Fahrenheit LI - marzec 2oo6
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Para-nauka i obok

<|<strona 16>|>

Temat fotograficzny

 

 

Nauka dowiodła, że szczęśliwi ludzie żyją dłużej. Zmierzono podobno poziom przeciwciał i okazało się, że stres zmniejsza ich ilość o około jedną trzecią. Nie wiem, czy to prawda, wyniki nadań medycznych trzeba traktować z ostrożnością, bo jak się w końcu okazało, dieta, którą uważa się za podstawę (czegoś, mniejsza o to czego) ma niewielki wpływ, albo wręcz żadnego, nie bardzo wiem, na co, pewnie na zdrowie. Jedno jest pewne, szczęśliwi ludzie są... szczęśliwsi. Zaś dla osiągania szczęścia dobrze mieć (stosować) hobby.

Jak do tej pory jako hobby lansowałem radioamatorstwo. Nie wiem, czy fotografia cyfrowa ma cokolwiek wspólnego z elektroniką, czy to naciągany związek, ale na pewno uprawianie klasycznej fotografii, już tak. Niejako przy okazji pozwolę sobie znowu popisać o fotografii cyfrowej, bo mam na ten temat trochę przemyśleń i własnych przekonań. Tymczasem chciałem przedstawić trochę niezobowiązujących rozważań w kwestii komponowania siebie poprzez owo hobby. Łącznikiem z poprzednimi tekstami o elektronice jest chyba jedno: gdy pokombinować, można bardzo wiele wydusić z tego, co już wielu ludzi uznało za śmieci. Całkiem niedawno wykonywałem zasilacz na bazie prostownika sprzed czterdziestu lat dosłownie lat. Podobnie, chciałem pokazać, można zabawić się fotografią, która uchodzi za jeden z najdroższych koników, za bardzo niewielkie pieniądze. Jak się zdaje, dzięki owczemu pędowi do elektronizacji, jest bardzo dobry czas na tego typu zajęcie.

Pomysł tekstu wziął się z tego, że wiele razy ludzie mnie pytają, jaki mają sobie cyfrowy (w domyśle) aparat kupić. Wynika to z tego, że wykonywałem testy aparatów cyfrowych i coś powinienem na ten temat wiedzieć. Coś wiem, z naciskiem na „coś”.

Nie odmówię sobie po raz kolejny zabrać głosu w co rusz wybuchającej dyskusji na temat wyższości lub niższości fotografii cyfrowej nad analogową lub odwrotnie. Muszę powiedzieć, że samemu sposobowi jej prowadzenia warto się przyglądnąć, jest bowiem w niej coś modelowego, gdy chodzi o prowadzenie sporów przez ludzi. Sprawa bowiem ma się tak, że pewne rzeczy da się dokumentnie wyjaśnić. Pomimo tego wyjaśnia się to dalej, co prowadzi do tak zwanej solaryzacji, czyli ściemniania.

Przeczytałem w „Wiedzy i Życiu” artykuł, gdzie raz kolejny wałkował autor kwestię rozdzielczości w obu technologiach. Udowadniał coś takiego, że rozdzielczość fotografii cyfrowej w gruncie rzeczy jest mitem. Otóż, powtórzę, co już pisałem. Sprawa jest dość prosta. Błona fotograficzna daje zazwyczaj więcej niż 100 linii na milimetr. Przypomnijmy, co to jest za parametr. Mierzymy go tak: fotografujemy za pomocą idealnego obiektywu, którego zniekształcenia możemy pominąć, kwadraty złożone z poukładanych na przemian białych i czarnych linii. Powiedzmy od razu, że kłopot z Obiektywem Idealnym, ale w sumie rzecz daje się przeprowadzić. Więc w kolejnych kwadratach są one coraz węższe, jest ich coraz więcej. Po wykonaniu zdjęcia sprawdzamy, do jakiej gęstości linii na negatywie są one jeszcze widoczne. Te 100 linii to jest zazwyczaj dla współczesnych błon minimum. Są owszem takie, jak słynny Kodak Gold, który wysiadał przy 80 liniach, ale są materiały znacznie lepsze. Otóż zazwyczaj sama klisza da co najmniej 100 linii/mm. Można dodać jeszcze, że pewnym problemem jest kontrast pomiędzy paskiem białym i czarnym i to, w którym momencie uznać, że jeszcze coś widać. Tym niemniej takie są dane mniej lub bardziej oficjalnie podawane. Na tym w zasadzie można by zakończyć dyskusję na temat rozdzielczości, oraz wyższości lub niższości w tym względzie. Tu jednak zwolennicy cyfry wyciągają argument, że obiektywy aparatów tyle nie wyciągają. Otóż, prawda, lecz nie wyciągają także obiektywy w aparatach cyfrowych. Dalej pojawia się spadzista sprawa: ile pikseli na linię. Otóż: moim zdaniem dwa i trochę, dwa najmniej. To wynika z czystej geometrii. Gdy jest mniej niż 2 piksele, to rzucając na nią dowolnie ostry obraz czarno-białych linii, dostaniemy szarą powierzchnię o różnych stopniach szarości bo linie nie trafią idealnie na piksele zwłaszcza gdy te ostatnie ułożono na kształt plastra miodu, co ma podnieść rozdzielczość aparatu. Przy 100 liniach na milimetr potrzebujemy na milimetr kwadratowy matrycy 40.000 pikseli, czyli przy 840 mm kwadratowych powierzchni klatki filmu jakieś 3.360.000 pikseli.

Niestety, teraz warto wrócić do obiektywów. Otóż ciągle tylko drogie modele aparatów mają „pełnowymiarowe” matryce, o rozmiarach odpowiadających klatce filmu małoobrazkowego. Zmniejszenie rozmiarów matrycy powoduje podbicie wad obiektywów. Gdy przeliczymy to na liczbę widocznych szczegółów, to zmienia się ona z kwadratem rozmiaru matrycy.

