wstępniak
 literatura
 brykalski
 pierwuszina
 pierwuszin
 prozorow
 rossa
 wojaczek
 wojtkiewicz
 zimniak
 interaktywna...
 w iezioranna-h
 publicystyka
 pole miki
 hot dog
 gin & tonic
 dystans
 erotyka
 galeria
 random fandom
 film

linki:
 polska
 sąsiedzi
 świat
 antykwariat
 kontakt

nagrody:
 on-line
 APPF

 title
 home

 
 
 
  Andrzej Zimniak  
 
 
 

A teraz trochę klasyki. Znane, dobre, warto przypomnieć.

Copyright © by Andrzej Zimniak, 1982

List z Dune

Drogi Arturze!
    Lato, a wraz z nim wakacje, mają się ku końcowi, a ja ciągle nie mogę się zdecydować na opuszczenie Dune, tego sennego nadmorskiego miasteczka. Niewielkie murowane domki stoją rozłamanymi szeregami wzdłuż brukowanych uliczek, które zalega cisza i zatęchły cień. Uparte zielsko wdarło się wszędobylskimi pędami pomiędzy płyty chodników i w szczeliny spękanych ścian, wszędzie tam, gdzie wiatr nawiał choć trochę ziemi. Niektóre z okiennych jam są zabite surowymi deskami, w inne wprawiono odłamki szyb, zapewne odkopane w starych śmietnikach. Za tymi smutnymi witrażami widać zniekształcone twarze, a wieczorami żółte, rozmigotane światło wskazuje na gnieżdżące się tam życie. Tak z zewnątrz wygląda Dune, uczepione żyznego jęzora zie-mi naniesionej przez dawno wyschnięty strumień, wciśnięte pomiędzy kopne wydmy, z domami rozsypanymi jak garść kloc-ków na dnie doliny uchodzącej do mo-rza, które w pogodne dni jest zwodniczo niebieskie.
    Na pewno kiedyś wspominałem ci o moich planach podróży na północ. Wszystko zaczęło się dawno temu, jeszcze w szczenię-cych latach - przypadkowo wpadła mi w ręce pewna książka, przesadnie wychwalająca uroki dziwnych, cichych lasów. Wy-niosłe sosny królowały tam nad rzadkimi zaroślami krzewów, któ-re dawały się łatwo przemierzać bez używania maczety. Ponad dywanami wrzosowisk wonne powietrze rozwiewane bywało nagłym podmuchem od strony morza i wtedy korony strzelistych drzew poczynały tańczyć powoli i dostojnie. Nie było szelestu i trzepotu liści, tylko narastał i potężniał głuchy szum, na który składał się śpiew milionów sosnowych igieł, tnących powietrze. Tam zaś, gdzie obłe wzgórza opadały łagodnie, nastroszone mło-dym zagajnikiem, na samym dnie niecki błyszczała powierz-chnia wody.
    Te opisy, zbyt piękne, aby mogły być prawdziwe, chłonąłem wte-dy z wypiekami na twarzy. Zafascynowała mnie niezrozumiała cisza leśnych ostępów. Przecież cichy las - to martwy las! Gdzie przepadło mrowie cykad i świerszczy, dających nieustanny kon-cert? Musiałem sam doświadczyć dziwnej ciszy w żywym, zielo-nym lesie, w którym było tak zawsze - milczenie borów nie było tutaj wynikiem działalności człowieka.
    Niespełnione marzenia dzieciństwa, męczące jak mała, lecz do-kuczliwa zadra, wywołujące żal za czymś za-przepaszczonym i utraconym, i utrudniające rozsądne myślenie, kazały mi chwycić plecak i jechać na północ. Nareszcie znalazłem się w cichych, lecz żyjących lasach. Jednak-że okazało się, jak to zwykle bywa, że spełnienie dawnych rojeń nie było warte nawet części wysiłku, włożonego w trud ich urze-czywistnienia. Cóż, wciąż uważam, że w takich przypadkach każdy musi przekonać się o tym na własnej skórze.
    Możesz uwierzyć lub nie, ale podałem ci główny powód wyboru tych niegościnnych okolic na miejsce moich wakacji. W najbliż-szym sąsiedztwie Dune od wieków rozciągały się potężne ostępy leśne. Spokojne, ciche i bezpieczne bory sosnowe. Tak przynaj-mniej sądziłem; nie mogłem przypuszczać, nikt z zewnątrz zre-sztą nigdy nie podejrzewał, co dzieje się w Dune i w otaczających je lasach. Wkrótce sam miałem się o tym przekonać.

