Recenzje (3)
KsiążkaBaszty w Słupsku...
Wiem, wiem, w głupawą grę półsłówek to się nijak nie układa, ale swój przebiegły sens ma. Przebiegły... tak, to dobre określenie w odniesieniu do tej akurat książki. I zwłaszcza, kiedy rozmawiamy o sensie. Ale po kolei. Przywykliśmy do frazesów mówiących o tym, jakaż to ta fantastyka otwarta, ileż w niej potencjałów i możliwości... Takie wielkie, otwarte pole, co to iść można niby w dowolnym kierunku. Potencjalnie, bo większość i tak popiernicza wydreptanymi na polu ścieżynkami. Choć czasem jeden z drugim jakoś tak na przełaj, w bok, po skosie... Wszystko było? Niby tak, ale powiew świeżości nadal jest możliwy. Na naszym rynku termin urban fantasy kojarzony jest głównie z Neilem Gaimanem dzięki jego powieści Nigdziebądź. I słusznie, poniekąd, choć obawiam się, że dzięki temu tak samo z Nigdziebądź będzie na prawo i lewo kojarzona Baszta Czarownic Krzysztofa Kochańskiego. A to już mniej słusznie. W każdym razie, zapomnijmy o Gaimanie i wróćmy do Słupska. Jest sierpień, miasto jak miasto... Pod wieloma względami takie samo, jak prawie wszystkie inne w Polsce. Ale oczywiście czekają nas pewne nieoczekiwane wydarzenia. Ich początkiem będzie przybycie (ale skąd?) dwóch dziwacznych typków: Wielgusa i Pożogi. Indywidua iście bułhakowowskie, zwłaszcza na odcinku marynarki w kratę oraz Gnata. I właśnie owi dwaj stają się przyczyną niezwykłych wydarzeń, w dość widoczny sposób tocząc między sobą jakąś grę, której cel i reguły pozostają jednak mało czytelne. Jedno jest pewne, panowie nie są STĄD. W ich rozgrywkę wciągniętych zostaje kilkoro mieszkańców Słupska i choć nie mogę powiedzieć, że absolutnie nikt nie ginie, to w każdym razie nie do końca, a już tym bardziej nie jest przez to pokrzywdzony. A zatem, o czym właściwie jest ta książka? Na pewno o tym, że warto zachowywać się grzecznie i kulturalnie wobec pań z herbaciarni. Na pewno o tym, że jeśli wydaje się, iż nie ma jakiegoś adresu, wcale to nie oznacza, iż nie mieszka tam Wodnik. A także i o tym, do czego może się przydać odpowiednio podrasowany sen. I o wielu innych rzeczach, które z całą pewnością nie są takie całkiem codzienne ani w Słupsku, ani w jakimkolwiek innym polskim mieście. W końcu, właśnie o to w tym wszystkim chodzi, o tę kompletnie zakręconą niecodzienność, wyzierającą spod rzeczy absolutnie zwykłych, znanych, oswojonych przez pospolitość. Kochański, widać wyraźnie, czuje się w tym świetnie. Łączy światy z lekkością, z wdziękiem i fantastycznym poczuciem humoru. Nawiasem mówiąc, Gaimanowi naprawdę daleko do takiej lekkości nastroju, u niego przecież zawsze mroczniej, duszniej i prawie wcale nieśmiesznie... Kochański za to ma talent do puszczania oka, nie mówiąc już o tym, że jest niezwykle zręcznym pisarzem. Potrafi z niemałym wdziękiem wpuścić czytelnika w maliny przy pomocy chwytów zdawałoby się tak prostych i ogranych, że aż wstyd się przyznawać, że zadziałały. Lekkości i zręczności stylu także mógłby mu pozazdrościć niejeden, wcale uznany autor. Co w sumie i w efekcie daje nam książkę niezwykle udaną, o bardzo starannie odmierzonych składnikach. W przepisie było i trochę akcji, i trochę grozy, i trochę humoru, i trochę makabry, trochę tajemnicy, codzienności, tego co niezwykłe, a trochę i tego, za czym tęsknimy, wyrastając już ze świata bajek. I to by było chyba tyle... Bo na koniec można by najwyżej dodać jeszcze, że jest to książka, którą czyta się po prostu niezwykle przyjemnie, która wciąga, która intryguje i która w bardzo ciekawy sposób odstaje od szarej, pulpowej produkcji rynkowej. Choć, akurat w odniesieniu do polskich autorów, również to odstawanie zaczyna już być swego rodzaju regułą. Oby obowiązującą na stałe od nowego roku.
