wstępniak
 literatura
 brykalski
 pierwuszina
 pierwuszin
 prozorow
 rossa
 wojaczek
 wojtkiewicz
 zimniak
 interaktywna...
 w iezioranna-h
 publicystyka
 pole miki
 hot dog
 gin & tonic
 dystans
 erotyka
 galeria
 random fandom
 film

linki:
 polska
 sąsiedzi
 świat
 antykwariat
 kontakt

nagrody:
 on-line
 APPF

 title
 home

 
 
 
  Jelena Pierwuszyna  
 
 
 

Copyright © by Jelena Pierwuszyna

O SPEŁNIENIU CZASU
Przekł. Eugeniusz Dębski



Alcybiades został osądzony zaocznie,
Mienie jego skonfiskowano,
a poza tym zdecydowano,
że mają go przekląć wszyscy kapłani
i kapłanki,
z których tylko jedna,
Feano, córka Menona,
ze świątyni Agrawy,
odmówiła podporządkowania się decyzji,
oświadczywszy,
że jest kapłanką,
błogosławiącą,
a nie przeklinającą.
Plutarch. Żywoty

    1.

    "Niegdyś, dawno temu, kiedy ziemia dopiero się rodziła, początki jej historii były trudne. Wszystkie Moce, jakie istniały, chciały ją zniszczyć. Nie ma potrzeby, twierdziły, wprowadzać jakieś tam nowości, nam nie jest wcale tak źle. Wiatry, biedaczkę, tarmosiły, fale kąsały brzegi, głębinowe duchy tłukły ją pięściami w brzuch, słońce albo się chowało na pół roku, albo przez pół roku paliło jak wściekłe. Ludziom wówczas było bardzo ciężko. A bogowie tylko złapali się za głowę. Wszak oni tylko chcieli się zabawić i wcale nie myśleli, że ta ich zabawka tak wszystkich rozeźli...
    Płakać się chce, a wstyd.
    Moje rękawy - w końcu to pożegnanie z ojczyzną - są mokre.
    Co prawda, nie od łez.
    Na razie.
    Stoję w zakopconej kuchni "Końca świata", wdycham zapach spalonego czosnku i piwnej brzeczki, raz po raz przejeżdżam nożem po osełce, wsłuchuję się w radosne "wżik-wżak!" kolejnego noża. Nikt o nie nie dba, więc stępiły się, biedactwa.
    Paruje brudna woda w balii, obok wznosi się gliniana wieża wymytych talerzy. Moje ręce są czerwone i spuchnięte. Oczy, pewnie, też. Dobrze, że jest tu ciemno.
    Jestem o dziesięć dni drogi od stolicy, od morza, od mojej świątyni.
    O dziesięć dni jazdy wierzchem.
    Sama.
    Zezuję na kucharkę - patrzy na mnie? Widzi? I żeby nie wyć na głos opowiadam sobie bajki.

    "Co tu robić? martwili się bogowie, kłócili i poszli pokłonić się do morskiego króla. Przyrzekli mu, że jeśli pomoże im uwolnić ziemię od cierpienia, to oni mu z wdzięczności podarują cały gwiezdny świat. To się królowi spodobało więc podarował bogom władzę nad żywiołami. Uciszyli wtedy bogowie huragany, sztormy, a i głębinowym duchom oberwało się potężnie. Wszystko byłoby dobrze, tylko jedna rzecz została niespełniona: nie mają bogowie pojęcia, jak zapłacić morskiemu królowi. Wszak gwiazd z nieba nawet oni nie mogą zerwać! Myśleli, sprzeczali się, i wymyślili. Przywieźli do króla wóz soli i wysypali ją do wody. Skąd ma morski król wiedzieć, jak wygląda gwiezdny świat z bliska, powiedzieli. Od tej pory woda w morzu jest słona.
    A jeszcze się okazało, że od chwili, gdy bogowie morskie królestwo odwiedzili, młodsza królewna oczekuje potomka. Morski król, jasna sprawa, strasznie się rozzłościł i bogów, wraz z ludźmi przeklął. A przekleństwo to polega na tym, że żywioły bogom służyć będą długo i wiernie, ale gdy wszyscy zapomną o strachu, zbuntują się słudzy i zetrą wszystko na miazgę. Powstanie wtedy nowe niebo i nowa ziemia. A na tej ziemi wnuczek morskiego króla, ten niespodziewany potomek, będzie królem. A przed zagładą pojawią się trzy znaki. Najpierw wyć będzie Czarny Pies. Potem zapieje Czarny Kogut. A potem pęknie ziemia i wylezą ze szczelin straszliwe smoki, spalą wszystkie pola, otrują wszystkie rzeki i pożrą wszystko, co żywe.

