strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Fahrenheit Crew Recenzje
<<<strona 08>>>

 

Recenzje (2)

 

 


Książka

Nie do śmiechu

 

Na okładce Alterlandu możemy przeczytać następujące słowa, podpisane przez Rafała Ziemkiewicza: "Mariaż satyry z fantastyką rzadko bywa tak udany, jak u Wolskiego – śmiejemy się nie z jednego czy drugiego głupca, ale z głupoty jako takiej." Tymczasem ani w trakcie lektury, ani po jej zakończeniu nie było mi do śmiechu. Nie chcę przez to powiedzieć, że książka jest przez to gorsza. Bynajmniej nie jest to też książka ponura. Po prostu nie spodziewajcie się po lekturze salw śmiechu, a bardziej chwil zadumy i refleksji. W przypadku ostatniej książki Wolskiego można mówić raczej o mariażu fantastyki i historii, a nie jak pisze Ziemkiewicz satyry i fantastyki. Oczywiście nigdzie nie jest powiedziane, że przytoczone wyżej słowa dotyczyły Alterlandu, bardziej prawdopodobne, że odnosiły się ogólnie do twórczości Wolskiego. Wydawca umieścił na okładce ten cytat zapewne po to, aby zachęcić do sięgnięcia po tę książkę zarówno czytelników znających fantastyczny dorobek Wolskiego, jak i tych, którzy spotkali się z nim jedynie na niwie satyrycznej, a tych przecież jest więcej. Z drugiej strony, takie określenie kręgu odbiorców Alterlandu ma sens, bo jest to powieść niemal głównonurtowa, w której, dzięki możliwościom, jakie daje fantastyka, Autor odniósł się do wydarzeń z minionego wieku i w ciekawy sposób przemycił własne refleksje dotyczące najważniejszych wydarzeń XX wieku, losów Polski, Europy i świata.

W Alterlandzie mamy bowiem do czynienia z historią alternatywną – Polska na początku XXI wieku nie istnieje, a na mapie, w miejscu, gdzie dotychczas się znajdowała, można odczytać słowa "Autonomiczna Republika Priwislinii". W zrujnowanej przez wojenne wydarzenia Warszawie spotykamy Simona Ravella, a właściwie Szymona Rawskiego – emigranta z Polski, który teraz jako obywatel USA przybywa do ruin ojczyzny, aby zmienić tragiczną historię Polski i świata. Dokonać tego chce dzięki swoistemu wehikułowi czasu, który nie pozwala co prawda przenosić się w czasie, ale umożliwia przesłanie w przyszłość lub przeszłość informacji. A jak wiadomo, informacja jest bardzo silnym orężem. Cały problem polega na tym, aby dotarła ona do właściwej osoby. Kwestia tego, jakie konsekwencje nieść może ingerencja w przeszłość, dzieli dziś zarówno naukowców, pisarzy science-fiction jak i filozofów. Wolski traktuje problem pobieżnie, bo nie tyle interesują go problemy podróży w czasie, ile wpływ poszczególnych jednostek na losy świata. Na końcu książki znajduje się indeks postaci historycznych, które wystąpiły w książce – liczy sobie ponad 200 nazwisk osób znanych z kart podręczników historii czy z pierwszych stron gazet. Większość z nich jest w książce jedynie wspomniana, ale wielu odgrywa kluczowe role, czy wręcz wchodzi w interakcje z fikcyjnymi bohaterami powieści, do których obok Simona Ravella należą jego ojciec i dziadek. Przez pryzmat ich losów pokazane zostają losy Polski, zarówno te, które znamy z kart historii, jak i te, które mogłyby mieć miejsce, gdyby...

