lepszego, więc poszedłem za nią.

– Czyli ty też jesteś odmieńcem, tak?

– A jak myślisz, Roberciku? – Ręce przyciskała do boków, chyba umyślnie. Nie było widać przegubu. – Co, wyglądam jak odmieniec?

– Nie wiem, to znaczy, nie, oczywiście, że nie wyglądasz. Ale mieszkasz tutaj, w takim miejscu... – Szedłem obok niej, usilnie starając się dotrzymać kroku. – Chociaż wyglądasz całkiem zwyczajnie.

– Co mnie w sumie obchodzi, co sobie myślisz? – mruknęła.

Moje ciało zareagowało, zanim zdążyłem pomyśleć. Zatrzymałem się, chwyciłem Annalise za rękę i odwróciłem ją. Powietrze rozdarł przy tym cieniutki, niemal niesłyszalny pisk.

– Posłuchaj... – spojrzałem jej w oczy. Zabrakło mi tchu. Zrujnowany korytarz nagle wydał się ciągnąć w nieskończoność. – Ze mną jest zupełnie tak samo. Nikt mnie nie pytał o zdanie, czy chcę tu dzisiaj przyjechać. Mogę pójść gdzieś, posiedzieć sobie sam i poczekać na matkę, albo mogę zostać z tobą. Właściwie, to...

– No dobra... – wciąż trzymałem ją za lewą rękę tuż powyżej nadgarstka. W palcach poczułem igiełki. Rozwarły się same. Pod brudem, jeśli nie liczyć czerwonych śladów po moim uścisku, nie było żadnego znaku. Niewiarygodne. – Ale nie myśl sobie, że z tobą jest tak samo jak ze mną. – dodała. – Bo nie jest.

Annalise wydała mi się niezwykła. Zapewne ja na swój sposób również byłem dla niej osobliwością: zwykły chłopak, ze zwykłego świata, który rzekomo wcale jej nie interesował. Czułem jednak, nawet wtedy, gdy odwróciła się ode mnie i ruszyła dalej, że nasze przeciwieństwa pasują do siebie. Że tworzymy swego rodzaju parę. Gdy mijaliśmy pokoje, niegdyś będące prywatnymi sypialniami, teraz zaś pełne gruzu z zawalonych sufitów i złuszczonych ozdobnych tynków, widać było coraz więcej i więcej kryształków. Najpierw zniszczoną podłogę przyprószały drobne ziarenka maszynowego lodu. Potem z nielicznych ocalałych belek stropu zaczęły zwisać wielkie, przypominające kandelabry sople.

– Kiedyś mieszkało tu o wiele więcej ludzi. – rzuciła bez emocji Annalise. – Ale musieli się wyprowadzić. Pracowali tutaj przy maszynach eterowych, tak samo jak w Bracebridge.

Więc słyszała o Bracebridge! Lecz nowe pytania i nowe cuda, pojawiały się zbyt szybko. Weszliśmy do sali, która sięgała aż po dach domu, przykrytej potężną, owalną, i w cudowny sposób nienaruszoną kopułą świetlika. Pod wszystkimi ścianami z lóż półek wylewały się i wysypywały książki. Miejsce to daleko wykraczało poza moje wyobrażenie biblioteki, choć z pewnością pełniło kiedyś taką funkcję. Ponadto, przenikały się tutaj dwie twarze domu, toczące ze sobą cichą wojnę. Poznaczone ciemnymi żyłkami, żarzące się narośle lodu przerastały półki, spływały po schodach połyskującą pianą, tworzącą na posadzce zamarznięte fale. Nawet szklana kopuła była w połowie przykryta, jak przymrużone oko. Dotknąłem kawałka lodu. Kryształek był chłodny i kruchy. Pękł z cichutkim brzęknięciem.

Poczułem na policzku oddech Annalise.

– Lubię tu czytać. – powiedziała.

– Ja też lubię czytać, a przynajmniej...