    Już na stacji czekała mnie niespodzianka. Przyjechałem paro-wą ciuchcią, kursującą raz na tydzień; byłem jedynym pasa-żerem. Na ozdobnym krześle, ustawionym wprost na peronie, drzemał stary człowiek. Kosmyki siwych, pozlepianych włosów opadały mu bezładnie na twarz i czerwony kark. Na dźwięk gwizdka poruszył się i sennie spojrzał w kierunku pociągu. Gdy opuściłem wagon, powstał nagle i z niespodziewaną energią po-kuśtykał w moją stronę.
    - Witam pana serdecznie u nas, panie...- zająknął się, wlepiwszy wzrok w moją tabliczkę identyfikacyjną - ...panie Frank. Jestem naprawdę rad.
    Rzeczywiście uśmiechał się szeroko, ukazując żółte zęby. Fizjo-nomię miał dosyć odpychającą: czerwona, pełna przebarwień skóra z ospowatą wysypką zwykłych guzów i narośli, jedno oko nabrzmiałe i otwierające się z trudem, drugie pokreskowane sie-cią fioletowych żyłek. Kiedyś była to na pewno standardowa twarz zadbanego inteligenta, podobna do tych, które można wy-szukać w starych encyklopediach. Kiedyś, zanim nie pokryła jej ta odpychająca maska.
    - Pan pomylił mnie z kimś innym - głos miałem schrypnięty, jak zwykle, kiedy byłem speszony lub zdenerwowany. Chciałem wyminąć go, lecz powstrzymał mnie zdecydowanym ruchem ręki.
    - Nie, Frank. Właśnie na pana czekałem.
    - To niemożliwe. Znalazłem się tutaj zupełnie przypadkowo, je-dynie dlatego, że najbliższy pociąg odchodził właśnie do Dune. Chciałem jedynie dotrzeć do wybrzeża. Więc...
    - Proszę mi uwierzyć. Przypadkami także rządzi prawidłowość. Kiedyś musiał tutaj przybyć człowiek podobny do pana.
    - Ach tak... - Stałem niezdecydowany.
    - Wskażę panu kwaterę. Chyba nie ma pan nic przeciwko temu?
    - Niee... Będzie mi to nawet bardzo na rękę. Nie znam tutaj niko-go.
    Poprowadził mnie wąską, cienistą uliczką. Byłem przyzwyczajo-ny do widoku ruin i opuszczonych domów, lecz to, co zobaczy-łem, zrobiło na mnie wyjątkowo przygnębiające wrażenie. Sze-regi rozsypujących się, zmurszałych ruder ciągnęły się wzdłuż zarastającej zielskiem ulicy.
    - Czy pan... rzeczywiście jest Efem? - spytał niepewnie, ob-serwując z nie ukrywanym zadowoleniem tabliczkę na mojej piersi.
    Podobne pytania zadawano mi już setki razy, miałem więc z góry przygotowany szereg wariantów odpowiedzi. Spośród nich wy-bierałem za każdym razem najbardziej pasującą do rozmówcy.
    - Czy pan naprawdę sądzi, że to coś - ująłem swoją tabliczkę - -tak łatwo podrobić? A nawet gdybym spróbował, to czy zadawał-bym sobie tyle trudu tylko w tym celu, żeby nałożyć na siebie wiele w końcu uciążliwych obowiązków?
    - Proszę mi wybaczyć, tak niezręcznie postawiłem pytanie. A tych... obowiązków, to wielu ludzi ich panu zazdrości.
    - Chętnie zamieniłbym się z nimi. l robiłbym te rzeczy tylko wtedy, kiedy miałbym na nie ochotę.
    Kiedyś mówiłem ci o tym, Arturze, i teraz powtarzam z całą mocą: być płodnym mężczyzną, oznakowanym jak bydło zarodowe literą F, to może jeszcze nie nieszczęście, ale już coś bardzo bliskiego. Spełnianie obowiązków dawcy można jeszcze wytrzy-mać, ofiarowywanie zakapsułkowanych plemników potrzebują-cym lub wytrwale ponawiającym próby kobietom jest również do zniesienia. Najgorsze są jednak spojrzenia, zarówno męż-czyzn, jak i kobiet, pełne niechęci i zawiści, a nierzadko jawnej wrogości, i cichnące na mój widok rozmowy. My, Efy, czujemy się na tyle inni wobec milczącej solidarności Enów, że rów-nież najchętniej przebywamy we własnym towarzystwie. Nie wiem, czy zdajesz sobie z tego sprawę, ale wielokroć uniknąłem śmierci tylko dzięki odstraszająco ostremu ustawodawstwu. Wszak sąd wymierza karę główną każdemu, kto zagrozi mojemu życiu czy zdrowiu. I to jest logiczne - jesteśmy teraz zbyt cenni dla rodzaju ludzkiego. Jednakże szczerze zazdroszczę Ci twojej litery N.