Zachęcam gorąco do przeczytania Alterlandu, bo po pierwsze, jest to jedna z niewielu powieści przedstawiających alternatywną historię Polski; po drugie, pozwala na refleksję nad obecnym stanem naszego kraju i nieodparcie przywołuje myśl, że co prawda mogło być lepiej, ale też zawsze może być gorzej; po trzecie, jest to po prostu dobrze napisana i wydana książka. Tych, których może na wstępie zniechęciłem, również zachęcam do lektury, bo co prawda śmiechu za wiele nie ma, ale satyra jednak jest, momentami gorzka, momentami mniej, ale jest to satyra w rozumieniu wytykania błędów, piętnowania głupoty i ludzkich wad.

 

Tomek Kopyra

 

Marcin Wolski

Alterland

Wydawnictwo W.A.B., 2003

Stron: 368

Cena: 34,90 zł

 


Książka

Wyrodny tatuś

 

Niedawne wydanie TalizmanuCzarnego domu, wspólnych dzieł Stephena Kinga i Petera Strauba, przyniosło nieuniknioną publikację dokonań tego drugiego. Po niezbyt udanej Krainie cieni mamy teraz możliwość przeczytania Pana X, książki lepszej, co jednak nie oznacza "dobrej". Oto bohater: Ned Dunstan, w zasadzie normalny facet, z lekko tylko popieprzonym życiorysem. Jedyne, co gnębi go naprawdę, to powtarzające się co roku wizje makabrycznych morderstw, popełnianych przez Pana X. Ned wraca do rodzinnego miasta, żeby odwiedzić swoją umierającą matkę, i przy okazji nawiązać bliższy kontakt z od lat niewidzianą rodziną. Wtedy okazuje się, że nie wszystko jest tak proste, jak się wydaje. Niemal wszyscy w rodzinie Dunstanów mają jakieś nadprzyrodzone moce, np. "zjadają czas" (co w praktyce oznacza umiejętność przeniesienia się w przeszłość). Do tego parę, dość wysoko postawionych w mieście osób zaczyna uważać Dunstana za swojego wroga. A to za sprawą osoby, z której istnienia Ned nie zdawał sobie dotąd sprawy: Roberta, jego brata bliźniaka, podążającego za nim niczym cień. Robert uratował parę razy Nedowi tyłek, ale ma w tym swój własny interes. Jednak najgorszy w tym wszystkim jest tatuś obu braci. Nie zdradzę specjalnej tajemnicy mówiąc, że to nikt inny jak Pan X, morderca z wizji Neda, szaleniec, który uwierzył w opowieści Lovecrafta. Od lat planuje zabicie swojego potomka, bo to on właśnie ma zagrozić potędze Pana X.

Powyższe, siłą rzeczy krótkie, streszczenie nie wyczerpuje chyba nawet połowy wątków powieści Strauba. Koneksje między postaciami – przywodzące momentami na myśl południowoamerykańskie telenowele (zaginione dzieci, rozdzieleni kochankowie i zły policmajster) – są rozległe, samych bohaterów jest zresztą legion, ale nic to, bo rzecz jest całkiem sprawnie napisana, więc lektura jakiegoś specjalnego bólu nie sprawia. Gorzej, że wszelkiego rodzaju wątki ponadzmysłowe są tu niepotrzebne (nie sądziłem, że kiedykolwiek powiem coś takiego!) i doklejone na siłę. Przyznam, że wolałbym przeczytać oparty na tej samej historii sprawny kryminał, w którym nikt nie przenosiłby się w czasie, wyrodny tata byłby po prostu szalonym zabójcą, a brat bliźniak cynicznym sukinsynem. A tak dostałem ciężkostrawny koktajl, złożony ze zbyt wielu składników.

 

Kuba Demiańczuk

 

Peter Straub

Pan X 

tłum. Maciejka Mazan

Prószyński i S-ka, 2003

Stron: 592

cena: 39,00

 


Książka

Jeden komandos i pies

 

Pisanie o zwierzątkach to murowana recepta na sukces. Zwłaszcza o tych miłych, które pamiętamy z dobranocek, książek z obrazkami do kolorowania, z filmów o dzielnej i wiernej suczce rasy collie – choć przyznam, że imię Lassie kojarzy mi się teraz bardziej z komedią Porky’s. Jest w nas coś takiego, że chętnie czytamy o pieskach i kotkach, nawet jeśli te ostatnie należą do wiedźmy...