    Oberża nosiła nazwę "Koniec świata" nie nadaremnie. Tu, na jednym brzegu rzeki są włości króla, a drugim - ziemia dziwii. Tu - jeden świat, tam - inny. Co prawda, na szyldzie wypisane jest zwyczajnie, bez żadnych wykrętasów: "Mięso - Piwo - Tytoń". Ludzi, którzy uciekają z głodującego Królestwa, taki szyld przyciąga z siłą magnetycznej głazu.
    Kiedyś wcześniej walczyliśmy z dziwiami. Ale ubiegłej jesienie na wybrzeże najechali żądne krwi i okrutne ludy morza, i nagle wszyscy sobie przypomnieli, że dziwie i ludzie Królestwa to jeden naród, potomkowie dwóch braci, co to z jakiegoś blahego powodu się pokłócili - czy chodziło o podkowę, czy o uzdę - nikt już nie pamiętał. O starej wrogości szybciutko zapomniano, dlatego dziś na rubieżach jest spokój i cisza. Niektórzy, co prawda, obawiają się ciosu w plecy, ale ja tak nie myślę. Niechby nawet dziwie pokonali ludzi, a co potem co - z ludźmi morza sami będą walczyć?
    Rano, kiedy tu trafiłam, rzeczywiście, było urwanie głowy. Okazało się, że poprzednia pomywacz-ka, na moje szczęście, dwa dni temu uciekła z pastuchem z dziwiej wsi. W kuchni uzbierało się brudnych naczyń od podłogi do sufitu.
    Gospodarz, ledwo go o pracę zapytałam, zaraz mnie za rękaw do balii zaciągnął. Oczywiście, natychmiast go osadziłam - najpierw trzeba zapłacić, a dopiero potem orać.
    Dogadaliśmy się za stół, dach i trzy miedziaki na tydzień, i kupon na suknię w zimie. Moim zdaniem - nieźle. Z głodu nie umrę, a i boginię wykarmię. Latem - mlecz, w zimie zawsze można zdobyć marchewkę albo rzepę.
    Bogini mi szczególnie żal. Mnie przynajmniej przepędzili, bo mieli za co, a ją - ot, tak, dla towarzystwa.

    Ostrzę noże i spoglądam na kucharkę.
    Właściwie na to, co ona wyprawia z mięsem.
    Tnie je wzdłuż włókien i ani jednego ziółka do sosu nie wrzuci.
    Można uważać, że mam przyszłość w tej oberży. Na mięsie i piwie znam się lepiej od innych. Tylko w Panteonie kapłanki to same istoty wyższe, które potrafią tylko przewracać oczami, i walić czołem o podłogę. A ja, powiem to bez przechwałek, miałam najporządniej utrzymaną świątynię w stolicy, chociaż sama jedna się tam kręciłam.
    A gości w oberży coraz więcej.
    Najpierw miałam nadzieję, że przed północą doczołgam się do pryczy i popłaczę sobie ile będę chciała, ale gdzie tam!
    Zresztą, goście niemal niczego nie zamawiają, i nawet rozmawiają niemal tylko półgłosem, jakby czekali na coś.
    I doczekali się.
    Na podwórzu nagle ze złością zawył pies.
    Potem za ścianą w sieni wrzasnął, niczym oblany wrzątkiem kot.
    A potem coś tam się poturlało i zabrzęczało.
    Goście poderwali się słysząc ten hałas, a potem ruszyli w kierunku jego źródła.
    Ja - za nimi,
    Kucharka łapie mnie za ramię i mówi: "Przestań, nie ma na co patrzeć, to znowu on".
    Ale uwalniam się od jej ręki, przepycham się do drzwi i widzę, kim jest ten "on".

    Schody na dwa marsze, na górze, przy poręczy - napuszone tak, że wygląda na trzy razy większego, niż jest w rzeczywistości, kocisko, a na dole, na wiązce przegniłej trzciny i tkanym dywaniku - jak powiedziałby Gust, mój przyjaciel z nocnej straży Portu, - "Trup, w wieku mniej więcej lat dwudziestu".
    To znaczy dwudziestoletni młodzieniec, chyba, chłopak, ze skręconym karkiem.
    Dokładniej mówiąc - trup chłopaka.
    Tak, to brzmi lepiej. Dokładniej.
    Potem kucharka nagle łapie mnie za łokcie, ciągnie do tyłu, syczy: "Idź, idź się połóż, zaraz mi tu zemdlejesz".
    Posłusznie wracam do kuchni, siadam na lśniącym od cudzych tyłków taborecie i czekam, co będzie dalej.
    I słyszę jak tam, za moimi plecami, mężczyźni rozmawiają rzeczowo i - nie wiadomo dlaczego - wesoło. Nie rozróżniam słów, ale słyszę chichot w ich głosach. Mężczyźni podnoszą biedaka z podłogi, wloką na podwórze i - w tym momencie przylegam okiem do okienka - układają na starym koźle do cięcia drewna.
    Nieco dalej, pod ścianą drzemie żebrak w ohydnym kapeluszu, na kolanach ma coś okrągłego i białego, ale co to jest - nie widzę: zachodzące słońce świeci prosto w oczy.
    U jego stóp leży podobny do wilka pies. Pewnie to właśnie ten pies wył.
    Kiedy orszak wychodzi przez drzwi oberży żebrak i pies jednocześnie unoszą głowy, ale natychmiast je opuszczają, jeden - na pierś, drugi na łapy.
    Przez chwilę mam wrażenie, że wszystko mi się poplątało i trafiłam nie do oberży, a do namiotu cyrkowego na jarmarku, ale dwuręczna piła do "przecinania" ludzi nie pojawiła się.
    Ciało po prostu nakrywają derką, potem goście wracają do oberży, dokonują kolejnych zamówień i , mniej więcej godzinę później, rozchodzą się.
    Po zmierzchu zostają tylko dwaj czy trzej; pewnie zbyt daleko wypuścili się na swych kulawych konikach.
    Gospodarz podnosi leżący przy schodach połamany łuk i strzałę i wrzuca do ognia.
    Słyszę, jak huczy, płonąc smołowane drewno. Taki to znajomy dźwięk.
    - To nic, nie przyzwyczaiłaś się jeszcze. Poczekaj, niech wyjdzie księżyc, nie takie rzeczy się zaczną.
    Na pewno nie; nie zamierzam dzisiaj ani mdleć, ani płakać. Na pewno.