– ...oglądać obrazki, co nie? Jedyny problem to – dodała, zanim zdążyłem zaprzeczyć – że cała ta biblioteka jest strasznie stara. Książki się rozpadają.

Podniosłem tom z wierzchu wysypanej na podłogę sterty. Strony rozpadły się w pył, jak śnieg. Napawało to smutkiem: tyle ginącej wiedzy. Lecz Annalise, kiedy odwróciłem się ku niej, uśmiechała się.

– No dawaj! Założę się, że mnie nie złapiesz! – Wdrapała się na balustradę, wyciągnęła z półki książkę i rzuciła nią we mnie. Przysiadłem. Potoczyła się po kafelkach. Grzbiet miała porośnięty kryształkami.

– Oglądać obrazki! Pewnie nawet nie umiesz czytać! – kolejna książka świsnęła mi koło ucha.

Trochę zły, a trochę rozbawiony, zacząłem wspinać się do niej. Drewno trzeszczało i sypało drzazgami. Lód maszynowy osypywał się z sykiem. Annalise uciekała przede mną, wciąż rzucając książkami i szyderstwami.

– A o Platonie słyszałeś? – zawołała, rzucając z poręczy nade mną księgę, która rąbnęła o posadzkę głucho jak cegła. – Był to człowiek taki jak ty, tylko że o wiele bardziej inteligentny. Odkrył eter na długo przed Wielkim Mistrzem z Painswick, choć tak naprawdę, tylko go wymyślił. To piąty żywioł i porusza się po okręgu, zaś wszystkie inne – tylko po liniach prostych. – Minęła mnie kolejna księga, koziołkując w słupach słonecznego światła, trzepocząc zdobnymi w kamienie okładkami. Przelatywało ich coraz więcej, furkotały kartkami jak ptaki, błyskały jaskrawymi, barwnymi planszami. Wzlatywały dokoła mnie, potem ślizgały się po szachownicy podłogi, daleko w dole. Sam też zacząłem wyrzucać książki, wspinając się z półki na półkę, gdy Annalise pięła się coraz wyżej. Wreszcie nastąpiło zawieszenie broni i położyliśmy się na wznak, zdyszani, wśród pobojowiska. Podrapane dłonie i kolana miałem przyprószone srebrnobiałym pyłem. Olbrzymia, nieziemska biblioteka żarzyła się.

– Nie oberwie ci się za ten bałagan?

Annalise zachichotała. – Missy to nie obchodzi. Ona właśnie taka jest – pozwala mi robić, co zechcę. – Z bliska miała słonawy, ziemny zapach, jak każde inne dziecko. – Nikt już nie dba o Redhouse. Nikt go nie chce, oprócz nas.

Mimochodem sięgnąłem po najbliższą palców rozpostartą książkę. Annalise oczywiście miała rację, przyciągały mnie głównie obrazki, nie słowa. Tutaj widziałem starożytne drzeworyty z Wieku Królów, ciemne i poplątane jak dym ze wszystkich kominów Bracebridge w środku zimy. Ludzie o psich głowach pożerali trupy. Stwory z obwisłymi piersiami i twarzami jak nadtopione latarnie latały w powietrzu na miotłach. Druk pod spodem był gęsty, pełen dziwacznych f i s. Na jednej ze stron zobaczyłem coś, co z początku wziąłem za kwiat, dopóki nie zauważyłem, że to, co wydawało mi się słupkiem, było człowiekiem, wijącym się na stosie pośród czarnych płatków płomieni.

– Na co tam patrzysz? – Annalise błyskawicznym ruchem wyrwała mi księgę. Przyjrzała się tytułowi na grzbiecie. – Compendium maleficarum... To takie staroświeckie. – Zamachnąwszy się, bez wysiłku cisnęła ją tak daleko, że zdawała się znikać w zapylonym powietrzu. Potem wstała, na moment pokazując mi swoje szare majtki. – No? Idziesz?

