Fahrenheit nr 53 - czerwiec-lipiec 2oo6
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Literatura

<|<strona 18>|>

O człowieku, który chciał być pisarzem

 

 

Ze Stefanem znamy się od dziecka. Mieszkaliśmy w jednym bloku, w podstawówce dzieliliśmy szkolną ławę, a później wybraliśmy to samo liceum, choć on profil biologiczno-chemiczny, a ja humanistyczny. Zresztą, Stefan po roku przeniósł się do wieczorówki i tam zrobił maturę. W wieczorówce było łatwiej.

Potem ja poszedłem na studia, a Stefan zarzucił edukację i wypruł w szeroki świat szukać szczęścia. Nosiło go tu i tam. Siedział jakiś czas za granicą, wrócił, popracował chwilę w kraju – ale krótko, bo praca mu nie odpowiadała. Pytany, czy nie świerzbią go ręce do roboty, odpowiadał przekornie, że świerzbią go od roboty. Nigdzie nie potrafił zaczepić się na dłużej.

Po co o tym mówię? Bo chcę, żebyście wiedzieli, że Stefan to zawsze był taki niespokojny duch. Nie głupi, o nie. Po prostu jego myśli wędrowały innymi torami niż moje czy wasze.

Przypomina mi się, jak któregoś dnia, jeszcze w liceum, siedzieliśmy u Stefana w domu, gawędząc i oglądając telewizję. Ponieważ jego rodzice wyjechali na dwa dni, bez skrępowania raczyliśmy się chłodnym piwkiem. W tych czasach nie trzeba było wiele, żeby zaszumiało mi w głowie. Dwa sześciopaki, w które się zaopatrzyliśmy, wystarczyły aż nadto.

W telewizji nadawali akurat program na temat globalnego ocieplenia – facet nawijał, jakie to niebezpieczeństwa niesie ono za sobą. Sięgając do chłodnego wnętrza zamrażarki po kolejną puszkę, zażartowałem:

– Globalne ocieplenie? Mam na to sposób: nastawię lodówkę na maksymalne chłodzenie i zostawię otwarte drzwi! – Wtedy, po kilku piwach, wydało mi się to niezwykle zabawne, wiecie.

– Obawiam się, że to nie wystarczy – skomentował Stefan.

Z braku lepszych pomysłów postanowiłem podrążyć temat.

– No, ale załóżmy, że wszyscy na całym świecie nastawią lodówki i otworzą drzwi. Załóżmy, że wszyscy mają lodówki. I co wtedy? – Spojrzałem na niego z ukosa.

– Ha! – ożywił się mój przyjaciel, aż grzywka podskoczyła mu na czole. Uniósł palec wskazujący w górę. – Wtedy mielibyśmy właśnie globalne ocieplenie.

Parsknąłem śmiechem. Myślałem, że żartuje albo jest bardziej pijany niż ja. Ale on mówił całkiem serio.

– Chyba zdajesz sobie sprawę, że lodówki nie działają za darmo? – ciągnął. – Żeby działały, ktoś musi wytworzyć elektryczność, którą zużywają, a w procesie produkcji powstaje mnóstwo ciepła. Jest to więc część problemu, którego dotyczy ta cała dyskusja.

– Że jak? – Zamrugałem.

– Pierwszym krokiem w produkcji elektryczności jest wytworzenie ciepła. Osiąga się to najczęściej poprzez spalenie węgla lub w wyniku rozpadu jądrowego. Ciepło to wykorzystuje się następnie do podgrzania wody, żeby powstała sprężona para, która obraca turbiny elektrowni, a dopiero one napędzają generatory prądu elektrycznego. Problem w tym, że dwie trzecie uzyskanej w ten sposób energii zostaje utracone w postaci dymów, gorących gazów albo podczas przesyłania prądu kablami do naszych domów.

– Bredzisz! – wykrzyknąłem rozbawiony. Wydało mi się to bardzo śmieszne. I ten jego ton. Gadał jak profesor.

– Jak myślisz, dlaczego w zimne dni na przewodach wysokiego napięcia siadają ptaki? Właśnie dlatego: bo kable są ciepłe. Zamiast myśleć o otwieraniu lodówki, pomyśl lepiej, jak się bez niej obejść. Im więcej elektryczności zużywasz na swoje potrzeby, tym więcej ciepła przekazywane jest do środowiska. Taka lodówka na przykład, usuwa ciepło ze swojego wnętrza, i wyrzuca do kuchni poprzez zwoje umieszczone z tyłu. Jednak, sęk w tym, że wszystkie podobne urządzenia wyrzucają więcej ciepła niż usuwają. Tak więc – otworzył puszkę, którą mu podałem, i pociągnął z niej, aż piana pociekła mu po brodzie – lodówka właściwie wytwarza więcej ciepła niż chłodu.