    2.

    Tak naprawdę, to nie boję się nieboszczyków.
    Tak naprawdę, to boją się zazwyczaj ci, którzy w ogóle nie widzieli umarlaka.
    Nie mieli jeszcze z tym do czynienia i nie wiedzą, na co stać ich samych i trupa. Wydaje się im, że wszystko nie jest takie proste, że w śmierci jest coś takiego, o czym wszyscy milczą. Wiedzą, ale milczą. Coś jak miesiączka u kobiet. Niby drobiazg, a niezwykły.
    Już widziałam wystarczająco dużo, by nie tylko nie odczuwać strachu, ale nawet zdziwienia.
    Dlatego jeśli omal nie padłam jak worek na podłogę godzinę temu, to wcale nie z powodu strachu.
    Po prostu pomyślałam, sama nie wiem dlaczego, że nieboszczycy się dla mnie skończyli, wraz ze stolicą i wojną.
    Jeśli moją boginię interesują moje myśli, to, pewnie, chichocze teraz cichutko w swoim koszyczku.

    Jak już mówiłam, wszystko się pomieszało ubiegłej jesieni.
    A przez całą zimę i wiosnę patrzyłam na wojnę, nie byłam w stanie oderwać od niej oczu.
    Wyglądała zupełnie nie tak, jak oczekiwałam.
    Okręt przypływał raz na siedmicę, czasem nawet raz na trzy dni. Działo się to pod wieczór, skradał się i przybijał do odległego pirsu.
    Czasem było na nim tylko dwadzieścia trupów, czasem około setki.
    Z tego, jak tłumaczył Gust, z tej liczby nie można sądzić o tym ile było potyczek i kto zwyciężył.
    Wiele zależało od pogody - zdarzał się taki wiatr, i takie fale, że ani jednego trupa nie dało się wyłowić.
    Albo, na odwrót, pełny sztil i upał, a mimo decyzji Rady Starszych, wiele różnych różności poleci za burtę.
    Na szczęście, mieliśmy mało upalnych dni. Wojna z morskimi ludami zaczęła się jesienią i przeciągnęła się na całą zimę. Tak więc różne były nowości - i północny wiatr, przenikliwymi paluchami rachujący kości i przemoczone słonymi kroplami ubranie, i skurcze zlodowaciałych palców. Ale, co do zapachu, to, chwała bogom!, śmierdziało zupełnie znośnie.
    W mieście z ust do ust przekazywano opowieść o tym, jak jakieś sto lat temu zwycięzcy z powodu sztormu nie pozbierali swoich zabitych i, gdy okręty wróciły do miasta w chwale, Rada zdecydowała o egzekucji dowódców. I żadne błagania nie pomogły.
    Ale straszenie straszeniem, a jeśli ktokolwiek zamiast na dno morskie trafiał na miejski cmentarz to i tak - dzięki.
    A za to, że trafiali w mniej lub bardziej przyzwoitym stanie trzeba podziękować straży miejskiej. I mnie.
    W sumie praca była dla kobiety - mycie, cerowanie, malowanie, perfumowanie. Tyle że zajmowała się tym, nie licząc mnie, piątka niezdatnych do służby wojskowej chłopaków, co i rusz biegających za najbliżej usytuowany barak, by zwrócić zawartość żołądka.
    A kiedy przed świtem na molo pojawiali się krewni, Gust, zawsze wciskał mi taką naręcz drew, że ledwo mogła się wyprostować. I mawiał:
    - Jak przyjdziesz do domu koniecznie się umyj, Dobrze się umyj, słyszysz? Nie żałuj ciepłej wody.
    W sumie:
    Młody młodą umiłował,
    Młody młodej nie żałował:
    "Kocham ciebie, to rzecz pewna,
    Dlatego kupię ci drewna!"
    Tak, śmieszne to były czasy, kiedy chłopak mógł wyrazić swą sympatię w taki oto sposób.
    Przy tym drewno było nie byle jakie - przede wszystkim smołowane okrętowe deski; jakże one potem huczały i trzaskały w piecu!
    Potem, pod wieczór, kiedy wszystkie rozpoznane ciała krewni odwozili do domów, wracałam do portu.
    Do nierozpoznanych.
    Teraz zaczynała się moja właściwa działalność.
    Po prostu - patrzyłam na nich i zapamiętywałam.
    Potem Gust i chłopaki wywozili ich, żeby pogrzebać na starym cmentarzu.
    A ja szłam do świątyni, karmiłam swoją boginię, i szczegółowo opisywałam jej każdego. Ubranie, włosy, pieprzyki, blizny, brwi, wargi, dłonie. Opowiadałam też o tym milczącym oczekiwaniu, które widywałam wypisane na ich twarzach. Jakby ich dusze krążyły gdzieś jeszcze nieopodal, ale bały się zwrócić na siebie uwagę, jak dobrze ułożone dzieci z porządnego domu. Starali się nie okazać, że boją się udać w daleką podróż bez przewodnika. Więc prosiłam swoją boginię, żeby pilnowała ich, by nie zbłądzili, nie pomylili drogi. Nikt poza mną o nic dla nich nie prosił.
    Moja bogini nazywa się Gesichja, co oznacza Cisza.
    I jeśli mam jakiekolwiek pojęcie o czymś prócz mięsa, czyszczenia noży, mycia statków w oberży i prania chodników, to właśnie o ciszy.

