Fahrenheit LI - marzec 2oo6
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Literatura

<|<strona 21>|>

Pietia i Witia - Wiosna

 

 

– Mrozy jakby zelżały. I to w jednej chwili! – Pietia zapatrzył się w dal, w leniwie płynącą rzekę. – Kra schodzi, śnieg topnieje, lada chwila wiosna przyjdzie!

– Ano, racja. – Witia rozchylił poły kufajki. – Taka jużci kolej rzeczy. Zima wreszcie pójdzie w diabły. Dość na moje stare kości tych zamieci i zasp.

– Ani się obejrzymy, jak trawa wykiełkuje i spać pod gołym niebem będzie można. – Potiomkin rozmarzył się niemal. – Już się doczekać nie mogę, jak te jabłonie i grusze pąki wypuszczą.

– No, jeszcze kilka dni przetrzymać trza. – Wasilijewicz wstał z kłody, na której siedział od kilku godzin. – A jak zima minie, znowu demony wylezą, co po norach się pochowały. Praca będzie i wikt u gospodarzy.

– Aż w człowieka jakaś taka radość wstępuje! – Pietia podniósł się także. – Serce rośnie, gdy na gębę słoneczko ciepłe pada.

Witia pokiwał głową ze zrozumieniem. Spojrzał w niebo i wystawił przemarznięte policzki na zbawcze działanie słonecznych promieni. Z gałęzi opadał ostatni śnieg. Jego resztki wręcz topniały w oczach. I rzeka jakby budziła się do życia. Jej nurt przyspieszał, kra przy brzegach pękała, dryfując z silnym prądem w stronę morza.

– Nie chcę nawet myśleć, co by było, gdyby zima cały rok trwała! – westchnął Pietia.

– Na szczęście, to nie możliwe. – Wasilijewicz uśmiechnął się i odetchnął pełną piersią. – Natura tak już to ukształtowała zmyślnie, że wszystko na tym świecie ma swoją kolej. Tak po zimie, wiosna, a po niej kolej na lato. Nic tego zmienić nie może.

– To dobrze, bo... – Pietia zamilkł w pół zdania.

Od dłuższego czasu wpatrywał się w jeden punkt na horyzoncie i coś nie dawało mu spokoju. Punkt powiększał się coraz szybciej, dryfował z nurtem rzeki w ich stronę. Początkowo Potiomkin był pewien, że do rzeki wraz z roztopami zsunęła się jakaś kłoda i teraz płynie w dół. Jednak z każdą chwilą upewniał się, że obiekt macha rozpaczliwie ramionami, walcząc z coraz bardziej wartkim prądem.

– Oj, laboga! – Pietia z wrażenia zrzucił czapę z głowy. – Ktoś się topi!

Nim Witia zdążył się zorientować w sytuacji, jego przyjaciel wykonał ogromnego susa. W locie zrzucił gumiaki i kufajkę, i już po chwili lądował w wodzie. Teraz i Wasilijewicz dojrzał przyczynę całego zamieszania. Zza zakola rzeki wypłynęło coś, czego w pierwszej chwili nie potrafił zidentyfikować. Machało kończynami, próbując uczepić się, z marnym zresztą skutkiem, przybrzeżnych zarośli. Widać było, że dryfujący z prądem obiekt słabnie z każdą sekundą. Lada chwila mógł całkowicie zniknąć pod wodą. Zdawało się, że na powierzchni utrzymywało topielca jedynie ubranie, pod które dostało się sporo powietrza.

– Ja podbierak znajdę! – krzyknął Witia.

Zawsze wiedział, jak należy zachować się w sytuacji stresowej, a bez wątpienia w takiej się teraz znalazł. Myślał trzeźwo i zdawał sobie sprawę, że przyda mu się jakieś wspomaganie, jeśli zamierza wywlec na brzeg dwie przemoczone i przemarznięte osoby.