Można więc nieco na wyrost powiedzieć, że zakładając ten sam obiektyw do Canona 300D i 300V, możemy się z tego drugiego w pewnym sensie spodziewać, ze względu na stosunek rozmiarów przetwornika do klatki kliszy wynoszący 1,6 z analoga obrazu 2,5 razy lepszego. Przynajmniej bogatszego w szczegóły.

Otóż fotografia chemiczna to technologiczny koszmarek w porównaniu do cyfrowej. Zaczynając od konieczności zakupu jednorazowego nośnika informacji, poprzez konieczność łażenia do labu, a na wszelkich niejednoznacznościach zapisu kończąc. Z chemii trzeba uciec, gdy tylko technologia pozwoli. A kiedy pozwoli? No i o to toczą się spory, że już, że jeszcze. Tymczasem rzeczywistość techniczna jest dość prosta: jakieś 33 miliony pikseli i rozmiar klatki filmu małoobrazkowego.

Dodajmy jeszcze, że cała ta gadanina o rozdzielczości przy zapomnieniu o tym, co chcemy uzyskać finalnie, nie ma sensu. Otóż różnice zobaczymy na odbitkach wykonanych chemicznie (także z aparatów cyfrowych wykonuje się chemicznie odbitki) rozmiaru najmniej karty A4, najlepiej A3.

Niestety, w dzisiejszych czasach potrzebujemy obrazków w cyfrowej formie elektronicznej. Specjaliści uważają, że jedyna dopuszczalna metoda przeróbki zdjęcia analogowego, skanowanie negatywów wymaga dla zachowania „chemicznej” jakości najlepszych skanerów bębnowych, praktycznie niedostępnych dla amatora. Dlatego używają cyfrówek. Czasami. Czasami „średniego formatu” (film szerokości 6 cm), czasami robią przeźrocza. O ile sprawy techniczne są jasne, to efekt artystyczny jest zawsze dyskusyjny. Powiedzmy to inaczej, zdjęcia robi to duże, dwunożne, co jest z drugiej strony aparatu, nazywa się to czasem fotografem. To coś może być mniej lub bardziej świadome zalet i ograniczeń sprzętu, jakiego używa. Wniosek jest taki, że w zależności od tego, co chcemy uzyskać, używamy cyfry lub analoga. Cały sęk w tym, żeby tę wiedzę posiadać.

Porównanie zalet i wad obu technologii na obecnym etapie nie jest wcale łatwe. W kwestii rozdzielczości, niezależnie od tego, czy proces jest czysto chemiczny, czy chodzi o uzyskanie pliku cyfrowego, sprawa jest raczej jasna: wyraźnie ciągle góruje technika analogowa. Natomiast pojawiają się poboczne problemy, skany z negatywów zawierają ziarno, różne brudy, nieoczekiwane przebarwienia związane z „wypadaniem” poza zakres przetwarzania przetwornika skanera. Wreszcie kiepskie płaskie skanery, potrafią zostawiać smugi, miewają kłopoty z optyką itd. Stosunkowo mało kłopotliwą wadą są powstające w procesie obróbki chemicznej plamki oraz różne kłaczki na negatywach. Po pierwsze, współczesne skanery mają sprzętowy mechanizm ich usuwania, poprzez skanowanie w podczerwieni, po drugie, stosunkowo łatwo je wyretuszować.

Aparaty cyfrowe oprócz jednej bardzo wyraźnej i dramatycznej przewagi nad analogami: wygody obsługi, dają także zdjęcia czystsze, pozbawione różnych zabrudzeń. Najtańszy model skanera specjalnie do negatywów, Plustek Optic 7200 (poprawiony model z „i” ma tak samo), jaki sam posiadam, ma problemy z ziarnem i szumami. Wynika to najprawdopodobniej z tak zwanej gęstości optycznej. To logarytm z najmniejszej i największej jasności przenoszonej przez skaner. Dla tych modeli wynosi ona około 3,3. Poważniejsze modele mają ją ok. 4,2 (Nikon) czy 4,8 z zastrzeżeniem, że teoretycznie dla modeli Minolty. Mała gęstość skanera wymaga uważnego naświetlania, ewentualnie używania zamiast negatywów przeźroczy. Przeźrocze jest droższe i nietolerancyjne jak skaner na naświetlanie, kiwnięcie o 1EV (EV to taka jednostka ekspozycji, zmiana o 1 EV odpowiada zmianie czasu naświetlania o 2 razy lub zmianie przysłony o „działkę”), to wszystko, co zniesie. Tak więc reasumując, owszem są problemy z przenoszeniem na nośnik cyfrowy za pomocą tanich skanerów, bo droższe radzą sobie całkiem nieźle, choć zawodowcy, jak napisałem, zalecają skanery bębnowe, które ponoć dają już to, co chemia. Przypomnijmy jeszcze (raz), że różnice będą widoczne dla dość wąskiego grona entuzjastów, przy okazji wystawy, na której wiszą wydrukowane z tych plików fotogramy w rozmiarze 40x60 cm.

Można jeszcze rozważyć przypadek, gdy nie ma „żadnych kompromisów dla jakości”. Najczęściej chodzi o to, że ktoś ogląda zdjęcia, aby móc się do czegoś przyczepić, ale faktycznie, gdy fotka ma trafić na okładkę gazety, to powinna na wszelki wypadek być bezbłędna. Na taką okoliczność jest albo średni, albo wielki format. Czyli pstrykanie na kliszy o szerokości 6 cm. Pod sprzęt o tej kategorii podpada aparat Start 66, tzw. lustrzanka dwuobiektywowa, w swoim czasie aparat zawodowców, dziś czasami do dostania za zawrotną kwotę ok. 100 zł seria aparatów Kijev, czy Pentacon, choć także „zawodowe” Bronica w cenie ok. 6,5 tysiąca złotych. Jeszcze bardziej bezkompromisowe są także aparaty tzw. wielkoformatowe, gdzie błona ma rozmiar kartki A4 (no, niedokładnie) a cała ustrojstwo wygląda jak aparat miechowy z początku XX wieku, bo jest aparatem miechowym.