Konrad Bańkowski
Krzysztof Kochański Baszta czarownic Wydawnictwo MAG, Warszawa 2003 Stron: 232 cena: 23,00
KsiążkaPłaszcz i szpada
Klejnot i wachlarz jest kontynuacją, hm... powiedzmy, świata, z którym czytelnicy mieli okazję zapoznać się już w książce Piekło i szpada wydanej dwa lata temu. Samego autora przedstawiać nikomu w zasadzie nie trzeba, książkę raczej tak. Kres najbardziej znany jest z cyklu Księga całości, w którym opisuje świat Szereru i który jak do tej pory przyniósł mu największy rozgłos oraz uznanie tak czytelników, jak i krytyków. To, co zaproponował w Piekle..., a teraz również w Klejnocie... znacznie odbiega od cyklu szererskiego i niektórzy mogą się poczuć nieco zaskoczeni. Klejnot i wachlarz, mówiąc najkrócej, to powieść przygodowa z gatunku płaszcza i szpady, delikatnie tylko przyprawiona fantasy, za to bardzo obficie doprawiona Kresem. Otrzymujemy tu świat przypominający jako żywo ten znany nam z kart powieści Dumasów, a więc walecznych kawalerów, rapiery, pistolety, a z drugiej strony piękne i nieprzerwanie knujące damy, dworskie intrygi i dużo, dużo fashion TV, ale w wydaniu książkowym i XVII-wiecznym. I nie mogę oprzeć się wrażeniu, że nie jest to tak do końca koktajl strawny. To znaczy, wszystkie jego poszczególne składniki smakują zapewne doskonale, ale nie jestem szczególnie zachwycony efektem ich połączenia. Czegoś tu jednak odrobinę za dużo. Zacznijmy od kiecek. Nikt przy zdrowych zmysłach nie zakwestionuje tego, jak ważną rolę na francuskim dworze (do którego u Kresa odwołujemy się przez analogię) pełniła w XVII wieku moda. A zatem zrozumiałe jest, iż odpowiednio dużą będzie pełnić i tu, jednak sążniste opisy falban, kokard, koronek, dodatków, kolorów, achów i ochów w pewnym momencie, zamiast budować koloryt zaczynają już nużyć. Po prostu. Dalej, intryganctwo. Autor sam chętnie odwołuje się do poetyki płaszcza i szpady. W porządku. Jednak w całej powieści owe szpady (a w tym wypadku rapiery) skrzyżowane zostają raz. Jeden raz. Płaszcza też staje tyle, coby nogi w ciemnicy okryć. Czym jest reszta? Głównie gadaniem, albo opisywaniem tego, co ma być powiedziane, mogłoby być powiedziane, będzie albo nie będzie powiedziane. Kilkuzdaniowymi opisami pojedyńczych uśmiechów, czy gestów. XVII-wieczną formą z małą zawartością treści. Ja wiem, że Kres styl ma dość stateczny, choć w cyklu szererskim udowodnił nie raz, że ma talent i do scen bitewnych, i do szybszego pchnięcia akcji. W Klejnocie... niczego podobnego nie znajdziemy. Za to znów pojawiają się bohaterowie, którzy złudnie przykuwają uwagę, by po kilkudziesięciu stronach po prostu sobie zginąć, albo postaci, wspomniane i zaznaczone tak zdawkowo, że nikt po nich nie tęskni, a kiedy wreszcie wkraczają na scenę człowiek zachodzi w głowę, po co? Oczywiście, bez nazwisk, bez nazwisk... Te z kolei bywają dość pokręcone, w wielu przypadkach zbyt do siebie podobne i ogólnie spory w tym chaos. Choć z drugiej strony zdaję sobie sprawę z tego, że to bardziej moja wina, że nie dałem rady spamiętać, kto