Poszedłem. Annalise otworzyła okno i zeskoczyła w gęstwinę ogrodu. W czystym, popołudniowym powietrzu, wśród grządek również piętrzyły się kryształki, gęsta piana pośród której kwitły róże, a chryzantemy kiwały wielkimi głowami. Annalise zerwała brzoskwinię z gałęzi drzewa przypominającego błyszczącą białą parasolkę. Rozbiła skorupiasty owoc o ścianę z czerwonej cegły i rzuciła go mnie. Kiedy się weń wgryzłem, dłonie zalał mi sok.

– Z książek możesz się dowiedzieć wszystkiego co ciekawe, nigdzie się nie ruszając. – powiedziała beznamiętnie Annalise, kiedy usiedliśmy na trawie obok srebrnej bryły fontanny. – To znaczy, pewnie mogłabym ci więcej powiedzieć o tym mieście, gdzie mieszkasz, jak-mu-tam...

– ...Bracebridge...

– ...z książek, niż ty byś się dowiedział, mieszkając tam.

Wzruszyłem ramionami, skubiąc przetykaną stokrotkami trawę.

– No i, oczywiście, są jeszcze te inne rzeczy, które robią ludzie. – Annalise objęła kolana dłońmi. – No wiesz, mężczyźni i kobiety. Kiedy tak się o siebie pocierają i robią dzieci.

– O tym wiem bardzo dużo. Ale... – dodałem – jak chcesz, możesz mi opowiedzieć.

– No... – Annalise podparła się łokciami i wpatrzyła w niebo. Włosy miała teraz bladozłote, niemal jak kryształki wokoło, sukienka mogła niemal uchodzić za białą. Zupełnie nie była zakłopotana tematem rozmowy, lecz jednocześnie rozumiała, że to co wie, jest warte opowiedzenia. Obserwując ją, gdy mówiła, przypuszczałem, że nie może być tu tak całkiem odcięta od świata. Lecz gdy trawa połyskiwała w słońcu, a okna dziobatego domu żarzyły się, gdy jej objaśnienia dotyczące ludzkiego rozmnażania zawędrowały na osobliwe, skomplikowane terytorium języka, który przyswoiła sobie z książek, chciałem by nasze wspólnie spędzone popołudnie było jedyne w swoim rodzaju.

– I wtedy wargi mniejsze... W ten sposób wypełniają się ciała jamiste... Łączy się z mięśniami gładkimi...

Słuchałem jej, naprawdę pochłonięty dźwiękiem tych długich, pięknych, niezrozumiałych słów, kojarzących się z ze znacznie bardziej egzotycznymi rytuałami, niż te, które mogłem sobie wyobrazić uprawiane przez dorosłych z Bracebridge – już nie mówiąc o moich rodzicach. Jej głos był wysoki, lekko zdyszany i nasycony dziwnym, jej tylko właściwym akcentem, nie kojarzącym się z żadnym miejscem ani czasem.

– Naturalnie, zygota...

Gdy tak opowiadała, wyciągnięta w słońcu obok fontanny iskrzącej i plującej zamrożonymi falami, białawe ramiączko sukni zsunęło się jej z ramienia. Jej skóra w tym miejscu była prawie całkiem czysta i porośnięta złotym puszkiem. Przestała mówić. Przez chwilę patrzyła na mnie, zamrugała i podciągnęła sukienkę. Zerwała się na nogi i pobiegła w dół pochyłego ogrodu, gdzie podniszczone balustrady otaczały jeszcze większą stromiznę. Pospieszyłem za nią, chwytając się gałęzi, skacząc z kamieni na korzenie.

– Nie zawsze tutaj tak było. – oznajmiła, kiedy wylądowałem z rumorem obok niej. – Kiedyś mieszkało tu naprawdę dużo, dużo ludzi. Pewnie było to dużo większe niż Bracebridge.