    Potem, spełniając obietnicę daną Gustowi, grzałam wodę i myłam się.
    Nie dlatego, że chciałam z czegoś się oczyścić, wcale nie czułam się spostponowana z powodu krzątaniny z nieboszczykami. Po prostu chciałam zrobić przyjemność temu dobremu człowiekowi.
    Może Gust, ten czyścioszek, ustrzegł mnie w zimie przed wszawą gorączką.
    Chociaż po świątyni hulały takie przeciągi, że miałam bardzo duże szanse, by zaprzyjaźnić się z jej siostrzyczkami - Trzęsią i Uduszlą.
    Taką mieliśmy wojnę.
    Dziwną trochę, ale, pewnie, nie gorszą i nie lepszą od innych.
    Miałam tylko nadzieję, że wygnanie ze stolicy oznacza, przynajmniej, że już jestem od tego wolna.
    Ale nie.


    3.

    Jednakże sprawy w "Końćcu świata" układały się lepiej niż sądziłam wcześniej.
    Ponieważ, gdy tylko na niebie pokazała się nierówna, jak pierwszy ząb dziecka, połowa księżyca, derka na kozłach nagle się poruszyła. Nieboszczyk drgnął kilka razy, powiercił się, potem odrzucił derę, rozejrzał się, podrapał po głowie, i zeskoczył na ziemię.
    Przy tym wyglądał dość żywo.
    Nie spotykałam, co prawda, wcześniej odżywających nieboszczyków, ale - nie wiem dlaczego - wydawało mi się, że powinien od nich dochodzić zapach martwizny. Nie poczułabym, oczywiście, tego zapachu, ale ten i tak poruszał się lekko i swobodnie, a i szyja w tej chwili już nie wyglądała na skręconą.
    Ludzie w oberży nawet nie przerwali na jego widok rozmów, jakby nic się nie stało.
    Żebrak, spokojnie drzemiący pod ścianą, też ani mrugnął okiem.
    I tylko psisko pod nogami żebraka, czując nieboszczyka, podniosło głowę i położyło uszy po sobie.
    Nieboszczyk rozłożył ręce, jakby chciał powiedzieć, że przeprasza, że nie chce niepokoić, potem wyszedł cichutko przez wrota i zniknął w ciemnościach.
    Wróciłam do kucharki. A ta na widok moich wytrzeszczonych oczu i zwisającej żuchwy wyraźnie odczuła wielką przyjemność.

    Rano na kolanach szoruję i drapię podłogę w oberży, a sama rozmyślam nad przygodą, którą uraczyli mnie wczoraj tutejsi stali bywalcy.
    Już niemal dwa lata minęły od czasu, gdy osiedlił się w "Końcu świata" ten włóczęga-żebrak i pies. Włóczęga - chłopak spokojny, nieszkodliwy, przez cały dzień wyplata koszyki, i piesek dobrze ułożony, ani razu niepotrzebnie nie szczeknie. Dlatego nikt ich nie wypędza.
    Ale, tak mi się wydaje, ten włóczęga komuś nieźle nadojadł. Co wieczór pojawia się w oberży jakiś typ i usiłuje biedaka żebraka wykończyć.
    Lecz gdy tylko zabójca za broń chwyta, gdy czujny i wierny pies zaczyna szczekać i natychmiast zabójcy coś złego się przytrafia: a to na własny nóż się napruje, a to potknie się i łbem w kamienie, albo, jak wczoraj: ze schodów się złomocze.
    A najśmieszniejsze jest to, że gdy tylko wschodzi księżyc, to zabójca wstaje i odżywa. Do następnego wieczora.
    Najpierw ludziska się go bały, ale przez dwa lata wszyscy przywykli i nawet czynili sobie z tego coś na kształt rozrywki - przychodzą co wieczór, żeby zobaczyć, co tym razem ten fajtłapa wykombinuje.
    Żebrak też już się nie boi, widocznie nie wątpi w swojego obrońcę.
    A gospodarz - wiadomo - ten cieszy się jak świnia w borówkach, że może pieniądze łopatą zgarniać.
    Taka ci tam historia się odbywa. O, dziwne są sprawy wasze, bogowie! Ale jak sobie pomyślę, jakie wy sobie zabawki prokurujecie, podczas gdy my tu pozabijanych ludzi dziesiątkami grzebiemy, to po prostu wlazłabym na niebo i porządnie sprała wam tyłki.

