strona główna     -     konkurs     -     archiwum fahrenheita     -     stopka redakcyjna     -     napisz do nas
 
Tomasz Pacyński
Początek Poprzednia strona 29 Następna Ostatnia

Wspomnienie (4)

 

 

Napięcie gęstnieje. Kiedy już zaczynam się już jeżyć, klient wstaje bez słowa, chowa ostrożnie flakon do obsikanej sakwy. Wychodzi bez pożegnania a wraz z nim znika aura strachu, duszny zapach nienawiści i pogardy. Smród potu niestety pozostaje, trzeba będzie się tym zająć później.

Ostrożnie obwąchuję zydel, marszcząc nos z obrzydzeniem. Nie można zaniedbywać obowiązków, ktoś w tym domu musi troszczyć się o bezpieczeństwo, nie można tak ważnej sprawy powierzać człowiekowi, nawet czarodziejce.

Nie dane mi dokończyć oględzin. Czuję, jak pani unosi mnie, odwraca, przytula do piersi. Zastygam w idiotycznej pozycji, łapami do góry. Choć tego nie lubię to nie protestuję, ludzie nie potrafią okazywać uczuć w normalny sposób.

- Futrzaczku... - szepcze pani cicho. - Już dobrze, już poszedł.

Wcale nie dobrze, myślę sobie. Poszedł, owszem, ale wróci, mam takie paskudne przeczucie. Poza tym, co za idiotyczne przezwisko! Kotu nie można nadać imienia.

Ona robi coś jeszcze gorszego, wilgotnymi wargami cmoka mnie w nos. Aż cały sztywnieję, takie to obrzydliwe. Nazywają to pocałunkiem. Wie, że tego nie znoszę, ale czasem sobie folguje.

No, ale dzisiaj nie będę protestował.

 

***

 

Płomyki leniwie pełgają nad brzozowych polanami, cienie tańczą na ścianach. Deszcz wciąż bębni o szybki, wiatr postukuje obluzowaną dachówką. Wiem, że jest obluzowana, sam sprawdzałem, zanim jeszcze zaczęło padać.

Swoją drogą, dachówki to paskudny wynalazek. Nie to, co stare, dobre gonty, w które można się wczepić pazurami. Wiem coś o tym, zdarzało się zlecieć przez dachówki właśnie. Niemiłe przeżycie, najpierw szybkie, rozpaczliwe drapanie pazurkami, potem stwardniałe nagle powietrze uderza w pysk. Koty nie latają, a przynajmniej nie powinny. Ile to trzeba się nawykręcać, żeby spaść na te cztery łapy. A czasu mało, ziemia pędzi na spotkanie.

Cóż, jest ryzyko, jest zabawa. A gołębie upodobały sobie dach naszego domostwa, żal byłoby przepuścić taką okazję.

I tak dobrze, że mieszkamy w wieży, opodal miejskich murów. Bez śmierdzących rynsztoków dokoła, sami, tylko we dwoje, bez zbrojnych, pachołków, służących i innej hołoty, patrzącej tylko, jak kota ukrzywdzić. Niekoniecznie zresztą od razu rzucić kamieniem czy kopnąć, wystarczy, że poleją wodą albo co gorsza pomyjami. A tak, pachołków nie trzeba, straży też. Wejścia strzeże magia, magiczne pole. Wprawdzie sierść się od niego jeży, iskierki skaczą, jak od głaskania pod włos, ale lepsze to niż nagła kąpiel.

Dobrze wybrałem, prawda? To ważne, dobrze wybrać sobie człowieka. Nie brać każdego, jak leci, pomyśleć a czasem zdać się na kocia intuicję. Za nic nie brać zwykłej gospodyni, która tylko, żeby myszy łapać. Nie, jak kot już chce mieć człowieka, powinien znaleźć odpowiedniego. Niezły jest masarz, albo rzeźnik. Co prawda jest to bardzo niezdrowy tryb życia, trzeba dużo ćwiczyć, żeby całkiem tłuszczem nie porosnąć. Ale niektórzy to lubią.