Istotnie, nad brzegiem rzeki, u podnóża wielkiego domu, niegdyś stała wioska, teraz do połowy pogrążona w lodzie maszynowym, obrastającym zapadnięte lub zawalone dachy, ozdabiającym draperiami drzwi i okna, kłębiącym się pianą na ścieżkach. Pod stopami kruszył się i pobrzękiwał. Wspięliśmy się ku ruinom kościoła, z upadłą wieżą, jak długi, grzebieniasty ogon, teraz lśniący i porośnięty łuskami, wśród pochylonych nagrobków. Wydawało się, że jest tu ciemniej i zimniej, czuło się pierwsze powiewy zimy. Ale kiedy Annalise, błyskając białymi łydkami, wspinała się na coś, co dawniej było murem kościoła, stwierdziłem, w dziwnym przeczuciu że będzie dobrze, jeśli Bracebridge też spotka taki los: zamrożenie w czasie wśród lodowych ornamentów.

– Nie boisz się, co? – zapytała.

– Pewnie że nie. Dlaczego miałbym?

Na samym brzegu, tuż przy rzece kryształki urastały w fantastyczne pętle i szpony, woda przepływała przez misterne kurtyny, wyrastające z brzegu jak zamrożone wodorosty. Dotarliśmy do znieruchomiałego koła wodnego dawnego młyna, wciąż stojącego wśród swego zamarzniętego kanału. Po spękanych belkach przeszliśmy przez otaczające go wciąż rozlewisko, cały czas patrząc na zapadający się dach i milczące koło. Ten osobliwy lodospad bardzo mi przypominał stare maszyny eterowe na Rainharrow. Obrastały go draperie uschłego zielska, gęste, ciemne fale pod powierzchnią szklistej wody. Bardzo czuło się tu historię. W czasach Drugiego Wieku Przemysłu, kiedy ów młyn pracował, eter wciąż można było znaleźć tuż pod powierzchnią, dlatego też maszyny eterowe, jak wszystkie inne, umieszczano po prostu na ziemi, w budynkach. Przez osiemdziesiąt, może dziewięćdziesiąt lat, wioski takie jak ta prosperowały, rosnąc kamień po kamieniu, dach za dachem, chowając zmarłych i wychowując dzieci, zanim stały się zbyt odległe, by dotarły do nich nowe trasy kolejowe i położone zbyt wysoko, by dotrzeć tu siecią kanałów. A potem eter zaczął się wyczerpywać. Koło wodne kręciło się jeszcze przez pewien czas, dzieci wioski wyjeżdżały za pracą do wielkich miast, jak Sheffield i Preston, a cechowi walczyli, by łożyska przestarzałej maszynerii obracały się nadal, zużywając coraz więcej i więcej wydobywanego eteru, tak że coraz mniej pozostawało na sprzedaż.

Ruszyliśmy z powrotem na górę przez zagajnik, gramoląc się przez szeleszczące lawiny kryształu, potem przez ruiny wioski, aż wreszcie dotarliśmy do pełnych blasku ogrodów wielkiego domu. Widziany od tej strony, od zamrożonej, spienionej fontanny, wydawał się jeszcze bardziej zniszczony i osypujący się. Weszliśmy do środka, ślizgając się bez entuzjazmu po podłogach, dzwoniąc gongami w pustych korytarzach i zbijając stalaktyty lodu, które rozsypywały się, napełniając powietrze słabym blaskiem. Annalise zaprowadziła mnie przez tajemnicze korytarze do wielkiej, półmrocznej sali. Okna przysłaniały kurtyny lodu maszynowego, a odrobina światła, którą wpuszczały, lśniła leciutko na jedynym meblu, czymś tak pobielałym i bezkształtnym, że przez chwilę myślałem, że składa się wyłącznie z grudek lodu. Lecz kiedy Annalise uniosła wieko fortepianu, ustąpiło zadziwiająco łatwo, a klawisze pod spodem nie były zniszczone.

– Umiesz grać? – zapytałem.

Odpowiedziała paroma chaotycznymi nutami.

– Robert, powiedz mi... – kolejne dźwięki. – Jak tam jest, w Bracebridge?