    Po zakończeniu pracy, wyniosłam swoją boginię, żeby sobie pochodziła po trawie; na szczęście jest ciepło - co tam ciepło: gorąco, jak latem, żeby tylko deszcz nie padał - a sama siadam sobie na ganku, żeby odpocząć.
    I patrzę jak za płotem żebrak bawi się ze swoim psem. Przy okazji okazało się, że dość przyjemnie się na niego patrzy. Młoda twarz, kędzierzawe włosy, szerokie ramiona, w talii - wąski. Chłop jak się patrzy!
    Żebrak rzuca psu kij, psisko szczęśliwe nad wyraz pędzi po patyk, chwyta, wlecze z powrotem, głową majta, że niby - nie oddam!
    Wszystko byłoby fajnie, mogłabym tak patrzeć na nich i rozczulać się do rozpuku, ale jedna rzecz mnie martwi - milczy psina. Nie szczeka, nie popiskuje, nie warczy.
    Pierwszy raz takiego psa widzę.
    Ale od razu zamykam sobie usta dłonią. Ponieważ się boję, że następna myśl wyleci mi z nich, i zacznie popiskiwać: "Patrzcie! Czy nie widzicie?! Pies przecież jest CZARNY!"
    Nie wiem, jak inni, ale w mojej głowie nigdy myśli się nie zatrzymują - od razu walą do rąk i nóg.
    Dlatego wsuwam swoją boginię do koszyczka i, zostawiwszy ją na ganku, rzucam się do kurnika. Otwieram drzwi i widzę: z pół tuzina niosek - cztery bielutkie, dwie dropiate i kogutek - czarny.
    No tak.
    W tym momencie zaczynam postępować tak, jakbym chciała, żeby mnie przepędzili z oberży na cztery wiatry. Klaszcząc w dłonie i powiewając spódnicą, zaczynam ganiać kogutka po całym kurniku. Ten wieje ode mnie zręcznie, wzlatuje na grzędę, potem skacze w dół, a wszystko to bez jednego jedynego dźwięku.
    A tego właśnie się bałam.
    Najbardziej prawdopodobne jest to, że niedługo wybiorę się zbierać kwiatuszki na łąkach Anoi - Szału.
    Ale życie jest uparte. A jeśli tak natrętnie podsuwa ci coś pod nos, głupio zamykać na to oczy.

    Nie, no - naprawdę postanowiłam twardo skończyć ze swoją wspaniałą przyszłościa w tutejszej kuchni.
    Nie, nie lenię się i nie unikam pracy.
    Na razie.
    Po prostu - jeśli trafia mi się wolna chwilka, włażę po drabinie na dach kurnika i siedzę tam, przyglądając się okolicy.
    Na szczęście karczma stoi na wzgórku i z dachu dobrze widać wszystko, aż do horyzontu: reczka, wzgórza, laski, wioski.
    Pod wieczór zaczyna kropić deszczyk, a ja ciągle siedzę, jak za karę i wypatruję oczy.

    Chwała mi i bogini, że dojrzałam, nie przegapiłam!
    Czarny punkcik pokazuje się przy jednej leśnej wysepce i natychmiast zanurza się w drugiej.
    Wpadam do karczmy, szybciutko proszę gospodarza o chwilę wolnego czasu, i biegnę z całych sił na spotkanie zabójcy.


    4.