Wybuchnąłem śmiechem. To był cały Stefan.

Pamiętam jak kiedyś „poczuł powołanie”, by grać na gitarze. Kupił tanią podróbkę Fendera Stratocastera i zaszył się w pokoju. Kiedy do niego przyszedłem, siedział na łóżku, pieszczotliwie tuląc do siebie instrument. Nie było go stać na porządny wzmacniacz, więc podłączył gitarę do starego radia marki „Taraban”. Cały ten zestaw, wliczając mojego przyjaciela, stanowił dość komiczny widok. Z trudem powstrzymałem się, by nie parsknąć śmiechem.

– Odkryłem swoje powołanie – poinformował mnie poważnym tonem. – Grając na gitarze, spełniam się. Wreszcie.

– Okej, ale dlaczego spełniasz się w ciemnym pokoju? – zapytałem. – Weźże przewietrz tutaj trochę, bo się udusisz. Wiosna jest. – W trosce o zdrowie artysty, sięgnąłem ku zaciągniętym zasłonom, by wpuścić trochę światła i otworzyć okno.

– Nie! – krzyknął histerycznie. – Artysta musi mieć odpowiedni klimat, żeby tworzyć. – Uspokoił się dopiero, kiedy usiadłem obok niego na łóżku i nabrał pewności, że porzuciłem myśl o psuciu klimatu. – Będę świetny, zobaczysz. To kwestia naukowego podejścia. Opracowałem już zestaw ćwiczeń, mam to rozpisane, na razie na dwa lata. – Podał mi kartkę z jakimiś bazgrołami. – Bez należytego warsztatu nie wyrażę się tak, jakbym chciał. Daję sobie pięć lat na osiągnięcie odpowiedniego poziomu. Jeśli będę konsekwentnie ćwiczył, za pięć lat będę ekstremalnie ekspresyjny.

I wiecie co? Skurczybyk nauczył się grać całkiem przyzwoicie. Ale grał tylko kilkanaście miesięcy, potem porzucił gitarę, ku nieskrywanej uldze rodziców i sąsiadów.

– Stawy mi, kurwa, siadały, wiesz – tłumaczył, pytany o powody. Zademonstrował dłoń, z palcami spuchniętymi jak serdelki.

Mijały lata – znalazłem pracę, ożeniłem się, a ten lekkoduch nie zmieniał się w ogóle. Wciąż miał szalone pomysły. W zasadzie nie utrzymywaliśmy stałych kontaktów, nie miałem już tyle czasu co kiedyś. Postawiłem dom za miastem i przeprowadziłem się tam z żoną, Stefan nadal mieszkał z rodzicami w bloku. I tak, nasze drogi rozchodziły się powoli, jak to często w życiu bywa. Kiedy urodził mi się syn, zupełnie straciłem kontakt z dawnym przyjacielem.

Dlatego byłem mile zaskoczony, kiedy wczoraj, po dwuletniej przerwie, Stefan znowu do mnie zadzwonił. Zaproponował, żebym wpadł do niego wieczorem, na piwko. Z chęcią przyjąłem zaproszenie; ciekaw byłem niezmiernie, co ten stary wariat porabia.

 

***

 

Żona podwiozła mnie pod blok. Umówiliśmy się, że podjedzie po mnie o dwudziestej trzeciej; do domu mam teraz z osiedla jakieś trzy kilometry, a zimą ten dystans zdaje się wydłużać dwukrotnie, jak nie lepiej. Ściskając pod pachą zgrzewkę piwa, wszedłem na trzecie piętro i zadzwoniłem do drzwi.

Otworzył mi sam Stefan. Wydał mi się jeszcze chudszy niż kiedyś. Czarne, niesforne włosy opadały mu na nieogolone policzki jak skrzydła kruka. Miał na sobie powyciągany sweter, a na nosie okulary, co było dla mnie niespodzianką. Ale najbardziej zaskoczyła mnie fajka tkwiąca w jego ustach.

– Hej, po co ci ten komin? – Kiwnąłem głową.

– Pomaga mi się skoncentrować – rzekł tajemniczo. – Wejdź.