Idea tych konstrukcji jest jednaka: rozmiar rejestrowanego obrazu gubi większość błędów, nie ma śladu po ziarnie kliszy, wady obiektywów stają się niezauważalne w porównaniu z wielkością zarejestrowanego obrazu. Istnieją konstrukcje cyfrowe średnio i wielkoformatowe, ale kosztują tak wiele, że lepiej o nich zapomnieć.

Prawie oficjalna nacja, o jakiej już wspominałem, „sprzętowych onanistów” to wreszcie przedostatnie zagadnienie do omówienia związane z jakością zdjęcia. Dla przypomnienia, to grupa fotografów, którzy zajmują się pozyskiwaniem sprzętu tak zwanej najwyższej jakości i usiłujących udowodnić innym, że tylko z jego pomocą można robić dobre zdjęcia. Jest to pewne szaleństwo, gdy z jednej strony ogląda się foty ze szkłem powiększającym w poszukiwaniu „przepaleń”, nieostrości i wszelkich innych wpadek, i jednocześnie do szpanu artystycznego należy fotografia otworkowa. Oznacza to wszystko tyle, że w tej zabawie pomieszano ze sobą kategorie sportowych osiągnięć, z opanowaniem warsztatu niezbędnym dla osiągnięcia zamierzonych rezultatów.

Ostatnim zagadnieniem jest tzw. „guru”. Guru robi zdjęcia genialne, przy czym są one głównie dla tego genialne, że robi je guru. Prowadzi warsztaty dla mniej wykształconych. Opowiada uczenie o filtrach polaryzacyjnych, łososiowych na lampach błyskowych. Tymczasem przedmiotem wykładu jest takie sobie zdjęcie, które być może znakomicie pasuje do serii zdjęć, do reportażu, ale samo w sobie jest takie sobie, dość przypadkowe, nie najlepiej skadrowane. Ja nie umiem robić zdjęć, ale mam dość doświadczenia, by wiedzieć, że istotą zdjęcia jest zachwycona mina dziewoi i że fota byłaby prawie równie cenna, gdyby z koloru zrobiłaby się czarno-biała. I że w związku z tym „dopalanie”, nawiasem mówiąc, zachmurzonego nieba, za pomocą filtra polaryzacyjnego ma znaczenie takie, że dobrze brzmi w dyskusji. Wiem też, że jeśli zdjęcie jest przynajmniej niezłe, to jest wynikiem przypadku. Guru miał takie szczęście, jakie mogło się trafić każdemu. Otóż guru to stały problem sztuki. Ktoś zostaje uznany za mistrza i wszystko, co zrobi, jest natychmiast uznawane za warte naśladownictwa. Prawdziwych mistrzów poznajemy po tym, że możemy się od nich czegoś nauczyć. Nauki prawdziwych mistrzów są zrozumiałe i powtarzalne. Zazwyczaj prezentują oni zdjęcia nie schodzące poniżej pewnego poziomu, który możemy zweryfikować za pomocą takich kryteriów jak kompozycja. Czy świadome zastosowanie technicznych efektów. Prawdziwi mistrzowie dają czasami rady tak proste jak „dodaj coś czerwonego” (John Hedgecoe), że trudno w nie uwierzyć. Poza tym przyznają się oni, co wiedzą, a czego nie, a poznać można po tym, że czasami czegoś nie wiedzą. W fotografii niestety, z rozpoznaniem mistrza od guru są kłopoty, bo tak naprawdę do ustawienia są trzy wartości: ostrość, przysłona i czas. Dzięki działaniu automatyki ta sztuka udaje się niemal każdemu już po kilkunastu minutach kontaktu z aparatem fotograficznym. Przez to zdjęcia całkowitych żółtodziobów i starych wyjadaczy często wyglądają bardzo podobnie. W tych okolicznościach bardzo łatwo wpuścić widza w maliny. Kiedyś w galerii na jatkach wisiała fota przedstawiająca peta na bruku. Bardzo artystyczna. Problem „ale o co tu chodzi” gnębił mnie tak bardzo, że w końcu wykonałem sam kilka takich depresyjnych zdjęć: i dalej nic nie wiem. Ale może jestem artychą?!

Tu taka uwaga: w tekście są linki do moich zdjęć (raczej monideł, patrz niżej), które mogą być pomocne dla zrozumienia tekstu, ale niekoniecznie. Uznałem, że lepiej nie zaśmiecać F swoimi produkcjami, zwłaszcza z myślą o modemowcach. Jeśli okaże się, że transfer przekroczono, spokojnie owe foty można pominąć.

(Pet i inni artyści)

W temacie można napomknąć o pewnej działalności, którą można nazwać „monidła”. Produkcja ładnych obrazków. Nie zdjęć, ale obrazków. Nie grafiki, po prostu obrazków, które komuś się podobają, albo wydają się interesujące. Słowo „monidło” jest tu użyte dla podkreślenia duchowej łączności z pewną ideą popychającą ludzi do posiadania i produkowania monideł. Co to monidło, to trzeba zapytać rodziców albo sięgnąć do filmu o tym tytule, który rzecz dokumentnie wyjaśnia.

Produkcja monideł, jak się dość niedawno dowiedziałem, była w swoim czasie dość dochodowym interesem. Dziś komputer umożliwia bawienie się w grafikę bez usmarowania sobie paluchów, polewania podłogi i co najważniejsze, praktycznie bez kosztów. Ambitniejsze monidła mogą awansować do kategorii grafiki komputerowej i dadzą się sprzedać. Istnieją także monidła i obrazki niesprzedawalne, produkowane na własny użytek. Nazwijmy je dla krótkości monidłami sentymentalnymi. Otóż cała kategoria monideł bynajmniej nie da się w jakiś zdecydowany sposób oddzielić od tego, co potocznie zowie fotografią. Granica jest płynna. Sęk w tym, że praktycznie każdy etap powstawania fotografii jest wynikiem nie tyle pracy techników, co współpracy techników i artystów. Obraz fotograficzny jest wynikiem tego, że najpierw jest wyobrażenie, jak powinien wyglądać. Do tego wyobrażenia dopasowuje się kontrastowość materiałów, czułość i zakres przetwarzania matryc, wreszcie działanie optyki. Jednak gdy dochodzi do „tuningowania” zdjęć na komputerze, często już nie ma wątpliwości: monidło.