    Tutejszych ścieżek, niestety, nie znam, ale, skacząc niczym młoda koza po zaroślach i nazbierawszy na sukienkę garście rzepów, spotykam swego pupila w pobliżu dziwiej wsi. Przekonuję się jeszcze raz - żywy jak marzenie. Nikt by nie powiedział, że wczoraj leżał na koźle do piłowania drewna.
    Krzyczę doń:
    - Hej, poczekaj, musimy porozmawiać!
    A ten, nie miarkując kroku, rzuca przez ramię:
    - Czego chcesz?
    - Musimy porozmawiać. Powiedz mi, kto ci taką robotę naraił?
    Zatrzymuje się, odwraca, i zaskakuje mnie - jakiś taki mały, niewiele wyższy ode mnie, a chudy! Przecież żebrak go gołymi rękami połamie!
    - A ty kim jesteś? - pyta mnie.
    - Pomywaczka z "Końca świata". Chcę ci pomóc.
    Patrzy na mnie zdziwiony, jak i ja na niego. Potem oświadcza:
    - Wracaj do siebie, ślicznotko. Bo się zmoczysz na deszczu.
    Nie muszę długo szukać riposty:
    - W stolicy takie żarciki przestały krążyć jakieś pięć lat temu - powiadam akcentując smutek i pogardę.
    - No to czego tu szukasz, zamiast siedzieć w stolicy?
    - To długa opowieść - odpowiadam mu. - Usiądź, opowiem ci wszystko. Siadaj, siadaj. Pies z kogutem poczekają jeszcze trochę. Nie tyle już czekały.
    Wydaje się, że utrafiłam w dziesiątkę, bo chłopak posłusznie przycupnął na przegniłej, wyłamanej z płotu belce, i rzuca:
    - Dobra, wal. Wygadaj się

    Właściwie - gdybym zaczęła teraz opowiadać szczegółowo, za co mnie pogonili ze stolicy, to byłoby to marnowaniem czasu.
    Ale nie da się inaczej.
    Muszę wyciągnąć z chłopaka jego opowieść, ale zamiast to robić opowiadam o sobie.
    Wiem już, że niełatwo będzie teraz z nim rozmawiać.
    W końcu - nastawił się, że wkrótce zabije i sam zginie, a nie, że będzie ucinał pogaduszek pod płotem na polu.
    Podobny jest teraz do strzały - twardy jak bukowe drzewce. Więc - na razie - muszę go przyzwyczaić do prowadzenia ludzkiej rozmowy.
    Opowiadam mu, najpierw nie o sobie - o mieście, o tym, jak uciekały jesienią z Portu dumne okręty, jak płonęło ogromne ognisko na placu przed świątynią Aety Wojowniczki, jak rżnięto na jej cześć barany i obżerano się pieczonym mięsem. W tym momencie zabójcy zaświeciły się oczy - albo nigdy nie widział okrętu, albo po prostu dawno pieczystego nie jadł.
    Opowiadam jak potem, po dwutygodniowej ciszy zaczęły się rozpełzać po mieście plotki, jak zaczęłam widywać na targu coraz więcej kobiet z zaczerwienionymi oczami, i zaciśniętymi ustami, a kobiety te uchylały się od odpowiedzi na pytania, ponieważ - co zrozumiałam później - ciągle jeszcze wierzyły, że zaszła pomyłka, albo któryś z domowych opiekuńczych duchów dokona cudu, i bały się ten cud spłoszyć.
    Opowiadam, jak pewnego wieczora przyszli kapłani Panteonu i po raz pierwszy zaprowadzili mnie do Portu.
    - A ty komu służysz? - pyta mnie.
    - Gesichii.
    - W życiu o takiej nie słyszałem.
    - Bo jest mała - wyjaśniam mu. - Mała i cicha.
    - Hm...
    Chcę zapytać: "A komu ty?", ale zerknąwszy na niego, decyduję, że trzeba jeszcze trochę poczekać.
    Opowiadam więc o wysuniętym pirsie, o zarzyganych deskach za barakiem, o drewnie. I o nowych plotkach, które pojawiły się na wiosnę, wraz z pierwszymi kłębiastymi chmurami i przelotnymi ptakami. O jednym z naszych dowódców. Okazało się, że niemal od samego początku przystał on do ludzi morza, i dlatego przez całą zimę ponosiliśmy porażki, jedną po drugiej. I Rada Starszych zdecydowała, że wszyscy kapłani miasta mają przekląć tego taktyka. Wszyscy tak uczynili. Prócz jednej durnej baby, która prze całe życie myślała, że jest kapłanką do błogosławienia, a nie przeklinania. I w żaden sposób nie można było jej przekonać, że jest inaczej.
    - To był twój krewny, czy jak? - pyta zabójca.
    Pytanie, które zadawano mi nieskończoną ilość razy.
    - Kto, dowódca?
    - Tak.
    - Nie, to obcy.
    - No to po co?
    To pytanie zadawano mi równie często i miała na niego przygotowaną odpowiedź. Odpowiedź, co ma wszystkie odpowiedzi pod sobą. Po prostu sfiksowałam tej zimy, i już. Gust dostał fioła na punkcie drew, a ja - na punkcie tego taktyka. Wspaniała odpowiedź. Tylko po co mam kłamać bez potrzeby, skoro i tak sprawa przegrana? Więc odpowiadam czystą prawdą:
    - Dlatego, że moim przeznaczeniem jest błogosławić, a nie przeklinać.
    - A co robisz w tej okolicy?
    - Czy to jest koniec świata?
    - Gdzie?
    - No, tu. Czarny pies, który nigdy nie szczeka, czarny kogut, który wcale nie pieje, ponieważ czas jeszcze nie nadszedł. A żebrak to kto?
    - Wnuczek morskiego króla.
    - Kto ci go kazał zabić?
    - Et. W naszym ogrodzie wyszła po prostu spod ziemi. W hełmie i pełnej zbroi. Trzy grządki wzrokiem spopieliła.
    Kiwam głową.
    Et, Opróżniająca Kołczany, inaczej Aeta, Wojowniczka - tysiącletnia dziewica. To w jej stylu wszcząć tę sprawę tu, na krańcu świata, po prostu po to, żeby ponabijać się z chłopaka.
    - Nie mogła znaleźć kogoś mocniejszego do tego zadania?
    - Jestem siódmym synem - rozłożył ręce. - Siódmy syn zawsze jest słabszy. A ten młodziak morski nosi na lewej ręce bransoletę. Dwa splecione srebrne węże. A bransoleta ta ma moc, dzięki której będzie on rządził światem. Tak Et powiedziała. Przyjrzyj się dziś wieczorem. Wieczorm można ją zobaczyć.
    - A kiedy kogut zapieje?
    - Ten kur? A skąd mam wiedzieć. Sam czekam co wieczór. Mówiłaś, że wielu ludzi poległe tej zimy. To Et się śpieszy - zbiera dla siebie wojsko.
    Jeśli w ogóle coś wiem, to to, kiedy należy milczeć. Milczę i myślę. O tym, jak to jest: całe życie psu pod ogon i co wieczór umierać po durnemu w akompaniamencie cudzego rechotu, tylko dlatego, że - może - kiedyś obca magia się zagapi i można będzie trochę odwlec koniec tego wszystkiego. Cały czas trzeba czekać, kiedy kur zapieje i ziemia pod stopami zacznie pękać. Nie wiedzieć przy tym, czy masz najmniejszą szansę by dokonać czegoś, czy to może tylko żarcik bogini. Sądzę jednak, że chyba Aeta nie żartowała. Na taki dowcip ma za mało rozumu. Bogowie w ogóle są tego... Przecież i na ten pomysł z solą zamiast gwiezdnego świata wpadli z wielkim trudem.
    Mało mam wspólnego z tą Aetą.
    Ale jej przykazania pamięta każdy rozumny człowiek.
    "To, co ma być wykonane, musi być wykonane"
    I
    "Nie należy robić tego, czego nie powinno się robić".
    - Dobrze - powiadam. - A teraz porozmawiajmy o tym, co powinniśmy robić dalej.