I jest coś w bohaterach, którzy już z samej swej istoty zdefiniowani są jako ci dobrzy – wierni, gotowi do poświęceń, oddani. Lubimy czytać o czymś, co sami chcielibyśmy mieć.

Tę receptę zastosował Dean Koontz, solidny rzemieślnik thrillera. Bohaterem Opiekunów uczynił retrievera (a trudno o milszego psa, wystarczy spojrzeć w smutne oczy). Naturalnie, niezwykłego, to już nie są czasy Lassie, kiedy wystarczały zwykłe psie przymioty. Mamy ostatecznie wiek dwudziesty pierwszy, o genetyce każdy słyszał cokolwiek, i każdy się boi, wbijając zęby w pomidora, czy ów nie odezwie się z wyrzutem ludzkim głosem, bo został genetycznie zmodyfikowany. Tak jak i pies, o swojskim imieniu Einstein, co w zasadzie powinno od razu wyjaśnić, jakie to przymioty zyskało biedne zwierzę, kiedy pogrzebano mu w genach.

Powiem od razu złośliwie, że i drugi bohater ma w sobie coś z retrievera, a przynajmniej wyobrażam go sobie spoglądającego smutnymi, wyżlimi oczyma niczym Nicolas Cage. To były komandos Delta Force – dalej już nie trzeba wyjaśniać, kim tak naprawdę jest. To człowiek po przejściach, który nie może poradzić sobie z balastem przeżyć. A jednocześnie jest (surprise, surprise!) maszyną do zabijania, która poradzi sobie w najgorszych okolicznościach. I dopiero kiedy spotka na swej drodze drugiego rozbitka życiowego, a nawet dwoje, życie dla niego odzyskuje sens. Odnajduje Miłość, Oddanie itd., wszystko koniecznie dużą literą, i wszystko w obliczu śmiertelnego zagrożenia.

Wydawałoby się – okrutna sztampa i kalka, coś, co zalega półki w trzeciorzędnych wypożyczalniach wideo. Ale nieprzypadkowo nazwałem Deana Koontza solidnym rzemieślnikiem. To się po prostu czyta, choć pewnie nie dostarczy to wzruszeń na miarę Prousta, wyrafinowanych i niecodziennych. Ale Koontz z tak zużytych, zdawałoby się, klocków potrafi złożyć interesującą historię. Przede wszystkim zaskakującą, okazuje się bowiem, że mimo iż pustaki pozostały te same, to można z nich zbudować wiele. Niekoniecznie powielać jeden kształt domku w stylu "późny Gierek". To świetnie opowiedziany thriller, czytelnika czeka niejedno zaskoczenie.

Koontz umiejętnie wykorzystuje nasze lęki i obawy. Dziś trudno przestraszyć kogokolwiek prostym wąpierzem, różowym glutem z kosmosu, najazdem Marsjan czy choćby żywymi trupami w ilościach hurtowych. Boimy się tego, co bliskie, co straszy nas w nagłówkach gazet i oświadczeniach Watykanu. I wprawdzie to, czym straszy Koontz, też niedługo już stanie się sztampowe i ograne, to jednak teraz jest wciąż świeże i aktualne.

Nie zdradzę tajemnicy, kim (czym) jest główny szwarccharakter – jako że zgodnie z obowiązującym ostatnio nowym świeckim obyczajem wydawca umieścił na czwartej stronie okładki zgrabne streszczenie. To też (zły, nie wydawca) efekt manipulacji genetycznych i nieodpowiedzialnych eksperymentów. Znów, zdawałoby się ograne. Mieliśmy już klonowane dinozaury i inne paskudztwa. Ale Koontz potrafił zagrać tu nową melodię.