Ale najlepiej mieć czarodziejkę.

Pełgają płomyki w kominie. Rozciągam się, rozpłaszczam, wyciągam łapę. Rozcapierzam pazury. Patrzę w te niebiesko-szare oczy, w których migocze odbłysk ognia. Dziwne oczy, z okrągłą źrenicą, ale mimo to dosyć ładne. Zaczynam mruczeć. Ona to lubi, ja zresztą też.

Wreszcie mamy czas tylko dla siebie.

 

***

 

Z czego się cieszycie, burasy? Co, łżę może? Co wy tam wiecie, śmietnikowe pomiotła. Do was nikt nigdy nie powiedział "futrzaczku", co najwyżej "ty sierściuchu pierdolony".

A w ogóle to moja wieża. I albo słuchacie dalej, albo spieprzać, myszy łapać, po śmietnikach szperać! Nie chcecie to nie, więc wynocha!

Że co, opowiadam za każdym razem to samo? To po co przyłazicie tu słuchać? Mogę skończyć, tylko bez drwin, burasy. Tak, do ciebie mówię, jak zaraz palnę w ten rudy łeb...

No masz, poszli sobie, tylko ty zostałeś. Młody jesteś, nie słyszałeś pewnie moich opowieści, pierwszy raz wybrałeś się tutaj ze starszymi kocurami. Słyszałeś, jak naśmiewali się pomiędzy sobą, nie zaprzeczaj. Wiem, głupio ci, widziałem, tylko ty słuchałeś uważnie. Ech, co oni tam wiedzą.

Nie będę opowiadał dalej, nie warto. Ty też nie uwierzysz. Jednak chcesz posłuchać? Dobrze, opowiem. Ale wiesz, mały, to tylko bajka, taka jaką ludzie opowiadają swoim dzieciom. Smutna bajka, z tych, co to kończą się źle.

Oni już nie wierzą w bajki, zwłaszcza w tę. Słyszeli ją zbyt wiele razy, wyrośli z niej. Opowiadałem ją im kiedy byli tacy jak ty, młode kocurki, niepoznaczone jeszcze bliznami, nie skażone cynizmem po latach bytowania na śmietnikach. Nigdy w nią nie wierzyli, nawet wtedy. Nigdy nie widzieli wyniosłej wieży, krytej czerwoną, lśniąca po deszczu dachówką, nie słyszeli postukiwania pantofelków na kamiennych stopniach. Nie napotkali błysku spojrzenia spod lamowanego futerkiem kaptura, nie słyszeli jej śmiechu.

Dla nich zawsze była tutaj ruina, strasząca poczerniałą więźbą dachową, pustymi oczodołami okien. I obsrane przez gołębie mury. I stary, zgorzkniały, wyleniały kocur. Tak, mały, o sobie mówię. Mieszkam tu długo, ich jeszcze nie było na świecie. Wiem, koty tyle nie żyją. Ale ja tak.

Chcesz posłuchać. Proszę bardzo, słuchaj. Ale pamiętaj, to bajka, okrutna i zła. Dobrze się nie skończy.

 

***

 

Środek nocy to dobra pora, w sam raz aby wypuścić się na łowy. Bezczelne gołębie śpią napuszone na gzymsie, myszy smyrgają po posadzce, zwabione okruchami, ośmielone ciemnością. Można skoczyć znienacka, przytrzymać, usłyszeć cichy, przerażony pisk. Poczuć pod zaciśniętymi pazurami, jak po krótkim szamotaniu wycieka kosmate mysie życie.