Oblizałem usta. Od czego zacząć? Na czym skończyć? – Wiesz... Jest ten dźwięk, czuje się go. Rozumiesz, dźwięk maszyn eterowych. I mieszkamy w szeregowym domku. Jest bardzo dużo takich domków... Moja mama, to znaczy, mój ojciec, jest...

Fortepian znów zadźwięczał. – Nie o to mi chodzi. Jak tobie tam jest?

Zastanowiłem się chwilę. Pokój wypełniła cisza. – Jest... – wzruszyłem ramionami.

– Czy wolałbyś mieszkać tutaj, z Missy? – Jej sylwetka pozostawała w mroku, ledwie widoczna, kurczący się cień. – Wolałbyś być mną?

– Annalise, ja prawie w ogóle nie wiem, kim ty jesteś.

Zachichotała. Cichy i gorzki dźwięk, śmiech – nie śmiech, wydawał się pochodzić od kogoś znacznie starszego. Palcami jeszcze raz uderzyła w klawiaturę. Z potrącanych strun uniósł się kurz.

– Naprawdę cieszę się, że tu przyjechałem. – dodałem.

– Hmm... – Annalise nuciła i chyba nie słuchała.

– Teraz już wiem, że tacy ludzie jak ty nie idą po prostu do Northallerton. – Z hukiem zamknęła wieko.

– Myślę, że powinieneś już wracać do matki.

Pędziłem za nią korytarzami i schodami. W gabinecie pani Summerton dym tytoniowy unosił się znużonymi kłębami wokół roślin. Wydawało się, że obie z matką od dawna siedzą w milczeniu.

– Naprawdę musimy już iść. – Matka powoli podniosła się z krzesła. Po połyskliwych strużkach na jej twarzy poznałem, że płakała. – Rozumie pani, zaraz będzie ostatni pociąg...

– Oczywiście, oczywiście... – pani Summerton również wstała, uśmiechając się i pobłyskując okularami. Oboje z matką wyszliśmy z pokoju do olbrzymiego hallu, gdzie maszynowy lód nadal lśnił w korytarzach słabiutkimi iskierkami wewnętrznego blasku. Rozejrzałem się za Annalise, ale ta zniknęła.

Dwie postacie, Matka przygarbiona, a mała pani Summerton równie przedziwna i żywa jak jej dom, popatrzyły na siebie z odległości dzielącej ich diametralnie różne życie. A potem, w geście, który w owych czasach fizycznego dystansu był rzadkością nawet wśród członków rodziny, pani Summerton postąpiła naprzód i objęła matkę swymi drobnymi, brązowymi ramionami. Wstrząsnęło mnie to niemal tak samo, jak wszystkie cuda, które ujrzałem w ów magiczny czwartek. Zdawało mi się, że obie zlewają się, a właściwie, to pani Summerton stawała się nimi obiema, urastała na cały hall, na moment olbrzymiejąc w trzepocie skrzydeł.

– Już, już... – pani Summerton cofnęła się, wyciągnęła rękę i dotknęła nią czoła matki, mrucząc coś jeszcze, słowa – nie słowa, padające szybko, ostro i klarownie, jak zaklęcie cechmistrza. Potem zwróciła się ku mnie, przeszyła wzrokiem przez okulary, w których wirami odbijało się światło.

– Musisz się troszczyć o matkę. – powiedziała, choć jej wargi prawie się nie poruszały. – Czuję w tobie siłę. I nadzieję, Robercie. Pielęgnuj tę nadzieję. Zachowaj ją, jak najdłużej możesz... Zrobisz to dla mnie?

Potaknąłem.

Pani Summerton uśmiechnęła się. Jej dziwny wzrok przewiercał mnie na wylot.

– Do widzenia.

Idąc z matką po białym podjeździe obejrzałem się jeszcze na dom. Narośle kryształu wyglądały teraz jak miodowy poblask świtu. A ponad nimi wyłaniały się gwiazdy. Jedna, nisko przed nami, na zachodzie, mrugała głęboką, ciemną czerwienią.