    Mój przewodnik przydzielił mi zupełnie przyzwoitą kwaterę przy samym rynku. Wyłożony spękanymi, betonowymi płytami plac otaczały kamienice; ich fasady zachowały ślady dawnego piękna. Pośrodku rynku dumnie wznosiła się uszkodzona wieża ratuszowa. Zaiste, smutny to był widok. Przywodził mi na myśl pewną zadbaną staruszkę, zapamiętaną z tłumu przypadkowo napotkanych postaci, której sina i zmięta twarz zachowała wciąż jeszcze regularność rysów i niepokojący blask niegdyś uwodzi-cielskiego spojrzenia.
    Moją gospodynią była Juana. Jej pięcioletni syn, jedyne dziecko w miasteczku, stanowił namacalny dowód płodności tej niezwykłej kobiety. Zgrabna, ale jednocześnie rosła i silna, była wprost stwo-rzona do macierzyństwa. Jasne włosy, szarozielone oczy i wydat-ne kości policzkowe wskazywały na nordyckie pochodzenie jej przodków. Lecz największe wrażenie zrobiła na mnie skóra tej kobiety: była doskonale gładka, bez skaz, wysypek czy najczęś-ciej występujących owrzodzeń, o lekko żółtawej karnacji i faktu-rze tak drobnej, że w dotyku przypominała jedwab. Przeko-nałem się o tym jeszcze pierwszej nocy - przyszła do mnie bez żadnych ceregieli, nawet bez uprzedzenia, zrzuciła sukienkę, od-chyliła koc i weszła do łóżka. Zupełnie tak, jakby nie było nic innego do roboty, jeśli spotykają dwa różnopłciowe Efy. Zrozu-miałem wtedy, dlaczego Godwin, tak bowiem nazywał się ocze-kujący na stacji starszy człowiek, zaprowadził mnie prosto do niej. Cóż było robić, podporządkowałem się ich woli. Znów ten zakichany nadrzędny interes! Mijały ciężkie, nabrzmiałe sennoś-cią godziny tej chłodnej nocy, wiatr łomotał obluzowanymi futry-nami, w sąsiednim domu huczało palenisko w miejskiej destylar-ni wody, a jej wciąż było mało. Gdzieś o szarym świcie nareszcie odciążone posłanie uniosło się o kilka cali, a ja zapadłem w ka-mienny sen.
    Następnego dnia chciałem wracać. Drzwi nie zamykały się - chyba wszyscy, a miasteczko liczy około czterystu mie-szkańców, przyszli obejrzeć to dziwne zwierzę o nazwie Frank. Ludzie w różnym wieku, ale większość starych, pokracznych, poobsypywanych liszajami i niedomytych. Gdy już pakowałem plecak, odwiedził mnie Godwin i uprosił o parę dni zwłoki. Jego pełna godności determinacja zrobiła na mnie wrażenie, tak że w końcu dałem za wygraną, wszakże pod warunkiem, że przynaj-mniej do wieczora będę miał czas wyłącznie dla siebie.
    Zaopatrzony w wysokie gumowe buty i parasol, wybrałem się nad morze. Szedłem około mili, najpierw gliniastą drogą pośród upraw warzywnych, potem spopielałym ugorem, w końcu prze-darłem się przez ochronne zadrzewienia. Wtedy zobaczyłem spokojne, martwe morze.
    Szary przestwór wodny wlewał się na plaże małymi falami; przez zmąconą powierzchnię, odbijającą słabo światło ołowiane-go nieba, nie dostrzegłem żadnych konturów dna. Cofnąłem się na wydmy, zdjęty nagłym lękiem przed tym groźnym bezmia-rem, w którym czyhała śmierć. Ze szczytu pobliskiego wzniesie-nia patrzyłem długo na rozmazaną linię widnokręgu, wyobraża-jąc sobie brzegi tych dalekich wysp, wokół których jeszcze pły-wają żywe ryby.
    Widok oceanu zawsze wprowadza mnie w refleksyjny nastrój. Ogrom wód przytłacza swoją potęgą i każe wygasić myśl o drob-nych, codziennych sprawach; pozostaje wiec kontemplacja. Je-stem później zły na siebie za te tragikomiczne uniesienia, ale przyznasz, Arturze, że każdy z nas od kiedy ogłoszono hipotezę o istnieniu nieskażonej połaci Pacyfiku, co pewien czas w skry-tości ducha rozważa możliwości dotarcia na pełne życia wyspy. Podobno zamknięty układ prądów morskich tego akwenu po-zwala tylko na bardzo powolną wymianę wód. Zresztą, na-wet jeśli owe wyspy nie istnieją, dla niektórych ludzi rozmyśla-nie o nich ma niewątpliwe funkcje terapeutyczne. Banalna kwes-tia zależności zdrowia psychicznego od wiary. Ale musze przyz-nać ci rację w naszym dawnym sporze: u podstaw każdego banału leży jakaś fundamentalna prawda, i nie wolno wstydliwie nie brać jej pod uwagę.
    