Słyszę spokojny oddech. Już dobrze, już nie przewraca się z boku na bok, nie emanuje od niej to niepokojące strapienie. Zasnęła wreszcie głęboko, mógłbym ułożyć się wygodnie, wtulić w poduszkę, czując zapach czarnych włosów. Zwinąć w ciasny kłębek, dla pewności owinąwszy ogonem. Dobrze byłoby tak leżeć, czuć ciepło i spokój. Poleżę jeszcze chwilę, zaraz wstanę, naprawdę, coraz bezczelniej popiskują buszujące w komnatach myszy, coraz wyraźniej słyszę chrobot pazurów moszczących się na gzymsie gołębi.

Środek nocy to dobry czas na polowanie, na atak z mroku, skryty i zabójczy. Ciemność rozjarza się upiornym, niebieskawym blaskiem płynącym zza okien, cienie okiennych ram przecinają pościel, śnieżnobiałą w tej sinej poświacie. Zanim jeszcze dotrze do mnie dźwięk rozbijanych odrzwi, sierść staje dęba jak od głaskania pod włos, z wąsów, z łap i z ogona sypią się klujące iskry. Swąd spalenizny aż zatyka, przestaję widzieć i czuć cokolwiek. To magia, kołacze mi się w głowie. Obca magia. Za silna dla kota, choćby i wojownika. Z tą rozpaczliwą świadomością zapadam w ciemność.

Te myszy są bezczelne. Siedzi taka tuż przede mną, lśnią czarne paciorki ślepków, nos marszczy się jej, gdy węszy, śmiesznie obnażając długie, żółte siekacze. Mógłbym sięgnąć ją bez trudu łapą.

Nie mógłbym.

Tylko oczy mnie słuchają. Mogę się rozglądać, mrużyć powieki. To wszystko. Widzę śmiesznie, świat stanął na boku, z posadzki zrobiła się ściana, dziwne, że sprzęty nie spadają. Mysz też siedzi na niej siedzi, ale ona w końcu mogła się wczepić pazurkami, myszy nie takie rzeczy potrafią.

Mogę tylko patrzeć. Nawet ogonem nie jestem w stanie poruszyć, a chętnie biłbym po bokach, syczał ze złości i strachu. Tak, ze strachu, bo dzieje się coś zupełnie niezrozumiałego. I ten zapach.

W swąd nadpalonej sierści, mojej własnej, jak się domyślam, wwierca się znajomy odór zdrajcy.

Mogę też słuchać. Głos klienta nie jest już przepojony lękiem, teraz brzmią w nim triumfalne nuty. Ale nienawiść pozostała.

Słyszę głośny stukot podkutych obcasów na kamieniach posadzki, brzęk ostróg. Warkliwe słowa komendy, po których następuje szybszy rytm kroków. I właśnie w tej chwili czuję, jak przez całe ciało przechodzą mi ciarki, gdy po odgłosie uderzenia z chaosu dźwięków wyławiam coś jak szloch.

Wyciągnięta łapa drga, pazury wysuwają się. Patrzę na to, jakby nie należały do mnie, jakby były czymś obcym, aż po chwili spostrzegam, że odzyskuję władzę nad własnym ciałem. Mysz pierwsza to spostrzegła, zniknęła w jednej chwili. Niepotrzebnie, i tak nie mam na nią czasu.

Świat powoli odzyskuje właściwe proporcje i kierunki, dociera do mnie, że leżę na boku, czuję już ból poparzonego ciała, mrowienie w kończynach. Silna była ta magia, za silna nawet dla mojej pani, nie mówiąc już o mnie.

Coś trąca mnie w bok, kątem oka widzę znajome, długie buty. Te, które jeszcze nie tak dawno chciałem obsikać. Buty klienta, zwanego zdrajcą.

Nie muszę udawać, przewalam się bezwładnie, ciało nie słucha mnie jeszcze. Całe szczęście, zdrajca spluwa tylko.

- No i co, wiedźmo? - zgrzytliwy śmiech. - Trafił swój na swego. A raczej na silniejszego.

Powoli wysuwam pazury, usiłuję zapanować nad ogonem zataczającym coraz szersze, wściekłe łuki. Wiem, że tylko ja mogę jeszcze walczyć, bronić naszego domu. Powoli, nieznacznie próbuję się podnieść, usiłując ze wszystkich sił nie słyszeć kolejnego uderzenia.