Opiekunowie to kawałek bardzo przyzwoitego rzemiosła. Thriller inteligentny i zaskakujący, miejscami wzruszający. Owszem, są to zapewne bardzo tanie wzruszenia, takie proste żołnierskie słowa o zobowiązaniach, oddaniu, przyjaźni. Jeśli ktoś szuka właśnie tego, godziwej rozrywki na wysokim poziomie, bez niechlujstwa i nieprawdopodobieństw, może spokojnie sięgnąć po Koontza. W sam raz na zapełnienie wolnego popołudnia czy deszczowego weekendu. A zamykając książkę, raczej nie będziemy mieli poczucia straconego czasu. Za cenę, którą zapłacimy, dostajemy produkt wysokiego poziomu.

Parę słów na temat wydania – jak większość książek wydawnictwa Prószyński i S-ka Opiekunowie są wydani porządnie. To ważne, bo książka ma cechy dobrego thrillera czy kryminału – można do niej wracać, kiedy znów będziemy mieli ochotę poczytać o wiernym psie i dzielnym komandosie. Nie po to, żeby znaleźć coś nowego, ale po prostu jeszcze raz się zabawić.

 

Tomasz Pacyński

 

Dean Koontz

Opiekunowie (Watchers)

tłum. Mirosław Kościuk

Prószyński i S-ka, Warszawa 2003

Stron: 552

Cena: 36 zł (twarda oprawa)

 


Książka

Wszyscy poddani cesarza

 

Zgodnie z definicją Andrzeja Sapkowskiego, autora niedoścignionego Rękopisu znalezionego w smoczej jaskini. Kompendium wiedzy o literaturze fantasy, "Fantasy jest to, co opatrzono etykietką z napisem: fantasy."

Na wydanej przez Runę najnowszej książce Tomasza Piątka pt. Żmije i Krety takiej etykiety nie ma. Owa przynależność do gatunku nie została też zaznaczona w nocie edytorskiej na czwartej stronie okładki (nawiasem mówiąc, jednej z najlepszych notek, jakie czytałam, bo właśnie ona, nic innego, zachęciła mnie do sięgnięcia po książkę). I może dobrze, że tej etykiety zabrakło. Nie ma co się wypierać, kiedy mówimy "fantasy" zazwyczaj mamy na myśli rzecz rodzaju "sword and sorcery" tymczasem Żmije i krety bynajmniej do tego rodzaju nie należą. Powieść Piątka tak naprawdę niewiele ma wspólnego z tym, co uznajemy za typowe dla gatunku. Autor zdaje się jedynie wykorzystywać koncepcję, wpisywać w ogólnie znane ramy świata Neverlandu bardzo swoje i bardzo oryginalne treści.

"Czy jesteś gotowy na wieści ze świata gorszego niż nasz?" – opaskę z takim pytaniem można znaleźć na każdym egzemplarzu książki. Chwyt reklamowy? Zapewne, ale nie tylko, bowiem skonstruowany przez Tomasza Piątka świat jest zdecydowanie gorszy od tego, z którym przyszło nam się borykać na co dzień. Ten świat to Imperium – miejsce jedyne i najlepsze, a sugerowanie, że gdzieś, gdziekolwiek znajdują się ziemie, które nie są jego częścią, gdzie nie sięga władza Cesarza, to niewyobrażalne bluźnierstwo – Imperium to świat.

Żmije i krety to opowieść pełna przemocy, niewyobrażalnego okrucieństwa, tortur i kaźni, gwałtów i podłości, opowieść o świecie doskonale totalitarnym, którego potworność oddają najlepiej rozterki oberżysty Tuomo Juhani Fusingrappy:

(...) Pchnąć sługę z donosem do straży? To oznaczało śmierć. Kto o czymś donosi, ten o tym wie. A kto wie, ten sam jest wmieszany. Kto jest wmieszany, ten jest współwinny.