Otóż rzecz w tym, że komputer pozwala wyprodukować nawet z bardzo złego materiału wyjściowego coś, co zainteresuje innych. Najczęściej, niestety mamy do czynienia z produkcją czegoś, co udaje fotografię, w najlepszym razie jest fotomontażem, to tzw. „ostro szopowane” foty (czyli przerabiane za pomocą Photoshopa). Pojawia się tu pewien aspekt moralny, gdy widza oszukuje się, że taka jest rzeczywistość, zaś potencjalnego fotografa że „takie zdjęcia robimy”. Powinno się takie produkcje podpisywać po prostu „monidło”. Pozostawmy ten problem. Sam też produkuję monidła. Najczęściej monidła sentymentalne.

Nie wiem, czy to ma jakąś „wartość artystyczną”, ale mówię o fakcie eksperymentalnym: obraz intryguje, ludzie albo chcą go mieć, albo chcą się dowiedzieć, jak powstał. Doświadczenia zdają się prowadzić do krążącego podskórnie poglądu, że w dobie komputerów jakość obrazu „wejściowego” nie ma większego znaczenia. To tylko kwestia fantazji umiejętności i czasu, by z każdej niemal fotki zrobić coś interesującego. Wbrew pozornej odległości od tematu, warto się przyglądnąć temu zagadnieniu. W ostatnich czasach praktycznie produkujemy prawie wyłącznie komputerowe monidła. Mówiąc szczerze, pozostawienie zdjęcia bez komputerowej obróbki bywa świadectwem lenistwa i niestaranności. A więc po cholerę dobry aparat, skoro komputer „wszystko” załatwi? Można zapytać, poszukując celu osiągania wysokiej jakości, po co w ogóle się tym (czyli monidłami) ludzie zajmują skoro nie wygląda to ani na sztukę, ani nie jest rejestracją rzeczywistości?

Produkcja monideł w ludzkim stadzie pełni rolę taką, jak produkcja wszelkiej sztuki: buduje społeczną pozycję ich producenta, a czasami nawet przynosi walutowe zyski. Najmniej wymierną wartość mają monidła sentymentalne. To rodzaj dziwnej działalności, którą człowiek prawdopodobnie wykonuje podobnie jak rozwiązywanie krzyżówek dla zabicia czasu. Monidła sentymentalne nie podlegają prawie żadnym rozsądnym regułom. Istnieje na pewno jeden co najmniej wymierny zysk z ich tworzenia: zdobywanie doświadczenia. Podejrzewamy istnienie drugiego, wyrabiania gustu, wyobraźni umiejętności patrzenia. Ale tylko podejrzewamy. Tak czy owak, mamy dziś dominację obrazów przetwarzanych komputerowo, coraz to bardziej oddalających „fotograficzną wierność” od rzeczywistości. Możliwości przetwarzania stale rosną i o ile jest oczywiste, że jest możliwe dalsze psucie zdjęcia i przekształcanie go na coś udającego np. obraz, to np. istnienie algorytmów poprawiających ostrość, nie tylko „wyostrzających”, ale usiłujących odtworzyć wygląd przedmiotów, stawia problem technicznej jakości w innym świetle.

Komputerowa obróbka zdjęć jest dziś standardem. Standardem jest także oglądanie zdjęć na ekranie komputera. Oglądamy je zwykle w niskiej rozdzielczości ekranowej i właściwie z definicji niewiele o jakości zdjęcia w tych warunkach można powiedzieć.

Tak na marginesie, to do fotografów chciałem powiedzieć: porzućcie wszelką nadzieję, rzucacie perły przed wieprze. Prawda jest taka, że tak zwany przeciętny widz nie tylko nie dostrzega „przepalonego noska”, ale nie zareaguje na kompletnie źle ustawione światło. On odtwarza sytuację zarejestrowaną na zdjęciu, instynktownie odrzuca wszelkie sztuczki fotograficzne. Przećwiczyłem to wiele razy. Bynajmniej nie oznacza to, że nie warto się starać, ale że ocena zdjęć ewidentnie spieprzonych od tych bardzo dobrych przez tak zwaną publiczność różnić się będzie niewiele. Widz reaguje głównie na treść zdjęcia, nieco mniej na kompozycję, wymaga, by było dość ostre, by nie było wyraźnego zafarbu. Świadome zabiegi, jak rozmycie tła przy portrecie, czy poruszenie przy „panigowaniu” biegnących zawodników często potraktuje jako błąd.

Samo, niestety lubię zdjęcia bynajmniej nie perfekcyjne technicznie, ale takie, w których jest „coś”. Czasami zamazane, czasami z niezbędnym dla uzyskania klimatu ziarnem, z nieoczekiwanymi refleksami, pod światło, gdy niewiele widać. Nie takie, gdzie włożono wiele pracy, by uzyskać książkowy zamierzony efekt, ale takie, gdzie zamroziła się jakaś magiczna chwila. Nieoczekiwane.

Tak więc wszelkie dyskusje na temat wyższej jakości tego cyfrowego czy tamtego chemicznego, mają dość akademicki charakter. Owszem, są sytuacje, gdy zalety lub wady jednej czy drugiej technologii dadzą o sobie znać. Na przykład zdjęcia dalekich widoków, gdy mamy mury lub dachy w obiektywie, mogą dać w cyfrówkach paskudną „morę” . Zaś dla chemii „schody” stanowią wszelkiego rodzaju równe, jednokolorowe powierzchnie, na których widać „wszystkie (z przeproszeniem) syfy”. Moja prywatna opinia jest taka, że cyfra lepiej się sprawia w zdjęciach robionych z niewielkiej odległości lub z dużymi powierzchniami, czyste niebo, woda, ściany. Widoczki powierzchniami o dużej liczbie chaotycznie rozmieszczonych szczegółów jak lasy, łąki wyglądają lepiej nawet po zeskanowaniu na tak kiepskim skanerze, jak mój w wielkich powiększeniach. Trzeba tu jednak zaznaczyć, że cały czas mówię o problemie kiepskiego skanowania, bo akurat z takim się stykam, a nie nośnika. Gdy mamy pewność, że obraz jest dobry, można zapłacić za skanowanie w zakładzie, może się uda... Chemia nie znosi niedoświetleń, aparaty cyfrowe, odwrotnie, „padają” na prześwietleniach. Szczególnie wredny i częsty jest efekt „przepalenia” jednego kanału, objawiający się np. wpadnięciem nieba w nieoczekiwaną zieleń.