- Odpowiadaj!

- A po co? - głos mojej pani jest zduszony, ale wyraźny. - Widać zdradzasz wszystkich. Ciekawe kiedy i jego zdradzisz. Kiedy i na niego przyjdzie pora.

Świat wraca do normy, ściana znów jest ścianą, posadzka posadzką. Wreszcie staję na własnych czterech łapach, nikt szczęśliwie nie zwraca na mnie uwagi. Dopiero teraz mogę zobaczyć, co się właściwie dzieje.

Moja pani stoi z hardo uniesioną głową, na policzku nabrzmiewa czerwony ślad. Nie czas teraz jej się przyglądać, trzeba ocenić sytuację. Dwóch zbrojnych, rozglądają się niepewnie, wyczuwam bijący od nich strach. Nic dziwnego, niebezpiecznie zadzierać z czarodziejką. Klient zamierza się właśnie, chce uderzyć jeszcze raz. Sprężam się, powinienem dosięgnąć go jednym skokiem. Byle od razu dostać ślepiów.

- Stój!

To nie było do mnie, ale samo brzmienie głosu osadza mnie w miejscu. To ten, którego nie dostrzegłem.

Moja pani uśmiecha się, dziwnym skrzywieniem opuchniętych warg.

- Daj spokój, Reinhold - mówi cicho, niewyraźnie. - On musi przecież, ma wreszcie swoją władzę. Sprytny jest, nawet mnie oszukał.

Człowiek zwany Reinholdem krzywi się z niesmakiem. Jest czujny, dostrzegam lśnienie magicznej aury, otaczającej jego sylwetkę zwodniczo delikatną mgiełką.

- Sama się oszukałaś, Dominique. Zawsze byłaś zarozumiałą dziwką, nie doceniałaś ludzi. Ten tutaj może jest i głupi, ale ma swój spryt.

Klient czerwienieje, widać chce coś powiedzieć.

- Zamknij się! - Reinhold nie dopuszcza go do słowa. - Może teraz i jesteś jedynym dziedzicem, ale nie zapominaj, że tylko dzięki mnie.

Skłania się ironicznie w stronę mojej pani.

- I dzięki tobie, Dominique, a raczej twojej naiwności.

Pani nic nie mówi, spluwa mu tylko w twarz. Ale krople różowej, zmieszanej z krwią śliny nie dolatują do celu, z sykiem zatrzymują się na niewidzialnej zbroi, zamieniają w obłoczki pary.

- Ejże, moja droga... - czarodziej kręci głową. - Zachowuj się, bo jak nie, to zaraz zmienimy zaklęcie, że nawet już nic nie powiesz. Nie wspominając już o pluciu. A byłoby za wcześnie, chciałbym jeszcze usłyszeć, że jestem od ciebie lepszy. Ot, słabostka taka, próżny jestem, jak wiesz.

Pani uśmiecha się znowu. Twarz Reinholda twardnieje.

- Co, nie przyznasz się? Niech ci będzie. Przegrałaś, i to wystarczy. Dałaś się oszukać, nie jemu przecież...

Wskazuje na klienta, który sapie ciężko, spoglądając z nienawiścią na wszystkich wkoło.



Czytaj dalej...



 


Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Konkurs
Bookiet
Recenzje
Spam (ientnika)
Komiks
Stopka
Hor-Mono-Skop
Ludzie listy piszą
Martin Králik
Adam Cebula
D'Bill
Idaho
Andrzej Pilipiuk
Ewa Białołęcka
Tomasz Pacyński
Eugeniusz Dębski
Tadeusz Oszubski
Artur Skowroński
Jaroslav Mostecký
KRÓTKIE SPODENKI
nonFelix
Adam Cebula
Necrosis
XXX
Ktokolwiek widział...
 

Poprzednia 29 Następna