Przeszliśmy do jego pokoju. Wciąż miał zamiłowanie do ciemnych pomieszczeń – na biurku żarzył się robaczek świętojański, który tylko z litości można by nazwać lampką. Dawał mniej więcej tyle światła, co papieros.

Zagłębiłem się w wygodnym fotelu, a Stefan usiadł za biurkiem, zarzuconym jakimiś szpargałami. Otworzyliśmy po piwie.

– Zdrowie – mruknął. Stuknęliśmy się puszkami.

– Kupę czasu się nie widzieliśmy, co porabiasz? – zagadnąłem, rozglądając się po pokoju. Na ścianach wciąż wisiały plakaty z gazet, fotografie UFO, potwora z Loch Ness i tym podobne. Niektóre pamiętałem jeszcze z czasów szkolnych.

– Wiesz... zostałem pisarzem. – Stefan z namaszczeniem pogłaskał się po brodzie. Omal nie udławiłem się piwem.

– Pisarzem? – zapytałem. – Od kiedy cię to interesuje...?

– Od niedawna, od niedawna... – Błądził wzrokiem po suficie. – Jakieś pół roku.

– Opublikowałeś coś?

Splótł dłonie przed sobą, na wysokości piersi.

– Wysłałem takie opowiadanko, science-fiction, wiesz. Nie puścili go, ale reakcja była w gruncie rzeczy pozytywna. Znasz mnie, wiesz, że jak coś robię, to solidnie.

– Taaa... ale opowiadanka nie łyknęli?

– Napisali, bym próbował dalej – Uniósł w górę wskazujący palec. – Wiesz, Michał, to nie takie proste. Czuję, że mam to coś, w środku. Potrzebuję tylko czasu... żeby doszlifować styl. Brakuje mi warsztatu, ale mam potencjał.

– Nie wątpię – mruknąłem. Upiłem łyk piwa.

– Szkoda, że nie wziąłem się za to wcześniej. – Pokręcił głową. – Pisanie to super sprawa. Spełniam się, wiesz. Tyle lat zmarnowałem... – Uniósł do ust puszkę. – Ale nadrobię to.

– W jaki sposób? – zapytałem.

Oczy mu się zaświeciły.

– Posłuchaj, Michał. Wszystko sobie przemyślałem. Żeby dobrze pisać, trzeba pisać dużo, i tego nikt za mnie nie zrobi. Jadę, stary, po kilkanaście godzin na dobę, czasem zapominam o jedzeniu, i nie wiem, czy za oknem świeci słońce, czy może deszcz pada. Ale jestem coraz lepszy, i w końcu osiągnę cel. Jest tylko jeden problem. – Zawiesił na mnie wzrok.

– Jaki?

– Widzisz, żeby czynić szybkie postępy, twórca potrzebuje obiektywnej oceny swoich dokonań. A pisząc, traci dystans własnej twórczości, więc ma trudności z osądem. Obiektywna, krytyczna ocena dzieła pozwala wyeliminować błędy i iść naprzód! A ja nie potrafię bezstronnie ocenić tego, co robię, i tutaj jest pies pogrzebany...

– Może ja mógłbym ci pomóc? – zaoferowałem się.

Zaśmiał się gorzko.

– Nie wiesz, w co byś się wpakował, stary. Nie mogę cię tym obarczyć, nie masz tyle czasu. Wiesz, ile makulatury musiałbyś przerzucić tygodniowo? Wiesz, w jakim tempie ja tworzę? – Machnął ręką. – Poza tym, z całym szacunkiem, przyjacielu, ale nie jesteś dla mnie autorytetem w tej dziedzinie.

Cóż, mogłem tylko przełknąć tę gorzką pigułkę.

– Nie ma na świecie człowieka, który byłby w stanie czytać i recenzować wszystko to, co piszę. – Światło z małej lampki nadawało jego oczom gorączkowy blask. – Muszę sam oceniać swoją twórczość. A jedynie wtedy będę mógł oceniać ją obiektywnie, kiedy nauczę się czytać swoje utwory tak, jakby napisał je ktoś inny.

– Do czego zmierzasz? – Poczułem ukłucie niepokoju. Dostrzegałem w nim jakieś takie, bo ja wiem, niezdrowe podniecenie.

Uśmiechnął się, szerokim uśmiechem rekina, który dojrzał smaczną rybkę.