Matka chwyciła mnie za rękę.

– Ojcu ani Beth nic nie mów. – mruknęła. – Wiesz, jaki on jest...

Skinąłem głową, rozmyślając nad słowami pani Summerton.

– I weź ten koszyk. Nie rozumiem dlaczego przez cały czas ja mam go taszczyć!

Więc kiedy spieszyliśmy się na ostatni powrotny pociąg z Tatton Halt, niosłem jej pusty kosz piknikowy.

 

V.

Na Coney Mound toczyło się jak zawsze ciężkie, powszednie życie, a ja rozdarty byłem między cudami z przeszłości i przyszłości, dlatego matka wcale nie musiała mnie prosić, bym nikomu nie mówił o wizycie w Redhouse. Sam z siebie pragnąłem mieć jakiś znany tylko sobie wycinek świata, zwłaszcza zaś coś spoza Bracebridge. Dźwigałem więc ten ciężar w milczeniu, razem z miłymi wspomnieniami owego dnia, Annalise i panią Summerton, choć kiedy wędrowałem po mieście, głowę wypełniały mi pytania, których wcześniej sobie nie zadawałem.

Na rynku w Bracebridge znalazłem szczególnie popękany i wytarty kamienny postument, gdzie niegdyś stały dyby i gdzie jeszcze wcześniej, w chaosie Pierwszego Wieku, być może palono odmieńców – zanim nauczyliśmy się ich łapać i poskramiać. Buszując po miejskiej bibliotece, pociągając nosem nad wilgotnymi stronicami, szukałem pod Z jak Złotobiała, B jak Bezbożna, R jak Rebelia i O jak Odmieniec. Ale kto to właściwie jest odmieniec? Całe to gadanie o zielonych furgonach, Northallerton, trollach, kwaśniejącym mleku i pożeraniu niemowląt wydało mi się zaledwie plotką, szeptaną do ucha przez płot dzielący podwórka na Coney Mound. Lecz w pewnym zakamarku biblioteki, tak mrocznym, wilgotnym i zapomnianym, że same cienie zdawały się stawiać opór, na półce pod sufitem znalazłem tom opatrzony literą C z krzyżem w środku i otworzyłem go.

Wyglądał prawie jak książki w Redhouse, ale w środku zawierał rozmyte zdjęcia koloru nikotynowych plam pośród długich szpalt tekstu. Pomarszczone ciała, skóra podobna ślimaczej, albo biała, pokryta wykwitami. Twarze popękane jak łuszcząca się farba. Kończyny porośnięte falbaniastymi błonami.

– Co tam se patrzysz?

Był to Kitchum, mistrz bibliotekarz, półślepy i tak tępy analfabeta, że trudno było sobie wyobrazić, by zatrudniono go tutaj nie w ramach jakiegoś żartu. Klnąc, zabrał mi księgę i wygonił na deszcz.

Lecz ja chciałem się dowiedzieć jeszcze tylu rzeczy. Zatem, trzy dni później, w szary, beznadziejnie powszedni dziewiątek, wyruszyłem jeszcze raz do Redhouse. Wyszedłem z domu o zwykłej porze, ze szkolnym workiem, okrążyłem miasto opłotkami, podeptałem liście kapusty na zaniedbanych działkach, przekroczyłem Withybrook Road i ruszyłem wzdłuż torów kolejowych po zboczu Rainharrow do miejsca gdzie pojedynczy tor wcinał się w mokradła. Kiedy smagany wiatrem, idąc wzdłuż martwej linii telegraficznej, dowlokłem się do ścieżki odchodzącej w bok, poprzez szarzejące wrzosy, przy starym kamieniołomie, minęło już południe. Gdy wszedłem do zagajnika, w którym wtedy na polanie rozłożyliśmy się na piknik, późnojesienne słońce znalazło się już rozpaczliwie nisko. Pomimo, że drzewa znów były bezlistne, ścieżka była coraz mniej widoczna, tonąc w kłębowisku cierni i ostrokrzewów. Brodząc wśród poszycia, niepewny, czy w ogóle nie zgubiłem drogi, wpadłem w popłoch. Ruszyłem biegiem, bez tchu. I gdy już pewien byłem, że zgubiłem się kompletnie, las znienacka ustąpił i stwierdziłem, że znów stoję na brzegu mokradła. Zapadał zmrok, szarawa ścieżka wiła się z powrotem w kierunku pustego peronu stacyjki Tatton Halt. Pobiegłem nią, wdzięczny losowi i pognałem do domu wzdłuż torów, zatrzymując się tylko by uspokoić kłucie w boku. Nade mną telegraf żarzył się słabiutko, przekazując wiadomości, a dużo wyżej zaczynały skrzyć się ułożone w grona i łańcuchy gwiazdy. Jedna, wskazująca kierunek na Coney Mound, była czerwona.