    Wieczorem znów przyszedł Godwin. Jego obecność nie była dla mnie przykra, nawet polubiłem tego starego, spokojnego człowieka, który, jak już zdążyłem zauważyć, był kimś w rodzaju duchowego przywódcy mieszkańców Dune. Juana zrobiła nam herbaty i poszła do destylarni po wodę do mycia.
    Od początku tej wizyty wiedziałem, że Godwin ma mi coś do powiedzenia, lecz nie ułatwiałem mu zadania. Długo nie mógł się zdecydować, pytał o różne głupstwa lub opowiadał o mia-steczku. Byłem zmęczony i nawet nie starałem się ukrywać zie-wania.
    - Pan jest wykształcony, Frank, może więc...
    - Nie przesadzajmy - przerwałem mu - dopiero rozpocząłem studia. Chciał-bym po prostu zrozumieć jak najwięcej.
    - No tak, ale i tak pan... - wyraźnie grał na zwłokę.
    - Mam prośbę, niech pan mówi po prostu: Frank. Nie sądzę, abym w swoim krótkim życiu zdążył zapracować na tytuły.
    - Zgoda - uśmiechnął się. - Chciałem cię o coś zapytać, Frank.
    - Słucham pilnie od samego początku.
    - Czy mógłbyś... - Na czoło wystąpiły mu krople potu. - Jak to jest naprawdę z tą płodnością? Dlaczego prawie wszyscy należą do Enów?
    Spojrzałem na niego z osłupieniem. Nie dość, że nie mógł zdecy-dować się na wyjawienie właściwego celu wizyty, to jeszcze za-dawał śmieszne pytania.
    - No bo widzisz - tłumaczył się - kiedyś twierdzono, że będą rodzić się same kaleki. Że świat zaludni się kalekami!
    - Ach, o to panu chodzi. Po prostu, stało się inaczej. Jeszcze jedna nietrafna prognoza. I z pewnością nie ostatnia.
    - Ale dlaczego?
    - Człowiek nie jest zrobiony z plasteliny. Nie można przykleić mu dwóch głów lub czterech rąk. Taki twór nie będzie żył, zginie w embrionalnej fazie rozwoju lub jeszcze wcześniej, jako komór-ka płciowa. Ziemskie życie to proces, który może toczyć się jedy-nie w bardzo wąskim przedziale warunków zarówno zewnętrz-nych, jak i wewnętrznych. - Czułem się trochę nieswojo, poucza-jąc człowieka trzy razy starszego ode mnie. A może on zwyczaj-nie sobie drwi? - pomyślałem i zaczerwieniłem się aż po czubki uszu.
    - Chyba masz rację - mruknął, myśląc już o czymś innym. - Ale właściwie nie o to chciałem cię zapytać. Mam... prośbę.
    - Chodzi o zapładnianie waszych kobiet? To należy do moich obowiązków.
    - Nie, to nie to - machnął niecierpliwie ręką. - Płodnych kobiet jest u nas tylko kilka. Chodzi o coś innego; przychodzę w imieniu wszystkich mieszkańców. I, oczywiście, w swoim własnym.