W tej sytuacji gdy ktoś pyta, jaki aparat kupić, warto wziąć pod uwagę względy, o których zwykle dżentelmeni nie rozmawiają, czyli pieniądze. I to, moim zdaniem, na dzień dzisiejszy zdecydowanie rozstrzyga w lwiej części wypadków. Zazwyczaj na korzyść chemii. Dlaczego? Zarówno ceny korpusów, jak i akcesoriów, dość dramatycznie się różnią. To raz. Dwa, trzeba sobie powiedzieć, że o ile technologia chemiczna osiągnęła dojrzałość już dawno temu, to technologia cyfrowa jest ciągle w powijakach. Oznacza to tyle, że „wysokie” modele aparatów w krótkim czasie stracą mocno na wartości, zarówno handlowej jak i użytkowej. Nie ma pewności co do utrzymania standardów przez producentów. Wreszcie, nie ma szeregu akcesoriów, zaś ceny niektórych są po prostu zaporowe. Dobrym przykładem są tu obiektywy. Otóż stosunkowo mało znany jest problem z tym, że matryce są czułe na kąt padania promieni. Najlepiej gdy dochodzą one prostopadle do ich powierzchni. Z tego powodu konstrukcja obiektywów analogowych: film jest bardzo tolerancyjny, gdy chodzi o ten problem, oraz cyfrowych, gdzie trzeba z nim walczyć, różni się. Dochodzi tu jeszcze sprawa wielkości matrycy, która powoduje, że „krótkie szkła” stosowane w analogach, w cyfrze „wydłużają” się. No więc do cyfry potrzebujemy przynajmniej specjalnie skonstruowanego „krótkiego” obiektywu. Ceny dobrych konstrukcji sięgają 7 tysięcy złotych. Co warto sobie uświadomić, obiektywy np. dające kąt widzenia ok. 105 stopni odpowiednio dla aparatów cyfrowych i analogowych różnią się w cenie ok. 3 tysięcy złotych. Na dodatek, moim zdaniem, nie są to ciągle urządzenia doskonałe, gdy ostrość w centrum jest znakomita, to po bokach widać „rozjazd”.

By odpowiedzieć sobie na pytanie: jaki aparat, trzeba przed liczeniem pieniędzy zastanowić się, co chcemy robić. Weźmy przypadek tzw. „domowego pstrykacza”, który ma ochotę wykonać tak zwane domowe archiwum. Otóż, podejdźmy do sprawy technicznie, interesuje nas produkt, czyli album ze zdjęciami, który przy okazji wizyty cioci, będzie przez rodzinę wertowany. Zauważmy, że jeśli owo przegladanie będzie trwało jakieś dwie godziny maksimum (ciocie tyle potrafią wytrzymać), to możemy określić liczbę zdjęć, jaka się może tam znaleźć. Zapewne do 2.000. Na każde trzeba poświęcić kilka sekund. Godzina ma ich 3.600, więcej niż kilka tysięcy nie przejdzie.

Warto teraz zauważyć, że zgromadzone zdjęcia powinny być ciekawe. Nie artystyczne, nie znakomite technicznie, ale ciekawe, i to dla rodziny. Nie dla publiczności. Z tej przyczyny nie powinniśmy się sugerować poradami, które często znajdziemy w podręcznikach czy poradnikach fotografii, żeby na przykład uwieczniać sytuacje nietypowe. Wyobraźmy sobie takie zdjęcia oglądane po dwudziestu, trzydziestu latach. Album rodzinny to zbiór zdjęć na wystawę, nie fotoreportaż, ale po prostu album rodzinny. Dlatego gdy nie ma lepszych pomysłów, lepiej ustawić wszystkich na ganku i pstryknąć.

Wynika z tego kolejne oszacowanie: tych zdjęć będzie się robić niewiele. Sprawdziłem na własnej skórze, że góra kilkanaście z jednego spotkania. Po pierwsze, nie będzie dość sytuacji i tematów, które w albumie rodzinnym okażą się ciekawe. Po drugie, szkoda czasu na pstrykanie przy rodzinnym spotkaniu. Po trzecie, miedzy bajki należy włożyć cichcem lansowaną przez producentów cyfrówek tezę, że jak się pstryknie 200 fotek, to się coś z tego wybierze.

A więc możemy określić, jak będzie działał rodzinny pstrykacz. Owszem, po zostaniu tatusiem być może dostanie na jakiś czas „małpiego rozumu” i będzie miał pomysł, by udokumentować każdą zupkę i każdy grymas potomka, lecz po to jesteśmy, by mu tłumaczyć, że sens ma kilka tego typu ujęć. Może wykonywać ich kilkadziesiąt na miesiąc. Kilka, kilkanaście podczas rodzinnych świąt. To poniekąd załatwia kolejny mit, kosztów wywołania. Jeśli wykonujemy odbitki, i tak musimy za nie zapłacić w labie, obojętnie, czy z cyfry, czy z analoga. Różnica jest więc tylko w koszcie zakupu filmu i wywołania negatywu, który wynosi kilkanaście złotych dla 36 zdjęć.