jest kto, niż Autora, któremu faktycznie całe to ludzkie mrowie do czegoś tam jest potrzebne. Choć czasem odnosiłem wrażenie, że tylko jemu. I na koniec sprawa nieco bardziej zasadnicza. Tu wkraczamy już na grząski grunt, bo rzecz dotyczy samego świata, w którym opowieść ta się dzieje. Z pewnością jest to świat przemyślany i wykreowany z najwyższym pietyzmem, dokładnie aż do granic kompletny, a miejscami wręcz aż za bogaty. Niemniej jego idea jakoś do mnie nie przemawia. Przy zachowaniu tak wielkiego podobieństwa, już naprawdę byłoby chyba bardziej sensownie umieścić akcję w Europie, a fantastyczne wątki i tak przecież mogłyby znaleźć w niej swoje miejsce. Oczywiście, może jest to wrażenie błędne, głupie i wynikające z moich własnych ograniczeń, ale do opowiedzenia tej konkretnej historii nie było chyba konieczne wymyślanie całego świata. A skoro jest on już wymyślony tak, czy inaczej, to może warto było umieścić w nim inną historię. A zatem, lektura, przynajmniej jak dla mnie, odrobinę trąci rozczarowaniem. Choć z drugiej strony, nawet gdyby uznać Klejnot... za książkę nieudaną, to jest to niezwykle udana nieudana książka. Bo co by o Kresie nie mówić, wielu innych autorów nawet swymi sukcesami nie sięga jeszcze jego porażek. Choć aż tak surowo akurat Klejnotu... bym nie ocenił.
Konrad Bańkowski
Feliks W. Kres Klejnot i wachlarz Wydawnictwo MAG, Warszawa 2003 Stron: 424 cena: 29,90
KsiążkaPrawo zerowe
"Coś się kończy, coś się zaczyna" – ten zwrot, zgrabny choć oczywisty, nie jest, jakby się wydawało domeną fantasy. Wręcz przeciwnie, wydaje się być związany z fantastyką w szerszym znaczeniu niż z jakimkolwiek innym gatunkiem. Chodzi naturalnie o cykle, które, skromnie poczęte z jakiegoś tam pomysłu, rozrastają się, osobliwie przypominając tasiemce. Aż zachodzi właśnie opisywany przypadek – cykl przechodzi w cykl. Tak też jest z powieścią Roboty i imperium Isaaca Asimova. Już sama historia jej powstania jest ciekawa, stanowi bowiem łącznik pomiędzy dwiema historiami – cyklem Roboty i słynną Fundacją. I rzadko zdarza się, żeby powstanie pierwszej części krótkiego, bo zaledwie czterotomowego cyklu od ostatniej dzieliło ponad ćwierćwiecze. Ćwierć wieku to dużo, zwłaszcza dla gatunku tak wrażliwego na wszelkie zmiany, nowe trendy i technologie, jak science-fiction. Inne problemy nas zajmują, wiele spraw spowszedniało, nie budzi już emocji swoją niezwykłością i nowatorstwem. Wiele prognoz, nawet tych najbardziej ekstremalnych, dotyczących być albo nie być gatunku ludzkiego/cywilizacji/powszechnego szczęścia/whatever zwyczajnie poszło się chędożyć. Galopująca technologia poszła naprzód, niekoniecznie w przewidywanym, i niekoniecznie w pożądanym kierunku. I cóż może zrobić biedny pisarz, któremu zostali ci sami bohaterowie, co w pisanym w 1953 roku Pozytonowym detektywie? Wydawałoby się, zadanie ponad siły. Ano, jednak może, jak się okazuje. Para bohaterów, ziemski wywiadowca Elijah Baley i jego partner, Przestrzeniowiec R. Daneel Olivaw okazali się bardzo nośnym dla fabuły tandemem. I