W tym czasie Potiomkin walczył z prądem rzeki. Jak oszalały młócił ramionami wodę. Starał się nie stracić z oczu nadpływającego osobnika. Wreszcie poczuł mocne uderzenie w klatkę piersiową. Przyjął je dzielnie, łapiąc błyskawicznie za poły namokniętego materiału.

– Ratunku! – wydzierał się topielec. – Ja niczemu nie winna!

W tym samym momencie Pietia poczuł na szyi kurczowy uścisk zimnych palców. Podobno, gdy człowiek tonie, chwyta w panice wszystkiego, co pozwala choć na chwilę pozostać na powierzchni – w tym ratownika. Odczuł to teraz Potiomkin na własnej skórze. Sam topić się zaczął. Pod wpływem przygniatającego go ciężaru, niebezpiecznie zanurzył się pod wodę. Na szczęście zdążył w ostatniej chwili zaczerpnąć powietrza. Rzeka była przejmująco zimna. Woda wdarła się Pietii do uszu, a nasiąknięte do granic ubranie zaciążyło niczym ołów. Silniejszy prąd zakotłował ciałami niefortunnych pływaków, a to sprawiło, że ucisk na szyi Potiomkina, nieco zelżał.

Pietia zrozumiał, że siły powoli opuszczają i jego. Rozpaczliwie rozglądał się wokół, próbując znaleźć drogę ratunku. Wydawało się, że jest bardzo blisko brzegu, niemal na wyciągnięcie ręki, jednak przejmujące zimno straszliwie spowalniało ruchy.

– Już nie mogę! – usłyszał Potiomkin przejmujący, kobiecy głosik. – Puść i sam się ratuj!

Jednak Pietia nie puścił. Być może nawet nie z powodu wrodzonej rycerskości, pobudek szczytnych, jakie w książkach bohaterom przypisywano. Potiomkin nie puścił, bo mu tak dłonie w uścisku skostniały, że ich nawet rozewrzeć nie mógł. Zdobył się za to na ostatni wysiłek. Wierzgnął utrzymując siebie i towarzyszkę niedoli na powierzchni wody. Dobrze, że to zrobił. Najpierw poczuł mocne uderzenie w potylicę, potem usłyszał „Ups, nie trafiłem”, a na koniec zobaczył swego wybawcę, Witię Wasilijewicza, biegnącego brzegiem rzeki z ogromnym kijem w dłoniach.

Przyjaciele z wielkim trudem wytaszczyli ciało topielca na brzeg. Wydawało się, że waży tonę. Widać ubranie; płaszcz i kwiecista spódnica nasiąkły wodą do granic możliwości.

– Nie oddycha? – przeraził się Pietia. – Na darmo żem skakał na ratunek?

– Zaraz zobaczymy! – westchnął Pietia. – Lepiej wyciągaj z tobołka suche portki, bo zapalenia płuc dostaniesz.

Gdy Potiomkin, drżąc na całym ciele, zakładał suchy przyodziewek, Wasiljewicz z uwagą przyglądał się wyciągniętemu z rzeki topielcowi. W końcu zdecydował się na działanie. Przykląkł obok ciała i przystąpił do udzielania pierwszej pomocy. Rozchylił poły płaszcza, złączył fachowo dłonie i nacisnął klatkę piersiową.

–  Dziwne to! – powiedział po chwili, nie ustając jednak w wysiłkach przywrócenia akcji serca. – Jakby żeber nie było, ino coś bulgocze i szeleści.

–  Sztuczne oddychanie trza zrobić! – Pietia szybko pojawił się u boku przyjaciela. – Może to pomoże?

– Próbuj! – Witia uśmiechnął się dziwnie. Jakaś myśl wyraźnie nie dawała mu spokoju.

Potiomkin uklęknął tuż przy głowie uratowanej z topieli kobiety. Odsunął czepek, który zakrywał jej twarz i nachylił się, by wprowadzić w czyn swój pomysł. Zamarł jednak w bezruchu.