    - Nie rozumiem. - Moja ciekawość rosła.
    - Chciałbym prosić cię o... pozostanie w Dune przez jakiś mie-siąc, może dwa.
    - To całe moje wakacje! Ale po co?
    - Chodzi o... - Sapał z wysiłkiem. - O drobną pomoc dla nas.
    - Na czym ma ona polegać? Co jeszcze potrafię, czego sami nie możecie zrobić?
    - Co pewien czas zbieramy się, rozmawiamy, radzimy - mówił, patrząc gdzieś w bok, jakby ze wstydem. - Chcielibyśmy, aby w tych spotkaniach uczestniczył ktoś młody spoza naszego grona. - Spojrzał na mnie zaczerwienionymi oczyma, nawet opuchnięta powieka uniosła się nieco. - Frank, bardzo mi na tym zależy. Chociaż na miesiąc.
    - No dobrze... - powiedziałem z ociąganiem, myśląc o długich dniach, podobnych do siebie jak szare krople deszczu. I nocach... Chociaż te zawsze i wszędzie były podobne.
    - Dziękuję ci w imieniu mieszkańców - rzekł Godwin nieco pom-patycznie, wstając i ściskając mi dłoń. Był wzruszony. Już wtedy poczułem się nieswojo i przez myśl przemknął mi cień podejrze-nia.
    - Nie rozumiem jednak, do czego przyda wam się taki młodzik jak ja. - Nie dawałem za wygraną. - Starsi, doświadczeni ludzie powinni radzić i rozstrzygać, młodzi natomiast najlepiej spraw-dzają się w rolach żołnierzy lub kochanków.
    - Jestem przekonany, że nam pomożesz. - Uśmiechnął się wymi-jająco. - Chodzi przede wszystkim o - szukał przez chwilę właś-ciwego określenia - świeżość myśli. O nowy punkt widzenia.
    Wzruszyłem ramionami i mruknąłem coś w rodzaju "okaże się". Nie mam żadnych wątpliwości, drogi Arturze, że wtedy zdecydo-wanie odmówiłbym, gdybym znał cel i przebieg owych "narad". Dlatego sprytny Godwin więcej przemilczał niż powiedział, przy-puszczając, że mimowolnie zostanę wplątany w tok wydarzeń. Po wyjściu gościa zasunąłem zasłony i z lubością wyciągnąłem się na łóżku. Prawie natychmiast rozległo się energiczne stukanie do drzwi.
    - Nagrzałam ci wody do mycia! - wołała Juana.
    - Dziękuję, ale umyję się jutro rano!
    Chciałem odpocząć, wyspać się porządnie. To było zagwaranto-wane ustawą - szkoda, że nie wziąłem ze sobą jej tekstu, mógł-bym przybić go na zewnętrznej stronie drzwi. Co druga noc z mocy prawa była moja i tylko moja.
    Potem jeszcze raz rozległo się pukanie, lecz nie zwróciłem na nie żadnej uwagi. Nie dotarł wtedy do mnie fakt, że jak na Juanę było ono zbyt słabe i nieśmiałe.
    