Jednak najbardziej przerażające w książce Piątka są nie opisy kolejnych tortur, tak wyrafinowanych, że aż nieprawdopodobnych, nie kolejne gwałty i jeszcze brutalniejsze morderstwa, ale fakt, że tak naprawdę wszystko to już było. Wszystko wydarzyło się, a czasem i wciąż się wydarza w naszym świecie, bo tak naprawdę Żmije i krety to historia o nas, o ludziach. O tym, do czego potrafimy się posunąć, co potrafimy zrobić sobie samym i światu, który nas otacza. Oto my właśnie, ukochani poddani cesarza, bezwzględni zdobywcy i panowie wszelkie stworzenia. Epatowanie okrucieństwem i brutalnością? Ależ skąd! Czym tu epatować, skoro to wszystko już było, wymyśliliśmy to my, ludzie, a nawet wypróbowaliśmy w praktyce. Imperium to przecież nasz świat, nasze życie: zabójstwa, gwałty, rasizm, wojny, totalitaryzm, zniszczone ziemie, upadek wartości, pogarda, zdrada, podłość, czy to naprawdę nie brzmi znajomo? Piątek zrezygnował jedynie z łagodzących wrażenie wpływów mijającego czasu i odległości, bo może nie "zaledwie wczoraj", może nie "tuż obok", ale przecież też nie "nigdy" i nie "wcale". I choć w powieści nie da się przeoczyć nawiązań do kultury orientalnej, o czym świadczą chociażby nazwy i imiona mające wyraźnie japońską etymologię, to nie dam się przekonać, że i okrucieństwo jest dla nas Europejczyków równie obce. W Japonii, o ile mi wiadomo, nie było Teatrum Zwycięstwa.

Czytana pod takim kątem powieść Tomasza Piątka skłania zapewne do refleksji, nie tylko jednak, bowiem przy tym jeszcze (a może raczej zupełnie niezależnie) intryguje i wciąga.

To po prostu świetnie napisana książka, do tego na tyle obiegająca od "reguły" gatunku, że nieprzewidywalna. Nie sposób tu nie wspomnieć o Świętym Obrazie, zarazem trudno wypowiedzieć się na temat kultu, który jest wyraźną osią powieści, tak, by nie zdradzić za wiele tym, którzy po Żmije i krety dopiero sięgną. Majestat Malowidła i Ukrytych. Religia, której nie wyraża się słowami, bowiem słowa są zbyt ulotne dla wyrażenia Obrazu. Do tego potrzebny jest sam Obraz. Czczony, wielbiony, sprowadzający uniesienie, święty nastrój. W niektórych częściach Imperium zakazane jest oglądanie całości Obrazu, wszędzie zakazana jest wiedza o Nim, a ona właśnie staje się udziałem bohaterów powieści, ona też bezpośrednio wpływa na ich losy. Rudej Jongi, Majora Hengista, generała Tundu Embroja, pięknej Virmy. Dokąd zaprowadzi ich ta wiedza? Jak zakończy się ich podróż? Na te odpowiedzi przyjdzie nam niestety jeszcze poczekać. To dopiero pierwszy tom trylogii, mam tylko nadzieję, że na kolejne dwa nie przyjdzie nam czekać zbyt długo i że dorównają temu pod względem poziomu, choć osobiście byłabym zdania, że mogłyby przewyższyć go objętością.

 

Dominika Repeczko

 

Tomasz Piątek

Żmije i krety

Runa 2003

Stron: 148

cena: 19,50

 



Czytaj dalej...




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Od Redakcji
Bookiet
Recenzje
Zatańczysz pan...
Spam(ientnika)
Hormonoskop
Wywiad
W. Świdziniewski
Andrzej Pilipiuk
Paweł Laudański
Piotr K. Schmidtke
Tomasz Pacyński
Adam Cebula
Romuald Pawlak
Adam Cebula
Konrad Bańkowski
Adam Cebula
Zbigniew Zodaj
Tomasz Olczyk
Jerzy Grundkowski
Grzegorz Czerniak
Piotr Lenczowski
Miłosz Brzeziński
XXX
Dominika Materska
EuGeniusz Dębski
 
< 08 >