– Co, taka brzydka? – zakpił Wasilijewicz.

– Eeee... – Pietia próbował coś z siebie wydusić. Nie było to jednak łatwe. – Nie o to chodzi. Ino jej usta...

– Co jej usta? Nie pomalowała? – Witia nie zrezygnował z sarkastycznego tonu.

– Jakby..., no z zamiast ust ma błyskawiczny zamek! – Potiomkin skrzywił się nic nie rozumiejąc. – A oczy... to guziki!

Przyjaciele jak na komendę odskoczyli od ciała. Witia zaczynał już wcześniej domyślać się, że topielec z człowiekiem z krwi i kości mało miał wspólnego. Ta świadomość docierała do niego powoli. Teraz Potiomkin tylko go w niej upewnił.

– To jakiś dziwoląg! – Pietia mówił drżącym głosem. Nie wiadomo, czy z zimna, czy z emocji.

– Lepiej zostawić! – zadecydował Wasilijewicz.

Jakby w odpowiedzi na te słowa, nad brzegiem rzeki rozległo się głośne kasłanie. Leżącą na ziemi postacią wstrząsnęły konwulsje i nagle fala wody wypłynęła zza ząbków jej błyskawicznego zamka.

Pietia i Witia poczuli, jak zimne dreszcze przebiegają im po plecach. Wyratowana z topieli kobiecina usiadła. Rozejrzała się na wszystkie strony, próbując uzmysłowić sobie gdzie jest i co się stało. Potem skupiła wzrok na stojących przed nią dwóch obdartusach i uśmiechnęła się szeroko.

– Wybawcy! – krzyknęła piskliwym głosikiem. – Toć Marzannę z topieli wyratowaliście. Ludziska wrzucili mnie podstępem. Niechybnie bym utonęła, schodząc z tego świata na dobre. Jakże wam się odwdzięczyć będę mogła.

W tym momencie słońce jakby nieco przybladło. Zimny wiatr smagnął drzewami przesuwając się mroźnym oddechem po plecach Pietii i Witii. Chmury z północy powróciły, ociężale przysłaniając na powrót całe niebo. Momentalnie zaczęło sypać drobnymi, gradowymi kuleczkami.

Przyjaciele milczeli. Każdy myślał o czym innym. Pietia wpatrzony był w dwa srebrne guziki na twarzy Marzanny. Witia natomiast zastanawiał się, czy dobrze postąpili, ratując dziwactwo z topieli. Przeszło mu przez myśl, że przecie jakiś powód pozbycia się Marzanny musiał być. Miał nadzieję, że nie dowiedzą się na własnej skórze, jaki.

– Pomóżcie mi wstać, bohaterzy moi! – pisnęła Marzanna i wyciągnęła w stronę Pietii i Witii słomiane dłonie. – Czas w drogę ruszać, a tyle do opowiedzenia sobie mamy.

 

***

 

Gdyby ktoś obserwował z boku tę niezwykłą kompanię, nie mógłby wyjść z podziwu, jakie to różne, boskie stworzenia, po świecie chodzą. Dwaj niezwykle chudzi osobnicy, walczący z porywistym, zimnym wiatrem, nie wzbudziliby może jeszcze zdziwienia. Całego kolorytu dodawała natomiast krzykliwie ubrana baba, skacząca z jednej nogi na drugą i trajkocząca nieustannie. To była właśnie Marzanna.

Blisko już miesiąc minął, kwiecień się kończył, a i maj wielkimi krokami zbliżał, odkąd ta zbieranina przemierzać zaczęła wspólnie kraj. Brnęli przed siebie w zaspach śniegu, walcząc z niespotykaną nigdy wcześniej pogodową anomalią. Nikt nie pamiętał, żeby zima tak długo trzymała, co gorsza nikt nie znał przyczyny takowego stanu rzeczy.