choć obecność tego pierwszego w Robotach i Imperium jest w dużej mierze tylko obecnością symboliczną, gdyż od dawna, jako zwykły, krótkowieczny Ziemianin odszedł w niebyt, to wciąż jest pierwszoplanową postacią. Zatrzymajmy się chwilę na osobach bohaterów, owego tandemu właśnie. Asimov dokonał dzieła dość trudnego – połączył powieść kryminalną z twardą, hardcore’ową fantastyką. Wydawałoby się zadanie to trudne, jeden i drugi gatunek rządzi się własnymi, skodyfikowanymi prawami i regułami, naruszenie których powoduje nieuchronny wrzask ortodoksyjnych czytelników. Co gorsza, reguły potrafią być sprzeczne – że przywołam przykład ekstremalny, często omawiany w kanonie kryminału: morderstwo w zamkniętym pokoju, do którego nikt poza ofiarą nie mógł wejść ani z niego wyjść. Jeśli domieszamy do tego science-fiction, sprawa robi się banalnie prosta, wystarczy użyć teleportera. I to właśnie bohaterowie czynią, że Asimovowi udało się wyjść z przedsięwzięcia obronną ręką. Bezczelnie wykorzystał schemat powielany w setkach książek i filmów, czyli partnerów różniących się od siebie tak, iż wydaje się, ze prędzej się zagryzą, niż cokolwiek razem zrobią. Przerabialiśmy to w wielu wariantach – czarnuch i białas, elegant i abnegat, stary, doświadczony gliniarz i żółtodziób. Tym razem to człowiek i robot. Roboty są motywem przewodnim całego cyklu, stosunek ludzkości do nich stanowi oś fabuły. Cykl jest rozwinięciem niezliczonych opowiadań, też układających się w spójną historię, opowieść o znaczącym epizodzie w dziejach ludzkiej cywilizacji, od pierwszych badań i konstrukcji, aż do końca, do Imperium Galaktycznego, które roboty, zwłaszcza człekokształtne, uznaje za coś złego. Bo też, jak się okazuje, robotyzacja mogła też stać się powodem degeneracji i zguby. O tym też opowiada ostatnia część czterotomowego cyklu. Roboty i Imperium różnią się znacznie od poprzednich, które, jak na powieści kryminalno-fantastyczne przystało pokazywały poszczególne sprawy, jakie rozwiązać mieli dwaj tak różni od siebie partnerzy, i które rozwiązywali tylko dlatego, że tak się od siebie różnili i wzajemnie uzupełniali. Bowiem w ciągu ponad ćwierćwiecza, w czasie którego powstawał cykl powstał też drugi – monumentalna Fundacja. W Robotach i Imperium mamy więc szersze spojrzenie, szerszy plan, by autor mógł dopełnić swego zamiaru – związać oba cykle w spójną historię przyszłości. Mimo tego ciążącego na niej funkcjonalizmu powieść się broni. Nie ma klimatu ani wcześniejszych części, ani, zupełnie już odmiennego, Fundacji. Ale też nie ma wad prequeli i sequeli tejże ostatniej, wciąż widać w niej spójny, autorski zamysł. Obroniłaby się też czytana zupełnie osobno. Niektórzy, w tym Lem chociażby, zarzucają Asimovowi płytkość i schematyczność. Sądzę, że niesłusznie. Choć wątpić można w zasadność i sensowność słynnych "trzech praw robotyki", to nadal pozostaje to znakomitą, klasyczną science-fiction. Lektura obowiązkowa, choćby po to, żeby się dowiedzieć jak brzmi prawo zerowe, nadrzędne dla trzech pozostałych.