    5.

    Wieczorem w "Końcu świata" straszne zamieszanie - zabójca nie pojawił się.
    Wszyscy goście rozeźleni - buźki jak podkowy, gospodarz zachmurzony jak niebo przed burzą.
    Żebrak też się czuje nieswojo - zaczął wyplatać koszyk, połamał witki, wyrzucił za płot. Niepokoi się. A właśnie - kiedy rzucał tym koszykiem zobaczyłam bransoletę. Są węże, czy ich nie ma - nie wiem, za daleko było. Ale jakaś bransoletka na pewno jest.
    Obsztorcowałam siebie jak tylko mogłam: miał rację chłopak, powinien był przyjść tu znowu, niepotrzebnie go namówiłam, żeby nie przychodził. Zrobiłam to dla siebie, nie mogę już na to patrzeć. Ani razu. Mam już dość śmierci.
    Ludziska siedzieli aż pojawił się księżyc. Potem, ponarzekali i rozeszli się.

    Noc.
    Mówię do swojej bogini:
    - Posłuchaj, Gesichio. Nigdy nie prosiłam cię, żebyś decydowała za mnie, ale może tym razem jest taka okazja? Przecież wiem, że po prostu rozum mi się zmącił, jak i wszystkim innym tej zimy w stolicy, i nie potrafię zdrowo myśleć. Trzęsie mnie, mdli, nie wiem nawet, czego chcę: czy uchronić ziemię przed końcem świata, czy przetrącić grzbiet tej wojnie, czy po prostu uwolnić chłopaka. A przede wszystkim, żeby to wszystko jakoś szybko i beze mnie się odbyło. Ale czy ważne jest, czego ja chcę? I wojna, i zemsta morskiego króla zupełnie nie zależą od mojego widzimisię - ani ich początek, ani koniec. Nigdy nie mówiłam światu jaki ma być, przecież wiesz. W sumie, jeśli nam jutro nie pomożesz, to wiedz, że nie będę ci miała za złe.
    Odpowiedzi, rzecz jasna, nie było, z czarnych oczu bogini jak zwykle nie da się nic przeczytać.
    Ale jeśli już komuś postanowiłam wierzyć, to wierzę.