Towarzysze podróży chodzili zakosami, jakby bez celu, omijać bowiem musieli każdorazowo rzeki, jeśli takie im na drodze stawały. Dla ich towarzyszki podróży, po wiadomych wszystkim wypadkach, nawet przekroczenie mostu stanowiło nie lada wyzwanie. Pietia i Witia poszli jej na rękę. Czuli się odpowiedzialni za niezrównoważoną istotę, którą bez wyraźnego powodu skrzywdzili wioskowi ludzie. Tedy zaopiekowali się nią i znosili przeróżne, wydawało im się, kobiece, fanaberie.

– Ta zima, ani myśli puścić! – Wasilijewicz zwrócił się do Potiomkina, gdy przez chwilę znaleźli się sam na sam.

– Toć już za kilka dni maj być powinien, a na drzewach ani jednego pąka?! – Pietia potwierdził jego obawy.

– Jakieś to diabelskie! Z każdym dniem zimniej się robi. Wszystko skute śniegiem i lodem i to bez wyraźnej przyczyny?! – Witia roztarł dłonie, które wydawały się bliskie odmrożenia. – Coś mi się w tym nie podoba!

– No, mnie też. Przecie wiesz, że ciepło lubię, jak mało kto. – Potiomkin przestępował z nogi na nogę. Próbował rozgrzać mięśnie. Nie na wiele się to zdało. – Co jednak na to poradzić możemy?

– No nic... chyba?! – odpowiedział Witia. Nie był jednak pewny, czy aby się nie myli.

– Coście tacy zasępieni? – Zza drzewa wyskoczyła wesoła i uśmiechnięta Marzanna.

– A gdzie tam!? – Witia odpowiedział jak najbardziej mógł uprzejmie. Wolał nie wyjawiać tematu rozmowy.

– Zastanawiamy się, w którym kierunku iść? – odezwał się Potiomkin. – Myślałem, coby na południe ruszyć. Tam może szybciej wiosna przyjdzie?

– Pójdziemy na północ! – Marzanna odpowiedział krótko i oschle, która jak każda niewiasta, zmienna w nastrojach była.

– Ale wydaje się, że lepiej nasze korzonki zniosą...

– Północ i kropka! – kobieta przerwała mu zdecydowanie i ruszyła w obranym przez siebie kierunku.

– Może i rację ma? – Pietia w zdecydowaniu Marzanny nie widział nic złego. – Przecie wiosna i tak przyjdzie, bez względu na to, gdzie pójdziemy. O, nawet tutaj pierwsze przebiśniegi widać!

Marzanna na te słowa stanęła jak wryta. Podążyła za wzrokiem Potiomkina, pisnęła nieludzko i zeskoczyła za ścieżki. Obiema nogami wbiła się w kępkę Bogu ducha winnych przebiśniegów, wgniatając je w śnieg.

– Wiosna nie przyjdzie! – wycharczała. Guziki imitujące jej oczy zabłysły złowrogo. – Zapamiętajcie to sobie!

Wasilijewicz i Potiomkin oniemieli. W momencie, w którym ostatni przebiśnieg kończył swe życie pod trzewikiem Marzanny, zamieć się wzmogła. Śnieg sypnął jeszcze potężniej, niż do tej pory.

 

***

 

W drugim tygodniu maja, Potiomkin i Wasilijewicz znaleźli się u skraju wytrzymałości fizycznej. Śnieg, który od wielu miesięcy nieprzerwanie padał z nieba, zasypał wszystkie drogi i ścieżki. Kilkumetrowe zaspy odcięły od świata wioski, miasta, a co gorsza samego Witię i Pietię. Obaj przyjaciele znaleźli się w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Z daleka od ciepłej strawy, łóżka i jakiejkolwiek pomocy. A pomocy teraz było im potrzeba. Wasilijewicz co prawda odmroził sobie tylko lewe ucho, ale jego towarzysz wpadł w gorsze tarapaty – złapał wilka, z tych najbardziej złośliwych i przerażających wilków, co trzyma człowieka wyprostowanego, jakby drut połknął i nie pozwala usiąść, nawet na miękkich poduszkach.