Zdjęcia będą pozowane, choć nie tylko, i w związku z tym fotograf musi mieć dużą pewność, że technicznie nie będą do kitu. Podgląd na wyświetlaczu cyfrówki uchroni nas przed zasadniczymi błędami. Owszem, jeśli często zaliczamy kompletne wpadki, to lepiej kupić cyfrę. W większości wypadków jednak błędy zobaczymy dopiero na odbitkach albo na ekranie komputera. Wpadki na oczach rodziny pamięta się długo. Zazwyczaj także analizuje się okoliczności i w końcu chciałoby się mieć aparat który daje możliwości „wyłączenia tego cholerstwa” czyli automatyki. To się zwie czasami możliwościami kreacyjnymi. Im większe te możliwości, czyli im bardziej można obezwładnić automatykę, tym bardziej profesjonalny model aparatu i oczywiście tym droższy. Najbardziej kreacyjne są stare modele „full manual” w tym Zenith, czy enerdowska Praktica.

Domowy fotoamator będzie się on często posługiwał lampą błyskową, bo foty są z wnętrz. Więc owej lampie trzeba poświęcić chwilę.

Wbudowane świecidła zwane wbudowanymi lampami błyskowymi, owszem działają. Lecz zdecydowanie nie powinno się ich używać, poza jakimiś wyjątkowymi sytuacjami. To właśnie one dają słynne czerwone oczka, oraz wyjątkowo paskudne, płaskie oświetlenie. Ja wiem, że ciocie tego nie docenią, ale zewnętrzna lampa z obracanym palnikiem to zupełnie inna sprawa. Oświetlamy rodzinę światłem odbitym od sufitu i rodzina od razu wygląda zupełnie inaczej. Naprawdę.

Teraz obiektywy. Z jednej strony na zdjęciach wszyscy chcą być razem. Ja wiem, że takie foty wyglądają koszmarnie, ale to są właśnie dokumenty do rodzinnej kroniki, gdzie widać, jak upływa szybko życie. Rodzinny pstrykacz powinien być na wykonanie takowych przygotowany. Potrzebuje obiektywu, dla filmu 35 mm jakieś 24 mm. Trochę mniej niż standard 28 mm. Z drugiej strony potrzebny mu jest obiektyw portretowy, niech ma i dla siebie trochę radości z wykonywania funkcji foto-kronikarza, zwłaszcza gdy w stanie małpiego rozumu po zostaniu tatusiem (mamusiom wtedy nie w głowie takie głupoty) postanowi poćwiczyć portrety na potomku.

Słowo o portrecie. Charakterystyczna jest dla tego typu fotografii „papierowa” głębia ostrości. Zaczyna się na czubku nosa, a kończy w okolicy uszu. Tył głowy powinien być już wyraźnie rozmyty. Ostrość ustawia się zazwyczaj na oczy. Portrety w warunkach amatorskich robimy przy oknie, przy jakiejś lampie, trzeba wybrać właściwe oświetlenie, ale ta głębia ostrości, zwłaszcza w warunkach amatorskich gdy nie mamy studia z trzema lampami i gładkim tłem jest bardzo potrzebna. Da nam ją obiektyw o ogniskowej 83 do 135 mm (niektórzy stosują 180-200 mm) i maksymalnym otworze względnym 2 do 2,8.

Z tego wniosek, że potrzebny jest nam aparat umożliwiający wymianę obiektywów. W handlu, gdyby kto nie wiedział, aparat pozbawiony obiektywu nazywa się „korpus” lub „body”. Warto pamiętać, czytając oferty. Tak więc problem jaki aparat, może się nam rozpaść na pytanie o „body” i obiektywy. Generalnie na dzień dzisiejszy wydaje mi się wyjątkowo mało rozsądne kupowanie aparatu z niewymienną optyką do dowolnych celów i w zasadzie w dowolnej kategorii cenowej. Nawet zaczynając gdzieś od 100 zł. Z taką kasę możemy sobie fundnąć jakiegoś Zenitha lub enerdowską Prakticę z obiektywem standard czyli ok. 50 mm. Oczywiście, dla osoby nie mającej pojęcia, że trzeba nastawić przysłonę ostrość i czas naświetlania, kontakt z czymś takim zakończy się totalną klęską. Ale zakładam, że użytkownik cokolwiek chce się nauczyć. Otóż do takiego aparatu za jakieś 50 zł da się dokupić lampę błyskową przyłączaną kabelkiem, którą kiedyś da się skierować w sufit. Na zaraz mamy zestaw, który pełni tę samą rolę, co zabawkowy „box”. Owszem, ma wadę, obiektyw jest „stałką”, czyli nie można zmieniać jego ogniskowej, ale za to jasną 2.0 dla Zenitha 1,8 dla Praktiki. Da się tym robić zdjęcia w znacznie gorszych warunkach oświetleniowych, zaś zewnętrzna lampa pozwoli pstryknąć wnętrze dużego kościoła.

Mnie za kwotę 800 zł udało się nabyć aparat Canon Eos 30. To klasa tzw. półprofesjonalna. Aparat ma migawkę z czasem 1/4.000 sek, bajery w postaci sterowania okiem polami autofocusa, oraz całkiem praktyczne rzeczy jak „zamrażanie” pomiaru siły błysku lampy, bardzo mądre rozmieszczenie elementów sterujących pozwalające np. w trybie manual na zmianę przysłony i czasy osobnymi pokrętłami. Ten aparat może pracować także w trybie „idioten kamera” (program „zielony”). Daje także z marszu możliwość robienia zdjęć po prostu na porządnym poziomie, które dają się sprzedawać.

Trzeba bowiem sobie zdać sprawę, że o jakości zdjęcia decyduje po pierwsze: obiektyw, po drugie: nośnik, zła matryca o bardzo małych wymiarach załatwi na „cacy” jakość optyki. Reszta to pudełko, opakowanie na obiektyw i film lub matrycę. (Owszem, przyznaję, można sknocić elektronikę, ale to już zwykłe partactwo). Otóż, mając korpus do wymiennej optyki, możemy w przyszłości poprawić sobie jakość obiektywu, a co najważniejsze zwiększyć jego możliwości. Wreszcie w wielu wypadkach obiektywy od starych systemów dają się podpiąć do nowych. Na przykład do Canona Eos 300V oraz 300D, czyli cyfrówki poprzez przejściówkę, którą stanowi zwykły metalowy pierścień, podpinamy obiektywy z gwintem M42. Nawet „standard” od Zenitha daje nam nowe możliwości, gdy nie mamy jasnej „stałki” canonowskiej. Większość obiektywów ma bowiem jasność ok. 3,5 do 4. Tymczasem „szkło” Zenitha 2.0 i możemy robić zdjęcia w pomieszczeniach bez lampy błyskowej.