    Ranek zaczyna się normalnie. Żebrak obcina nożem wierzbowe witki. Ja trzepię chodniki, bogini pełza po trawie nieopodal mnie.
    Dzień jest podobny do wczorajszego: ranek słoneczny, w południe nadpełza sina deszczowa chmura, podwórko oberży zanurza się w półmroku, słońce ucieka na zachód, wykreśla na ziemi długie wyraziste kontury; od razu zaczęły się miotać, gdakać, kury, dały o sobie znać ostatnie świerszcze. Jednam słowem - od razu zrobiło się nieswojo.
    Patrzę na swoją boginię.
    A ona nagle wyciąga spod pancerza łapy, staje niemal na czubkach pazurków, unosi najwyżej jak się da skórzastą głowę. Słyszę ciche klaśnięcie. Jakby pękła mydlana bańka.
    A potem już nie słyszę nic.
    Umilkły świerszcze.
    Biegają z rozpaczliwie otwartymi dziobami bezgłośne kury.
    Bezdźwięcznie kołyszą się na wietrze korony drzew.
    Cisza.
    Ja, tak jak i wczoraj, wdrapuję się na dach kurnika i z całej siły macham wytrzepanym bieżnikiem.
    Pies unosi się na tylnych łapach i rozgląda się czujnie.
    Przez płot przeskakuje zabójca i rzuca się na żebraka, unosząc nad głowę toporek, który pewnie gdzieś ukradł.
    Żebrak zdążył paść na ziemię i odturlać się.
    Pies z triumfującym wyrazem pyska zaczyna wyć.
    Bezdźwięcznie.
    Zabójca z przyzwyczajenia odskakuje wystraszony, potem zdumiony patrzy na psa.
    Nic się nie stało.
    Żarcik, który od dwu lat zabawia wszystkich tutejszych gości tym razem nie chce się spełnić.
    Zabójca żyje, pies jest niemy.
    Zeskakuję na ziemię i na wszelki wypadek chwytam za polano, z takich cięższych. Zamierzam przyładować psu w grzbiet, jeśli rzuci się na chłopaka.
    Ale pies, zamiast tego, kuli pod siebie ogon i na drżących łapach wpełza pod ganek.
    Widać nie podoba mu się obca moc.
    Żebrak, korzystając z tego, że na sekundę o nim zapomniałam, rzuca się do ucieczki.
    Najpierw na czworakach, potem wstaje na nogi.
    Zabójca gania go po całym podwórku, stopniowo spychając pod stajnie.
    Kątem oka widzę w oknie kucharkę i gospodarza.
    Ich twarze zasługują na oddzielny i szczegółowy opis, ale nie mam czasu.
    Zabójca w końcu zapędził przyszłego władcę świata do stajni, wpadam tam po nich.
    Żebrak odstępuje ku ścianie, wystraszony rozgląda się, potem twarz jego wykrzywia grymas, zrywa z ręki królewską bransoletę, rzuca ją na stertę siana.
    Zabójca unosi topór.
    Wtedy wpadam na zabójcę, uderzam go swymi kolanami w kolana od tyłu.
    Tak mnie nauczył Gust.
    Na wszelki, na taki wypadek.
    Zabójca nie słyszał moich kroków, nie oczekiwał takiej podłości.
    Wraz ze mną upada na podłogę.
    Okazuje się, że nie jest ani taki lekki, ani taki znów mały!
    Żebrak, stawszy się małą jaszczurką, trytonem, smyrnął do szczeliny w ścianie.
    Spod kopy siana uroczyście i rzeczowo wypełza moja bogini.
    Jak tam trafiła?
    Nie mam pojęcia.
    Ale jeśli się wierzy w boga naprawdę, to czasem może on dokonać cudu.
    Na jej pomarszczonej szyi połyskuje malutka teraz bransoleta - dwa srebrzyste węże. Znak władzy nad światem.
    Nagle powracają dźwięki. Skrzypią drzwi stajni, rżą wystraszone konie.
    Zabójca siada, pociera stłuczone ramię i mówi wszystko, co o mnie myśli.
    Obejmuję go, tym razem już nie po to, żeby go skrzywdzić, i szepczę:
    - Już dobrze, ciszej, nie złość się, wszystko będzie dobrze.
    - Co ci się tu dobre wydaje? Przecież uciekł!
    - Niech ucieka. Bez bransolety nie ma w nim mocy, przecież wiesz. A po co zabijać kogoś bezsilnego?
    - A bransoleta? Straciliśmy bransoletę!
    - Nic to. Teraz ma ją Gesichia, i nie ma czego się bać. Ona jest najstarsza. Starsza od nas, i bogów, i całego świata. A jej moc nie ma granic. Widziałeś dzisiaj tylko malutki skraweczek jej mocy. Da sobie radę z żywiołami i bogów może obsztorcować.
    - I uważasz, że to dobrze? Nie będziemy potem płakali, że cały świat jej oddaliśmy?
    - Wiesz co - powiadam - na pewno jestem głupia jak but z lewej nogi i tak dalej, ale jeśli coś wiem na pewno, to to jedno: ona jest boginią błogosławiącą, a nie przeklinającą.
 

Postanowiono zwrócić mu jego własność,
a kapłanom nakazano zdjąć z niego przekleństwo,
przez nich samych nałożone, po decyzji ludu.
Wszyscy kapłani dokonali oczyszczenia, tylko jeden Teodor oświadczył:
"Co się tyczy mnie, to ja go nie przeklinałem,
i nie zrzucałem na jego głowę nieszczęść,
skoro nie przyczynił zła Atenom".
Plutarch. Żywoty