Przyjaciele doszli do wniosku, że udadzą się do najbliższej wioski i tam przeczekają przedłużającą się zimę. Powzięte sekretnie postanowienie zdecydowali się utrzymać w tajemnicy przed Marzanną. Nie mieli wyboru, kobiecina unikała wiosek i jej mieszkańców z równą dbałością, jak wody. Ruszyli tedy nad ranem, mozolnie brnąc przez zaspy.

Marzanna wyczuła spisek dopiero przy pierwszych zabudowaniach. Raptownie stanęła w miejscu, załkała panicznie i z wyrzutem wystawiła w stronę Pietii i Witii słomiany palec.

– Zdrada! – pisnęła tak przeraźliwie głośno, że aż przemarznięte wrony poderwały się z drzew w promieniu kilku kilometrów. Potem dopiero spojrzała na Potiomkina.

– I ty? Pietio? – zapytała drżącym głosem.

Potiomkin poczuł się niepewnie. Szukał ratunku u Witii. Miał już coś powiedzieć, gdy nagle od strony chałup nadleciała śnieżna kula, trafiając go prosto w czoło.

– Toć to Marzanna! Skaranie boskie! – słychać było wyraźnie głos jakiejś staruszki, która wychyliła się ze swojej chałupy. Do jej głosu doszły kolejne pomruki niezadowolenia.

– Znają cię tu? – Pietia spojrzał ze zdziwieniem na towarzyszkę.

– Tego... ja... – Marzanna zawahała się, rozglądając panicznie wokół siebie.

Od strony wioskowych zabudowań biegły w ich stronę liczne postaci. Najpierw w stronę Pietii i Witii poleciały śniegowe kule, potem obraźliwe wyzwiska. Wasilijewicz w pewnym momencie próbował nawet przystąpić do negocjacji, ale gdy zobaczył skierowane w swoją stronę widły, szybko uznał, że przy tej argumentacji nie może liczyć na wielki sukces. Pierwsza, nauczona widać doświadczeniem, nogi za pas wzięła Marzanna. W niewielkiej odległości za nią ruszyli do ucieczki jej nieszczęśni towarzysze podróży.

– Opowiedz no, Marzanko jeszcze raz, dlaczego te ludziska wrzuciły cię do rzeki? – Witia zdecydował się zadać pytanie dopiero w momencie, gdy pogoń pozostała daleko w tyle.

– Przecie już mówiłam. – Słomiana twarz zapytanej nabrała nagle podejrzliwego wyrazu. – O czym tu gadać?

– Lepiej wiedzieć wszystko z najdrobniejszymi szczegółami. Może w przyszłości unikniemy podobnego niebezpieczeństwa? – Wasilijewicz przybrał szorstki ton.

– To bolesne! – westchnęła Marzanna, podnosząc słomianą dłoń do czoła. Gest ten, jak na gust Wasilijewicza, był nieco zbyt dramatyczny. – Jeszcze, gdy o tym myślę, moje smukłe kolana drżą! Przez kibić przechodzi lodowaty sopel grozy, na wspomnienie tych barbarzyńców!

Słomiana kobieta zachwiała się, jakby miała stracić przytomność.

– Omdlewa! – Pietia rzucił się na ratunek, łapiąc ją w pasie.- Nie męczmy jej takimi pytaniami! Przecie widać, że bidulka jeszcze do siebie nie doszła!

– To przykre, bardzo przykre. – W oczach Wasilijewicza pojawiły się dziwne błyski. Na szczęście nie zauważyli ich ani Pietia, ani Marzanna.

– No pewnie, że przykre. Nic kultury po tych wsiach! – Potiomkin przejął się jak nigdy. – Wydawało się, że jak elektryfikacja będzie, to i oświecenie przyjdzie. A tu dalej słoma w butach!