Tak więc wniosek pierwszy, jeśli mamy ochotę na trochę zabawy z fotografią, to kupujemy lustrzankę z wymienną optyką. Jeśli cyfra, przygotujmy kasę na kolejne zabawki, jeśli analog, tej kasy może być znacznie mniej, a nawet podeprzemy się resztkami fotograficznymi znalezionymi czy we własnej szufladzie, czy u znajomych, czy za niewielkie pieniądze w komisie.

Od rodzinnego fotografa przejdźmy teraz do fotoamatora, czyli w dzisiejszym wydaniu producenta monideł, prawdę powiedziawszy. Osobnik ów w końcu będzie wystawiał swe obrazki w Internecie i niewątpliwie podda je komputerowej obróbce, przynajmniej skalowaniu. Jeśli się komuś zdaje, że komputerowe skalowanie to to samo co oddalenie lub zbliżenie powiększalnika do stolika z maskownicą, to jest w błędzie. Nie będę się spierał, że na pewno wychodzi z tego monidło, ale... Istotne jest co innego, przyczyną robienia zdjęć przez kogoś takiego jest prócz chęci pokazania się znajomym, coś, co siedzi w człowieka chyba od czasów, gdy wydrapał pierwsze niezdarne rysunki na ścianach jaskiń.

Ponieważ obiektywnie istnieje potrzeba produkcji monideł różnej maści i rodzaju, zagadnienie trzeba uwzględnić w planie działań. Potrzebny jest więc ten materiał wyjściowy. Czasami, w zależności od tego, jakiego rodzaju obrazek chcemy uzyskać, przydałaby się fota najwyższej jakości, gdy na przykład chodzi i zdjęcie typu „playboy”, (przykład golizny), ale czasami wystarczy bardzo kiepskiej jakości technicznej. Jednak zazwyczaj musi spełniać kryterium kompozycyjne, musi w nim być „coś”. Jakieś nietypowe spojrzenie. Optycznie najłatwiej dokonać tego poprzez ogniskową obiektywu. Mając obiektywy krótkoogniskowe bądź długoogniskowe i w tej dziedzinie, zwojujemy więcej.

Doświadczyłem tego wielokrotnie, że zadziwić oglądacza można właśnie taką metodą, za pomocą techniki. Swego rodzaju samograjem jest obiektyw szerokokątny. Oczywiście warto wiedzieć, co nim warto szczególnie robić, ale faktycznie, to niemal każdy widoczek „cyknięty” szerokim kątem wygląda intrygująco. Nie koniecznie ładnie, czy dobrze, ale intrygująco. Teleobiektyw wymaga im dłuższy tym więcej zachodu przy zrobieniu zdjęcia. Praktyczną granicą fotografowania „z ręki” jest ok. 300 mm. Szeroki kąt służy do „dopalania” perspektywy. Podkreśla przestrzeń, odległości, głębię. Dobrze się sprawuje przy fotografowaniu architektury, źle w przypadku osób, dając wówczas charakterystyczne zniekształcenia (wielkie nosy) zwane przerysowaniem. Jeśli chcemy podkreślić urodę nieba używamy obiektywu szerokokątnego i filtra polaryzacyjnego. Obiektyw uwydatnia gradienty koloru. Filtr polaryzacyjny przyciemnia błękit, trzeba tylko pokręcając nim, wybrać odpowiedni kąt skręcenia wycinający częściowo spolaryzowane światło nieboskłonu. Chmury dostają „kopa”, uwidacznia się także mgiełka tworząca perspektywę powietrzną. Efekty te są dość subtelne i tylko choć trochę doświadczona osoba zauważy te triki z filtrem. Jednak zdjęcia zrobione z ich zastosowaniem wyglądają lepiej, przyciągają wzrok i w różnym sensie, przenośnym i dosłownym, lepiej się sprzedają.

Na przeciwnym krańcu mamy teleobiektywy. Co daje teleobiektyw? Wydawać by się mogło, że sprawa oczywista, „przybliża” obraz. Zastanówmy się jednak, dlaczego by nie wykadrować maleńkiego fragmentu zdjęcia? Kto próbował, wie, że padnie na pysk jakość, otrzymamy coś niewyraźnego i rozmytego. Teleobiektyw musi więc zadziałać tak, by została zwiększona liczba zarejestrowanych na nośniku szczegółów. Jak to się mówi, nie bez kozery o tym wspominam. Rzecz w nasadkach, które bywają sprzedawane do aparatów cyfrowych, które mają grać rolę wymiennej optyki. Robiłem testy tego czegoś i wnioski są takie, że czasami lepiej zrobić zdjęcie bez nasadki i potem je powiększyć. Nasadki dodają do wad obiektywu swoje własne, w rezultacie obraz z nasadką bywa gorszy niż bez, choć rozmiar w pikselach jest większy.

Jednak z tym kadrowaniem nie jest tak prosto. Teleobiektywów bowiem można i trzeba używać także dla uzyskania płytkiej głębi ostrości. Jedno moje zdjęcie zostało kiedyś wydrukowane na całej stronie gazety (formatu A4). Oczywiście puchłem z dumy. A zrobiłem je za pomocą teleobiektywu Rubinar 500 mm. Przedstawiało ono „portret” latarni z rozmazanym majaczącym tłem z drugą latarnią. Jest to efekt optyczny prawie nie do podrobienia. Prawie, bo w GIMP-ie jest specjalny filtr udający optyczne rozmazanie, które jest inne niż klasyczne gausowskie.