– Domyślam się, że wiesz, iż ludzki mózg składa się z dwóch półkul? U naukowców i w ogóle umysłów ścisłych, dominuje lewa półkula. Prawa – u artystów, humanistów. W niej swoje źródło ma intuicja, wyobraźnia, poczucie humoru. Lewa półkula odpowiada za zdolności analityczne, naukowe, logikę. Tę półkulę, jak mniemam, wykorzystuję całkiem nieźle.

– Rozumiem. – Uśmiechnąłem się lekko pod nosem. – Chcesz znaleźć sposób, żeby zmusić prawą półkulę do lepszej pracy?

Machnął lekceważąco dłonią.

– E tam. Obie półkule stale ze sobą współpracują. Taki na przykład da Vinci – był nie tylko malarzem, a więc twórcą wykorzystującym wyobraźnię, kolor i przestrzeń, ale także znakomitym konstruktorem, wykorzystującym zdolności matematyczne, logikę. Einstein, fizyk, umysł ścisły – grał na skrzypcach, prawdopodobnie bez wyobraźni i intuicji nie dokonałby swoich odkryć. Obaj potrafili korzystać w równym stopniu z obu półkul, to tajemnica ich sukcesów. Kiedy uczymy się, pisząc, licząc, analizując, korzystamy głównie z lewej półkuli. Trzeba wykorzystywać obie, by nauka była łatwiejsza i bardziej owocna – w myśl słów Konfucjusza: „powiedz mi – a zapomnę, pokaż mi – a zapamiętam, pozwól mi przeżyć – a zrozumiem”.

Potrząsnąłem głową oszołomiony.

– Załóżmy, że u mnie dominującą półkulą jest lewa – ciągnął. – Zostało udowodnione, że pracując prawą, stymuluję lewą do efektywniejszej pracy, zmuszam mózg do współpracy między półkulami, zatem – pociągnął szybki łyk piwa – jeśli jestem dobrym biologiem, i zajmuję się na przykład malarstwem, to staję się... jeszcze lepszym biologiem! – triumfalnie zgniótł pustą puszkę w dłoni.

– No to o co ci chodzi...? – Nie zrozumiałem zbyt wiele z tych jego wywodów, widocznie obie moje półkule nie pracowały najlepiej. – Biorąc pod uwagę wszechstronność twoich zainteresowań, obie półkule twego mózgu hulają zapewne jak najnowszy Pentium.

– Tak, nie mam trudności z przyswajaniem informacji, jak i z rozwijaniem talentów czy pracą twórczą. Moje półkule współpracują wzorowo, ale nie o to tutaj chodzi. Problem w tym, by każda zaczęła pracować osobno.

– Nie rozumiem. – Opadły mi ręce. Ileż to już razy, przez lata naszej znajomości, wymawiałem te słowa!

– Posłuchaj. – Spojrzał mi prosto w oczy hipnotycznym wzrokiem. Wyglądał jak Brad Pitt w filmie „12 Małp”. – Mamy dwie półkule mózgowe, z których każda ma odmienne funkcje. Pojawia się więc pytanie: czy każda w nich jest w stanie działać jako oddzielny, świadomy umysł, gdyby oddzielić je od siebie?

Spojrzałem na niego jak na wariata. Myślałem, że znam go na tyle dobrze, że nie zdoła mnie już niczym zaskoczyć. Myliłem się.

– Chodzi ci o to, by jedna półkula była twórcą, a druga recenzentem? Coś w tym stylu?

– Właśnie! – Uśmiechnął się triumfalnie. – Zauważ, że nasz mózg jest jakby wręcz stworzony do tego! Prawa półkula – wyobraźnia, intuicja, procesy twórcze. Lewa – analiza, logika. Genialne!

– A jak zamierzasz zmusić je, by pracowały osobno, Frankensteinie?

Odpowiedział chłodnym uśmieszkiem.

– Pozwól, że ci coś opowiem, Michał. W 1908 roku, do szpitala trafiła psychicznie chora kobieta. Twierdziła, że jej lewa ręka znajduje się poza jej kontrolą. Nieustannie próbowała się udusić za jej pomocą, natomiast prawą bez przerwy odciągała rękę lewą od gardła.

– Przestań. Ciarki chodzą mi po plecach.

– Wykonywała też inne destrukcyjne czynności, jak darcie pościeli, ale tylko lewą ręką. Neurolog podejrzewał uszkodzenie ciała modzelowatego, powodujące brak komunikacji między półkulami mózgu. Autopsja po śmierci pacjentki potwierdziła to przypuszczenie.

– Do czego zmierzasz? – zapytałem zniecierpliwiony. Miałem serdecznie dość rozmowy o mózgu i jego półkulach.