Marzanna stanęła nagle na równe nogi i skrzywiła się złowieszczo. Złapała się nawet pod boki, zaciskając z całej siły pięści.

– Tylko nie słoma! – wrzasnęła. – Radziłabym ostrożniej dobierać słowa!

– Ja nie chciałem! – Potiomkin rzeczywiście okazał skruchę. Zbladł nawet i głos zatrząsł mu się niemiłosiernie.

Witia za to nie miał zamiaru przerywać tej ciekawie zapowiadającej się konfrontacji. Wręcz przeciwnie, był niemal pewien, że jeśli Marzanna zostanie wyprowadzona z równowagi, może zdradzić wiele ciekawych rzeczy i odkryć swoją prawdziwą naturę.

– Oj Pietia, Pietia – odezwał się po chwili. – Nigdy z kobietami radzić sobie nie umiałeś. Pewnie to przez ten twój słomiany zapał?

– Zapał? – Potiomkin przygryzł wargi, z napięciem oczekując reakcji Marzanny.

– Jak tak dalej pójdzie... – Witia kontynuował, jak gdyby nigdy nic – ... to z ciebie słomiany wdowiec będzie!

– Wdowiec? – Pietia był w stanie powtarzać jedynie niektóre ze słów przyjaciela. Z rosnącym przerażeniem patrzył na zmieniającą się twarz Marzanny.

– A pewnie, Pietio, bo żadna o tym nie wie – Wasilijewicz westchnął teatralnie.

– O czym? – zapytał Potiomkin drżącym głosem.

– O tym, że ciebie znaleźć, to tak, jakby szukać igły w stogu siana!

I wtedy, zupełnie bez ostrzeżenia rozpętało się piekło. Ciężkie, śniegowe chmury zeszły z nieba, obniżając się tak, że niemal dotykały czubków drzew. Marzanna zaczęła wykrzykiwać mało zrozumiałe obelgi i groźby. Można było z nich wyłowić coś o zamrożeniu, roztrzaskaniu, oblodzeniu i ugradowaniu. I rzeczywiście, jakby na ów sygnał, z kłębiących się chmur posypały się iskry. Pierwszy raz w życiu Witia Wasilijewicz widział takowe błyskawice. Zaraz też powietrzem wstrząsnął niesłychany warkot. Marzanna uniosła ramiona wysoko, rozczapierzyła palce i z krzykiem przeraźliwym skierowała wzmagającą się zamieć w stronę dwójki przyjaciół.

Witia zarządził odwrót. Tego dnia uciekanie przed zagrożeniem zdawało się być jednym sposobem ich przemieszczania się z miejsca na miejsce. Wasilijewicz miał nadzieję, że nie wejdzie im to w krew. Jednak w tej chwili owo zachowanie było jak najbardziej wskazane. Ziemią wstrząsnęły głośne uderzenia, a potem dołączył do tych dźwięków niesamowity świst. Z nieba sypnęło gradem wielkości arbuzów. Przyjaciele puścili się biegiem przed siebie, co sił w nogach. Jak można było się spodziewać Marzanna ruszyła za nimi.

Wasilijewicz, nawet podczas ucieczki, miał opracowany plan działania. Topografię terenu, na którym przyszło stoczyć im bitwę z Marzanną, znał bardzo dobrze. Pamiętał lipy przy drodze, które ciągnęły się hen za wzgórek, w dolinę. Tam właśnie Witia szukał ratunku dla siebie i przyjaciela. Najpierw jednak, trzeba było do owego miejsca dobiec, a przyciężkie gumiaki utykały w zaspach, utrudniając ucieczkę. Co gorsza Potiomkin zaczynał dyszeć jak parowóz, a słomiany oddech Marzanny obaj wyczuwali niemal na kołnierzach.

– Sił już nie mam! – wycharczał z trudem Pietia. Rzeczywiście, coraz mozolniej przebierał nogami.

– Co ty gadasz? Ledwo ci kroku dotrzymać mogę! – Witia starał się pocieszyć przyjaciela, choć sam czuł, że i jemu serce zaraz wyskoczy z piersi.