Teleobiektywy dają także efekt skrótu perspektywicznego. Przedmioty odległe pozornie zbliżają się do siebie. Jest to odwrotne działanie niż w przypadku obiektywu krótkoogniskowego. Obiektyw szerokokątny powiększa wynikające z oddalenia różnice pomiędzy przedmiotami bliskimi i dalszymi, obiektyw długi je niweluje. Przy obiektywach kilkuset milimetrów, ludzie stojący w odległości kilkunastu metrów od siebie mają tę samą wysokość na zdjęciu (mierzoną linijką). Można w ten sposób zrobić sztuczny tłok, zagęścić atmosferę. Teleobiektyw pozwoli nam wreszcie zrobić na zdjęciu wielkie słońce czy księżyc, to także efekt skrótu. Teleobiektyw jest dobrym sposobem na płaski nieciekawy krajobraz, można za jego pomocą podrasować niewielkie górki. Pod linkiem znajduje się bardzo stare zdjęcie, wykonane na orwowskim przeźroczu lustrzanym teleobiektywem 1000 mm. Dość kiepskie technicznie, ale chyba dobrze ilustrujące, o co chodzi.

Makrofotografia w swoim czasie nie wymagała osobnych obiektywów makro lecz tzw. pierścieni pośrednich lub mieszka zakładanego pomiędzy aparat i obiektyw. Cena tych gadżetów w komisach to kilkadziesiąt złotych. Zaś jest to chyba najlepsza droga do zaskoczenia znajomego, czy zaimponowania dziewczynie.

Wnioski płyną z tego takie, że w o wiele mniejszym stopniu chodzi o technologię, o to, czy cyfra, czy analog, w o wiele większym zabawa z fotografią wymaga przeróżnego rodzaju gadżetów. Ich zdobycie dla analogów w dzisiejszych czasach (rok 2006, marzec) jest ciągle łatwiejsze dla technologii tradycyjnej. Różnice w cenach sięgają dziesięciu razy. Jest taki czas, że możemy się pobawić porzuconymi przez innych resztkami sprzętu i jeśli nawet na zabawie się skończy, to przynajmniej nie wydamy „wszystkich pieniędzy”. A jest bardzo prawdopodobne, że się wiele nauczymy. Zaś na pewno unikniemy stresów związanych z wypływem gotówki z naszej kieszeni i o ile badania naukowe nie kłamią, groźnego dla życia spadku ciał odpornościowych.

Na koniec, coś dla radioamatorów. Opowieść o tym, jak usiłowałem coś zrobić ze śmieci. Jednym z największych problemów w fotografii jest oświetlenie. Na przykład w słoneczny dzień warto użyć lampy błyskowej dla rozjaśnienia cieni. W przypadku fotografowania w pomieszczeniach o dużych rozmiarach, dla zniwelowania efektu pociemnienia z odległością musimy mieć dodatkową lampę, a najlepiej kilka oddalonych od aparatu fotograficznego. Zmorą fotografowania z lampą w nocy na wolnej przestrzeni są głębokie cienie i płaskie oświetlenie charakterystyczne dla „walenia lampą ze stopki”. Dość banalnym i tanim rozwiązaniem są tzw. żarówki błyskowe, czyli lampy błyskowe zasilane napięciem sieciowym z wbudowaną fotocelą, czyli wyzwalane błyskiem innej lampy. Cena: 60-120 zł Można ich użyć jednak tylko tam, gdzie mamy dostęp do sieci. Tymczasem w komisach, w szufladach poniewierają się lampy błyskowe starszej generacji. Część z nich zupełnie się nie nadaje do współpracy z nowszymi aparatami, bo mają na stykach stopki wysokie napięcie, które niszczy elektronikę aparatu. Po prostu nie wolno ich załączać do nowych aparatów! Znajdziemy jeszcze czasami lampy produkcji ZSRR zasilane z sieci w cenie 10 zł sztuka. Są tak tanie, że można się pokusić o zrobienie z ich pomocą konstrukcji typowych dla filmu, typu „patelnia” czy „rampa”, albo popularnej ostatnio „lampy bezcieniowej”, pierścienia lamp otaczających aparat. Istotą tych konstrukcji jest to, że punktów świetlnych jest wiele.

Wykonałem układ, który steruje błyskiem czterech lamp. Jak mi się zdaje, nie ma specjalnych przeszkód, by liczbę przyłączanych lamp zwiększać. Nie polecam jednak powielenia wprost, chciałem raczej zademonstrować, że można sobie poradzić, a dróg do celu jest wiele, byle tylko rozumieć, co jest potrzebne i jak działa urządzenie. Cała maszyneria jest bardziej skomplikowana, niż na schemacie, wykonałem bowiem także „nieoszczędną fotocelę”, która steruje tym układem. Celem moim jest min doświetlenie zdjęć w warunkach silnego słońca. A wówczas posiadane przeze mnie „fabryczne” fotocele zawodzą. To jednak osobne zagadnienie.

W szufladzie znalazłem „jakieś”, niestety oznaczenia zostały częściowo zatarte tyrystory małej mocy. To była podstawa. Cena takich elementów wynosi ok. 2 zł sztuka, nie warto się nimi przejmować. Znalazłem także w „śmieciach” jakiś transformator na rdzeniu ferrytowym, prawdopodobnie przeznaczony do radzieckich telewizorów. To już właściwie wszystko, co najważniejsze.

Idea działania układu jest taka. Poprzez punkty A i B urządzenie podłączam do wyjścia fotoceli. Widoczny na lewo od nich tyrystor jest jej elementem wykonawczym. Możemy tu podłączyć inną fotocelę. Powinno działać. Układ jest zasilany z baterii 9 V. Ta bateria ładuje tylko kondensator 100 mikrofaradów (pojemność mocno przesadzona) poprzez opornik 27 kilomów. A więc pracuje ze znikomym obciążeniem. W momencie błysku tyrystor fotoceli zwiera kondensator. Prąd przepływa przez uzwojenie transformatora i indukuje napięcie we wtórnych uzwojeniach które są podłączone poprzez oporniki 33 omy dla wyrównania prądów do bramek tyrystorów sterujących lampami. Te się na skutek impulsu otwierają i wyzwalają lampy.

 


Schemat układu wyzwalania lamp błyskowych.

 


< 16 >