Tomasz Pacyński
Isaac Asimov Roboty i Imperium Tłum.: Paulina Braiter Wyd.: Rebis, 2003 Stron: 320 Cena: 39 PLN
KsiążkaDwie godziny przyjemności
O Lechu Majewskim wiem tyle, ile napisano w Internecie i na okładce jego najnowszej powieści, wydanej nakładem Domu Wydawniczego Rebis – że urodzony i wychowany, że napisał i wydał, że książki, że filmy... Wszystko fajnie, ale muszę się przyznać: o Lechu Majewskim dowiedziałam się dopiero po przeczytaniu Hipnotyzera. I pewnie jego powieść ma w cholerę i trochę powiązań i nawiązań do jego życia – jak większości pisarzy i twórców wszelkiego autoramentu. Ale Hipnotyzer – "cokolwiek autor miał na myśli" – obroni się sam, nawet gdyby był napisany przez Johna Doe. Bo Hipnotyzer to dwie godziny przyjemności czytania. Rzecz dzieje się w Wenecji, opowiadana przez narratora, który złamał pieczęć milczenia, któremu z mroków niepamięci wyłażą wspomnienia, o jakich najchętniej by zapomniał. Nie wiadomo, kiedy rzecz się wydarzyła, jak długo trwała, kiedy dzieją się i trwają losy ludzi powiązanych z osobą narratora – to wszystko wydaje się być nic nieznaczącym elementem. Główny bohater, amerykański profesor Eliot Ems, został w tajemniczy sposób sprowadzony z Yale do Wenecji. Jak to sam określił: zauroczony, zahipnotyzowany przez tajemniczego osobnika w ciemnym prochowcu; jego wola została złamana i podporządkowana nadrzędnemu celowi – podróży do Wenecji, do palazzo nad Canale Grande. Tam spotkał inne "ofiary" uprowadzeń: Szwedkę Ullę Sjostrom, Holendra Hettego Hylkema, Czeszkę Annę Gent, na stałe mieszkającą w Szwajcarii, Niemca, z pochodzenia Łotysza, Hermanna Tolmesa, Niemca z byłego NRD – Gerarda Kempisa, i Francuza Jakuba Dronstę. Oprócz faktu porwania, uprowadzenia, czy jak nazwać nieznaną siłę, która kazała rzucić wszystko i przyjechać do Wenecji, łączy ich jeszcze jedno: wszyscy ci ludzie to geniusze: matematyk, geometra, fizyk, specjalistka z dziedziny genetyki, historyczka, chemik. Mają swoje pasje, oddają się im z olbrzymią fascynacją. Ich wiedza wykracza poza granice poznania przeciętnego człowieka. Geniusz w nich powoduje, że są samotnikami, nie rozumianymi przez innych, prawie odrzuconymi poza nawias społeczeństwa. I zdają sobie sprawę, że właśnie z powodu swej genialności zostali sprowadzeni do palazzo. Co parę dni odbywają parogodzinne sesje, w których trwa istna burza mózgów. Tematyka też jest taka "ponadnormatywna": ludzki mózg i oko, czas i przestrzeń, wyższa matematyka i geometria czwartego wymiaru, chaos i porządek, kosmos i atom... Uczestnikiem tych wykładów jest także Błękitny Chłopiec – jak go nazywa profesor Ems, zawsze w odprasowanym, niemodnym ubranku. Słucha ich wywodów, zadaje bardzo konkretne pytania, przyswaja wiedzę i wychodzi. Po co? Dlaczego? W jakim celu? Te pytania mnożą się w umysłach porwanych. Jaka siła ich tu sprowadziła i wciąż trzyma, pętając wolę? Co chce osiągnąć pan El – tajemniczy hipnotyzer? Mimo, że mój umysł jest przesiąknięty i przeżarty "humanizmem", cząstki elementarne i galaktyki to coś, przed czym się bronię wszystkimi kończynami – to wykłady naukowców czytałam z niekłamaną przyjemnością. Z jednym "ale". Profesor Ems ma dziwną manierę zapisywania swych wykładów z prawa na lewo, w odbiciu lustrzanym. Do poczytania paru procent powieści potrzebne jest lusterko. Początkowo mnie to bawiło. Ale gdy się wciągnęłam w czytanie, gdy chłonęłam nową dla mnie wiedzę, gdy pożerałam kolejne stronice, by dowiedzieć się więcej... zaczęło mnie to irytować. Nie nawykłam do odwracania książki od siebie, nie lubię przerw w czytaniu czegoś emocjonującego. A może miałam za małe lusterko? Na uwagę zasługuje szata graficzna powieści: porządna okładka, spora czcionka ułatwiająca czytanie. Jednak dużo światła pomiędzy akapitami i spore marginesy rozdmuchały ilość stron. Wobec tego Hipnotyzera czyta się zbyt szybko. Książka warta polecenia. Tylko pamiętajcie o porządnym lustrze! I zwróćcie uwagę na tajemniczą liczbę 273.
Karolina Wiśniewska
Lech Majewski Hipnotyzer Rebis, 2003 Stron: 216 Cena: 28 zł.
|
|
|||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||