– Bałwany śnieżne z was zrobię! – Co jakiś czas, równie nieciekawe obietnice dochodziły do uszu uciekinierów. Głos Marzanny z każdą sekundą rósł na sile.

– Ma krzepę! – jęknął Pietia. – Zara nas ta zaraza dogoni! A ja ją z topieli ratował!

– Na drugi raz... – głos Wasilijewicza stawał się coraz bardziej urywany. – Na drugi raz, popatrz pierwej przed ratunkiem, czy ładna i czy warto. – Gdyby Witia miał siłę, pewnie by się w tym momencie zaśmiał.

– Może nie być drugiego razu – wysapał Pietia. – Daleko jeszcze?

– Blisko... Za drzewem w lewo... potem w dół, w prawo i jak dobiegniemy, rób to, co ja robię. Zrozumiałeś?

– Taaa... – Pietii było już wszystko jedno.

– A tera... – Wasilijewicz obejrzał się na krótką chwilę przez ramię. – Teraz trzeba przyspieszyć z całych sił, żeby w tyle została.

I Witia przyspieszył. Jego chude ciało wygięło się ku przodowi. Pochylił głowę, by przezwyciężyć opór powietrza. Złączył palce dłoni, młócąc powietrze, jakby płynął przez rzekę kraulem i wydłużył sus do granic możliwości. Pietia poszedł jego śladem. Minęli w końcu rzeczone drzewo, skręcili w lewo, pobiegli w dół przez gęstniejący las, potem raptownie skręcili w prawo, a gdy znaleźli się przy moście, którego z drogi widać nie było, zaczaili się wstrzymując świszczący oddech wydobywający się z płuc.

– W sople lodu zmienię! Rozbiję na kawałki! – Marzanna wypadła zza zakrętu szybciej niż się spodziewali.

Na szczęście Witia był wciąż przytomnego umysłu. Wyskoczył z kryjówki i podstawił Marzannie nogę. Ta zręcznie wyminęła przeszkodę, ale w gwałtownym poślizgu zatrzymała się dopiero na drewnianej barierce mostu. Wasilijewicz i Potiomkin musieli teraz działać szybko. Marzanna pojęła, że znalazła się w pułapce. Przyszykowała się, by uderzyć w nich gradową chmurą. Na szczęście Pietia zdążył chwycić babę za ramiona i przytrzymać. Witia błyskawicznie skrzesał z hubki ogień i przytknął go do ubrania przeciwniczki. Potem obaj przerzucili ją przez most, do rzeki. Ciało słomianej kobiety z głośnym pluskiem wpadło do wody.

– Znajdę was w przyszłym roku! – wrzeszczała Marzanna, płynąc z rwącym nurtem w stronę morza. – Nie daruję! Zamrożę i skuję lodem!

Pietia i Witia długo wpatrywali się w dal, za zakole rzeki. Tam zginęła im z pola widzenia niedawna towarzyszka podróży. Każdy z nich zatopiony był w swoich, niewesołych myślach.

Powietrze wokół przyjaciół stawało się coraz cieplejsze. Chmury rozstąpiły się i wiosenne słoneczko oświetliło ciepłymi promieniami ich przemarznięte ciała.

– No, wszystko swoją kolej ma, po zimie wiosna, po niej lato – pierwszy odezwał się Witia.

– Racja – odpowiedział Pietia. – Ważna to rzecz, żeby kolej rzeczy była.

– No pewnie, że ważna – potwierdził Wasilijewicz.

– A, myślisz ty, że... – Potiomkina męczyło to od dłuższego czasu. – Myślisz ty, że można coś zrobić, żeby lato się nie skończyło?

Witia Wasilijewicz, mimo, że uważany był za wielce mądrego człowieka, odpowiedzi na to pytanie nie znał. Przynajmniej na razie.

 

Strzelin 2003

 


< 21 >