Fahrenheit LI - marzec 2oo6
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Publicystyka

<|<strona 11>|>

Prawda o dupie Maryni

 

 

„Powiedz mi, co (tu wstaw czynność), a powiem ci, kim jesteś” – ile czasowników, tyle mutacji tego powiedzenia.

Sądząc po tym, jak obecnie rozwija się masskultura, można by zaryzykować stwierdzenie, że jednym z wyznaczników, na przykład atrakcyjności towarzyskiej, jest właściwa odpowiedź w kwestii: „Powiedz mi, o kim słyszałeś, a powiem ci, kim jesteś”. Niestety, najczęściej spotykanym odzewem będzie: Doda, Mandaryna, kolejna lalkowata spikerka, o przepraszam, prezenterka telewizyjna czy przecudnej urody aktor telenoweli. Pomijam tu oczywiście polityków, nachalnie i głupkowato pchających się przed kamery – o nich po prostu nie warto słyszeć.

Nie inaczej rzecz się ma z literaturą. Znani pisarze to tacy, których nazwiska często wymieniane są przez massmedia. Rzadko zdarza się, aby istnienie autora przez nie nienamaszczonego dotarło do świadomości czytelnika. Szczególnie jeśli ów twórca pozwolił sobie zemrzeć jakiś czas temu, a nie miał szczęścia zostać uznanym za: klasyka, nowatora, genialnego prowokatora, etc., etc. Nie poruszał tematów (przez wielkie T) ważkich społecznie, nie obalał skostniałych instytucji i, co gorsza, tworzył literaturę rozrywkową. Tfuj, obrzydlistwo! Nie wiadomo na co, po co i dla kogo. Że dla mnie na przykład i jeszcze być może dla paru osób? Wiem, powód to żaden.

Najzabawniejsze jest jednak to, że procent literatury stricte rozrywkowej na liście lektur szkolnych nie jest bynajmniej znikomy. Nikt obecnie nie zastanawia się, dlaczego powstały komedie Szekspira, Fredry czy Trylogia Sienkiewicza. Żeby obalać? Prowokować? Obrazoburczyć? A w życiu! Pomijając kwestie finansowe, powstały dla radochy odbiorcy i twórcy. Żeby im milej było i przyjemniej się żyło.

No dobrze, wiem, wiem, tam było przesłanie. Fredro wykpiwał, a Sienkiewicz – wiadomo – ku pokrzepieniu pisał. To literatura przez wielkie L. Ano tak. Fredro wykpiwał. A co niby miał innego robić, w końcu nie tragedie tworzył. Sienkiewicz krzepił. No krzepił, ale do tego krzepienia nie użył formuły moralitetu czy przypowieści, lecz stworzył totalnie rozrywkową przygodówkę. Zastanawiam się zatem, co to takiego: owo tajemnicze przesłanie i jakie kryteria stosuje się przy ustalaniu, czy książka jest o czymś, czy o CZYMŚ. I czym jest owo COŚ.

Czy rzeczona idea, myśl przewodnia dzieła koniecznie musi obalać, piętnować, wzywać i wielką być? Czy bez poruszania ważkich problemów moralnych, etycznych, społecznych książka przestaje być literaturą, a staje się szmirowatym czytadłem, skazanym na zapomnienie? Szczerze mówiąc, wątpię. Dzieł z tak zwanym CZYMŚ jest w księgarniach na kopy. Właściwie większość niesie, lub usiłuje nieść, jakieś przesłanie, choć często nie wiadomo po co i dlaczego. Brak natomiast książek, w których autor po prostu daje wyraz swojej sympatii do ludzi i świata. W których z humorem i ciepłem opisze jakichś niekoniecznie mądrych czy uczciwych osobników i ich zabawne perypetie. Czasem aż korci mnie myśl, żeby wystosować następujący apel:

Marzę o nowej generacji pisarzy, przepraszam, literackich wyrobników, którzy dysponując świetnymi warsztatem i pomysłami, będą pisać sympatyczne książki, pokazujące nas w trochę skrzywionym zwierciadle, bez piętnowania i pouczania. Szukam książek, po przeczytaniu których zostanie mi na twarzy uśmiech, a na moim nosie, choćby na moment, pojawią się różowe okulary. Książek, których samo wspomnienie poprawi mi humor. Jutro, za tydzień, za lat dziesięć.

No. Czekam.

Zgłaszam zapotrzebowanie na nową „Naszą Panią Radosną”. Składam wniosek o przydział nowego Władysława Zambrzyckiego.

Nie słyszeliście o nim? Niestety, nie wy jedni. Leopold Tyrmand wystawił w swoim dzienniku wysoką notę córce Jarosława Iwaszkiewicza, tymi oto słowy: „wiedziała nawet o Zambrzyckim i czytała Naszą Panią Radosną, ogromna kwalifikacja w moich oczach”.