– W 1953 roku, naukowcy Ronald Myers i Roger Sperry dokonali ciekawego odkrycia, przecinając ciało modzelowate w mózgach kotów. Przecięli również części nerwów, łączących oczy z mózgiem. Normalnie każde oko przesyła informacje do obu stron mózgu. Po zabiegu lewe oko kota wysyłało przekaz tylko do prawej półkuli, i odwrotnie.

Poczułem, że robi mi się niedobrze. Odstawiłem puszkę z niedopitym piwem na biurko.

– Następnie uczyli koty wykonywać różne zadania z opaską na oku. Wyszkolili je tak, by naciskały przycisk z namalowanym kwadratem, kiedy były głodne, ignorując przy tym przycisk z kółkiem, po czym przewiązali kotom drugie oko, i co się okazało? Koty zachowywały się tak, jakby nigdy nie uczyły się tej sztuczki. Jedna strona mózgu nie wiedziała, co robi druga. Dwa umysły w jednym ciele.

Zadrżałem.

– Mógłbym przytoczyć więcej takich przykładów, Michale, ale widzę, że masz dosyć. Wniosek jest taki: przecięcie ciała modzelowatego w mózgu tworzy dwa mózgi, zdolne do wykonywania niezależnych funkcji.

– No i co z tego? – zapytałem rozdrażniony.

Uśmiechnął się pod nosem, ale ten uśmiech nie pojawił się w jego oczach.

– Mam zamiar poddać się takiemu zabiegowi.

– Zwariowałeś do reszty! – wybuchnąłem. – Chcesz, żeby ktoś grzebał w twoim mózgu, tak jak tym kotom? Oszalałeś!

– Zabieg ten był przeprowadzany również na szympansach, a także na ludziach, oczywiście bez przecinania nerwów wzrokowych. Stosuje się go sporadycznie przy leczeniu ciężkich przypadków padaczki. To całkowicie bezpieczny zabieg.

– I co chcesz osiągnąć w ten sposób, wariacie? – zasapałem. Byłem wzburzony.

– Będę miał dwa mózgi. Pozwoli mi to rozwijać swoje zdolności w dwójnasób. Przy mojej wiedzy i zdolnościach, może mi się udać. Mam już projekt, patrz. – Podsunął mi pod nos jakieś pokreślone kartki. Odepchnąłem jego rękę.

Wziąłem głęboki oddech. Starałem się myśleć racjonalnie. To, że mój przyjaciel najwyraźniej w końcu sfiksował, to jeszcze nie koniec świata. Zszokował mnie tymi bredniami, ale przecież od słów do czynów wiedzie czasem długa droga.

Wyjąłem ze zgrzewki ostatnie dwa piwa i podałem jedno Stefanowi. Otworzyłem puszkę, i kilkoma haustami opróżniłem ją do połowy. Smakowało cudownie, jakby każdy łyk gasił pożar w mojej głowie.

– Posłuchaj, Stefan... – powiedziałem „rozsądnym” tonem. – Myślisz, że pierwszy lepszy chirurg zrobi ci taki zabieg? Pójdziesz do lekarza, i powiesz: panie doktorze, proszę mi naciąć ciało modzelowate, bo chcę mieć dwa mózgi? Wiesz, dokąd skierowanie ci wypisze...?

– Ten sam stary Michał. – Uśmiechnął się pobłażliwie. – Jak zwykle mnie nie doceniasz. Kasa, misiu, kasa. Kasa otwiera wszystkie drzwi, jak masz kasę, to możesz być wariatem, i nikogo to nie obchodzi. Wszystko i każdy jest do kupienia, to tylko kwestia ceny...

– No właśnie – podjąłem. – A ty groszem nie śmierdzisz. Chyba, że o czymś nie wiem?

Oczy zapaliły mu się jak diabłu. Zaczynałem się już bać tego błysku, gdy ożywiał się, przekonując mnie do kolejnej idei.

– No właśnie, kasa. Mam plan... – Nachylił się w moim kierunku, przechodząc na konspiracyjny szept. – Uważasz, że o wygranej w totolotka decyduje przypadek? No to posłuchaj...

 

***

 

Kiedy kilka minut przed jedenastą opuszczałem mieszkanie Stefana, trzęsły mi się nogi. Zresztą, jeszcze mi się trzęsą. Mam nadzieję, że jego plan się nie powiedzie, ale znając go... Boję się, że dopnie swego.

 


< 18 >