Zmęczony, wystraszony i rozczarowany, szedłem wzdłuż ciągu przyćmionych gazowych latarń i mlecznego poblasku kadzi studzących, wspinając się dobrze znanymi ulicami, powyżej kościoła św. Wilfreda. W każdym kamieniu mokrego bruku odbijała się iskierką ta czerwona gwiazda. Domy były czarne. Wieczór cichy. Wtem usłyszałem wrzask, od którego ścięła mi się krew. Brzmiał, jakby ktoś rozdarł pazurami powierzchnię nocy. Potem w zaułku naprzeciw mnie coś zaszemrało i okazało się ciemną postacią. Jej oczy, tak jak kamienie, płonęły dwoma iskierkami czerwonego światła, a powietrze wokół zdawało się szarzeć i drgać. Noc kurczyła się i pulsowała. W owej chwili pewien byłem, że to sam diabeł postanowił przejść się po Coney Mound, albo przynajmniej, że Starzyk Jack, zgrzybiały i cierpiący ponad wszelką miarę, a jednak wciąż żywy, przyszedł się o mnie upomnieć. SZUM BUM SZUM BUM. Rozpościerając łachmany, stwór ruszył ku mnie. A ja uciekłem. Dopiero kiedy opierałem się o furtkę od podwórza i pojękując łapałem powietrze, zdałem sobie sprawę, że właśnie widziałem Kartoflarza. W końcu, była to jego pora roku.

 

– Spóźniasz się.

Moja siostra, Beth, ledwo uniosła na mnie wzrok, kiedy opadłem ciężko na zydel koło pieca. Gdy ściągałem buty, z brzękiem postawiła przede mną zakrzepły obiad. Przyjrzałem się wyszczerbionemu talerzowi. Plaster przywiędłego bekonu, parę włóknistych bryłek morskich ziemniaków, żelaznego składnika posiłków biedoty. Ani kawałka chleba.

– Gdzie Matka?

– Na górze. – Beth spojrzała tak, że nie pytałem o nic więcej. Nie miała na sobie ciemnego fartucha, w którym zwykle po szkole chodziła w domu. Dziobiąc jedzenie, próbowałem sobie przypomnieć, czy dzisiejszy ranek wyróżnił się czymś szczególnym, poza tym, że ja głowę miałem zaprzątniętą swoimi tajnymi planami.

– Mogę pójść do niej?

Beth zagryzła wargę. Jej szeroką, rumianą twarz okalały czarne, lśniące, niedbale przycięte włosy. – Jak skończysz jeść.

Zaraz potem ojciec wrócił z pracy i poszedł od razu na górę, odpuściwszy sobie mycie. Podkute buty zatupały po suficie, zazgrzytało przesuwane krzesło, zabrzmiał jego głos uniesiony pytająco, potem pomruk, który mógł być, albo nie, odpowiedzią matki.