W moich, nawiasem mówiąc, również. Okazuje się, że autor kilku cudownych książek nie był znany nawet przedstawicielom pokolenia, które dojrzałość osiągnęło przed lub w czasie drugiej wojny światowej, czyli w okresie, kiedy tworzył. Na kolejną wzmiankę o Zambrzyckim trafiłam w wydanym dawno temu (pamięć już nie ta, a do książki teraz się nie dokopię) „niby reporterskim” przewodniku po warszawskiej Pradze Olgierda Budrewicza. I to wszystko. Nie zwróciłam, mówiąc szczerze, przez wiele lat na to uwagi – ja Zambrzyckiego znałam, a jak ktoś nie znał, to nie mój problem.

Do głębszego namysłu skłoniło mnie „zwycięstwo”, choć w kontekście tego tekstu właściwym określeniem będzie „porażka”, poniesiona na Forum Fahrenheita. Bowiem, ku mojemu zaskoczeniu, nikt nie potrafił odgadnąć cytatów z „Naszej Pani Radosnej”. Zdziwiona byłam niepomiernie, ponieważ sądziłam, że gdzie jak gdzie, ale na FF na pewno zaglądają osoby, które kontakt, choćby jednorazowy, z książką musiały mieć. Zresztą żywię nadzieję, że są, tylko nie zaglądają do tego konkretnego wątku, względnie były czasowo nieobecne. W desperacji chwyciłam się ostatniej nadziei, czyli zaczęłam googlać i, szczerze mówiąc, rezultat był mizerny. Dwadzieścia trzy odniesienia, w tym kilka ofert antykwariatów, zresztą skromniutkich, kilka strzałów pustych i jeden tekst na temat „Naszej Pani Radosnej”. Zmartwiło mnie to i zastanowiło, bo rzadko się zdarza, żeby książki, mimo spełnienia wszystkich warunków niezbędnych, by stać się powszechnie znanymi, znanymi nie zostały.

Dlaczego tak się stało? No cóż, jedną z odpowiedzi, która nasuwa się zresztą sama, podałam na początku tego tekstu. Moje odczucia podziela Michał Wojciechowski, autor owego krótkiego artykułu Nasza Pani Radosna znalezionego w sieci. Pozwolę sobie zacytować: Podręczniki historii literatury notują go na marginesie, recenzenci po ostatnim wydaniu (oficyna Verba) się nie odzywali. W pojęciu większości krytyków i nauczycieli literatura godna piedestału winna być ambitna, „politycznie poprawna” i najchętniej ponura. (...) Poza nawias odsuwa się zatem literaturę popularną i chętnie czytaną, nie bierze pod uwagę możliwości, że książka lekka i ciekawa wcale nie musi ustępować klasą arcypoważnej.

Bez wątpienia jest to racja, ale nie jest to też pełna odpowiedź na postawione pytanie. Bo gdyby zasadniczy wpływ na żywot/brak żywota jakiejkolwiek książki miały druzgoczące opinie krytyków lub ich obojętność, nie słyszelibyśmy o „Trędowatej”, „Złym”, „Karierze Nikodema Dyzmy” i wielu innych książkach, które niezależnie od osądu fachowców zawładnęły masową wyobraźnią.

A może to wojna i powojenny zamęt sprawiły, że przedwojennych wielbicieli Zambrzyckiego po prostu nagle zabrakło i nie miał kto, na przekór krytykom, uprawiać szeptanej reklamy. Owszem, mogło mieć to pewien wpływ, ale chyba niewielki.

Mówiąc szczerze, nie mogę zrozumieć fenomenu zniknięcia ze zbiorowej czytelniczej świadomości tych książek, chyba że... no cóż.... to może wiele tłumaczyć. Napisałam wcześniej, że z książek Zambrzyckiego emanuje miłość do świata i ludzi, z pełną akceptacją ich słabostek, być może autor nie trafia do czytelników, którzy nie podzielają jego stosunku do otoczenia. Może żeby poznać i pokochać „Naszą Panią Radosną”, „Kaskadę Franchimont”, „Kwaterę Bożych Pomyleńców” czy „Pamiętnik Filipka” trzeba zwyczajnie lubić ludzi i siebie. Siebie przede wszystkim.

A tak na marginesie, zdajecie sobie oczywiście sprawę, drodzy czytelnicy, że spędzacie właśnie czas na lekturze periodyku, nie dość, że internetowego, to jeszcze poświęconego literaturze stricte rozrywkowej, którą tworzą literaccy nieudacznicy, nie wiadomo po co i dlaczego.

A wy, drodzy debiutanci, zastanówcie się jeszcze, póki czas. Jeśli już macie pisać o dupie Maryni to zmieńcie uprawiany gatunek literacki i przekażcie światu PRAWDĘ o DUPIE MARYNI.

 


< 11 >