Ogień w piecu trzaskał i skwierczał. Z sąsiednich domów, przez cienkie ściany dobiegał szczęk garnków, trzaskanie otwieranych i zamykanych drzwi, rozmowy. Redhouse wydał mi się odleglejszy niż kiedykolwiek. Ojciec zszedł na dół. Pokręcił głową gdy Beth zaproponowała mu wystygłe jedzenie, zgarbił się w krześle, zapalił papierosa i gapił się na niego, aż robak popiołu spadł na podłogę. Na górze było teraz całkiem cicho. Nadchodził wieczór. Poszedłem do zlewu zmyć talerz, potem na palcach, pokrytych bąblami, skradałem się po schodach, starając się nie wydać dźwięku, podczas gdy stopnie trzeszczały i skrzypiały jak zawsze. Podest na piętrze zakołysał się w świetle lampy z pokoju matki. Przekradłem się obok drzwi. Nie chciałem tam wchodzić, chciałem po prostu położyć się do łóżka na stryszku i mieć już ten dzień za sobą.

– Robert?

Zawahałem się. Podłoga znów skrzypnęła.

– To ty, Robercie. Wejdź...

Matka podparta dodatkową poduszką, ubrana w lepszą koszulę nocną, wyglądała całkiem normalnie. Jej oczy pobiegły ku cieniom, wypełniającym kąty pokoju, potem wróciły do mnie.

– Robercie, wyglądasz na zmęczonego. Masz podrapany policzek. I pachniesz inaczej. Gdzie byłeś?

Wzruszyłem ramionami. – Tam gdzie zwykle...

Jej ręce spoczywały na kocu, chude i delikatne jak ptasie nóżki. Prawa ściskała materiał, powoli kurcząc się i rozluźniając. SZUM BUM. Rytmiczny ruch ustał, kiedy zorientowała się, że patrzę. Przeszedł mnie tępy dreszcz.

– W każdym razie, powinieneś iść do łóżka.

Przechyliła lekko głowę, nadstawiając mi policzek. Skóra była w dotyku krucha i gorąca.

 

Kiedy Coney Mound wkroczyło w następną zimę, niedomaganie matki stało się codziennością. Rezygnowała ze swych dorywczych prac, jedna po drugiej. Zaczęło brakować pieniędzy, a Beth, na którą spadły dodatkowe obowiązki, oblała egzamin do Cechu Młodszych Nauczycieli. Po wielu godzinach zimnej złości, Ojcu udało się wreszcie wypełnić formularz podania o zapomogę z Cechu Ślusarzy i dostaliśmy czek. Suma, chociaż skromna, pozwoliła opłacić sporadyczne wizyty odzianego w czarną pelerynę zwiastuna śmierci i niepewności, mistrza z Cechu Lekarzy. Przyglądałem się, jak grzebie w połyskliwej zawartości swego sakwojaża, brzękając fiolkami, błyskając stalową oprawką okularów i łysiną wśród blasku swych nieskutecznych lekarstw, bezużytecznych zaklęć, zanim zaaplikował matce puszczanie krwi i okłady, po których zawsze była nerwowa i gorzej się czuła.

Czasami jednak, kiedy wracałem do domu, matka nie leżała w łóżku. Siedziała przy ogniu w pokoju, jednym kocem okrywając nogi, drugim – ramiona, które wydawały się teraz zbyt wąskie i zbyt strome. Od czasu do czasu nawet wstawała i puszczając mimo uszu protesty Beth, próbowała zająć się jakimiś domowymi czynnościami, które według niej zostały zaniedbane. Niezręczna była zawsze, nawet w najlepszych dniach; teraz, któregoś wieczoru zaraz po pierwszych śniegach, wszedłem do domu i zobaczyłem jak stoi nad stołem kuchennym, usiłując wbić jajka do miski. Wokół niej walały się odłamki skorupek, z palców ściekały białka i żółtka, lśniąc w obłoku ciemności, który ostatnio zdawał się cały czas ją otaczać, jakby powoli stawała się snem. W następny wieczór włóczyłem się do późna. Tamtego roku, tamtej zimy, wiele razy włóczyłem się do późna.

 


< 26 >