    Następne dni rzeczywiście okazały się podobne do siebie jak krople deszczu, który spadał regularnie koło południa. Nie-pomny przestróg, uzbrojony w potężny parasol i gumowe buty, wyruszałem na długie spacery do cichych lasów lub, gdy pogoda była bezwietrzna, wzdłuż wybrzeża morskiego. Z wolna zaczęło mnie to nużyć; samotne wędrówki po milczących zaroślach i widok ołowianej tafli oceanu nie pobudzały już wyobraźni.
    Coraz częściej opanowywało mnie uczucie pesymizmu. Zastanawiałem się, czy lepiej nudzić się pośród lasów i w towarzystwie zdziwaczałych mieszkańców Dune, czy też nad szarymi stronicami podręczni-ków akademickich. Pragnąłem chociaż raz doświadczyć uczucia miłości lub radości two-rzenia, co tak pięknie zostało opisane w starych, ocalałych książkach. Niestety, teraz chodzi nam wyłącznie o przeżycie; w okresie zerowej lub nawet ujemnej ekspansji brak jest miejsca i czasu na uniesienia twórców, zaś miłość całkowicie podporządkowano rozpaczliwym próbom podtrzymania gatunku. Tak rozmyślając wałęsałem się godzinami bez celu, osłaniając się od skażonego deszczu imponujących rozmiarów parasolem, i coraz bardziej żałowałem przyrzeczenia danego Godwinowi. Skrupulatnie li-czyłem dni pozostałe do wyjazdu.
    Regularnie wywiązywałem się z obowiązków męskiego Efa. Za-raz na początku pobytu w Dune któregoś wieczora niespodzie-wanie wszedłem na sejmik pięciu nieznajomych kobiet oraz Jua-ny, odbywający się w moim pokoju. Ponieważ wtedy właśnie przypadał wieczór służby prokreacyjnej, nawet nie mogłem wy-razić swojego niezadowolenia. Panie ustalały harmonogram wi-zyt u mnie, z kalendarzykami w rękach dowodząc jedna przez drugą swoich racji. Udało mi się nieco uspokoić wzburzone umy-sły, rozdając fiolki z kapsułkami pełnymi konserwowanych plemników oraz przynależne do nich instrukcje i utensylia. Na koniec wypiliśmy butelkę jednorocznego wina z jabłek i panie poszły sobie z wyjątkiem jednej. Tej, która najgłośniej krzyczała. Miała ona około czterdziestki i ważyła sto osiemdziesiąt funtów! To wszystko wydaje Ci się na pewno zabawne, ale mnie wcale nie jest do śmiechu. Ty masz swoją Teresę, do waszego małżeńs-twa nikt się nie wtrąca, możecie robić, co wam się żywnie podo-ba. Mnie nie wolno kochać, żenić się, czy żyć w odosobnieniu. Jestem własnością społeczną, chociaż tę prawdę maskuje się ład-nymi sloganami.
    Juana, chyba prawem kontrastu, wydawała mi się teraz miła i pociągająca. Często wspólnie jadaliśmy kolacje. -
    - Dlaczego masz takie dziwne imię? - spytałem ją kiedyś.
    - Nie ja je wybierałam - odparła ze śmiechem. - Moi rodzice pewnie naczytali się jakichś książek.
    - A twój synek?
    - Ja jestem Marcin - wyrecytował rumiany chłopiec, ledwie wy-glądając ponad blat wysokiego stołu.
    Wtedy rozległo się ciche pukanie i weszła Emma. Była to drobna, sucha kobieta, nie wyróżniająca się niczym szczególnym.
    - Dziś Frank ma wolne - pospieszyła z wyjaśnieniem Juana. -Ale przecież... ty jesteś niepłodna! Po co tu przyszłaś? - Jej głos zabrzmiał ostro.
    - Ja... - Emma zmieszała się i opuściła głowę, lecz po chwili odrzuciła włosy do tyłu i spojrzała prosto na mnie z wyzywają-cym uporem. - Przyszłam zobaczyć Franka. Czy to zabronione?
    - On nie jest małpą w zoo! - Juana parsknęła śmiechem. Była już trochę podchmielona jabłecznikiem.
    - On jest naszym Stróżem - odparła poważnie Emma, zaciskając wąskie wargi. Oczy miała głębokie i błyszczące, podcięte ostrymi zmarszczkami. Tak, Arturze, słowo "Stróż" wypowiedziała w tak szczególny sposób, że musiałem napisać je z dużej litery.
    - Dopiero ma być. - Juana weszła jej w słowo i nagle zaczerwie-niła się. - Kto upoważnił cię do rozmawiania z nim na ten temat? - spytała zachrypniętym głosem, wstając.
    - Nikt - odpowiedziała spokojnie. - Po prostu twoje pytania są zbyt natarczywe. Przepraszam, muszę już iść. Do widzenia - od-wróciła się i wyszła, zakładając szeroki kaptur. Mżył rzadki deszcz.
    Nie pytałem o nic Juany tego wieczora, ale za dwa dni wymówi-łem się od kolejnej wspólnej kolacji. Lecz Emma nie przyszła.
    
    Kilka dni później przeżyłem swoją pierwszą przygodę w Dune. Trudno powiedzieć, abym nie najadł się strachu.
    Tego dnia słońce mętnym blaskiem oświetlało sosnowe bory, w których obudziły się jakieś szepty i westchnienia. Nie był to już nieruchomy, cichy las, czasami tylko grający dalekim porywem wiatru. Ptaki kotłowały się w koronach drzew, a w gęstym poszy-ciu szeleściły drobne zwierzęta. Życie nieporadnie lecz uparcie gnieździło się w zakamarkach tych ostępów, kurczowo czepiało się każdej szansy przetrwania.
    Szedłem dobrze znaną ścieżką, pogwizdując wesoło; po raz pier-wszy od początku wakacji odczuwałem zadowolenie. Do wszy-stkiego można się przyzwyczaić, mówiłem głośno do siebie, pozostaje tylko kwestia czasu, potrzebnego do adaptacji. Wtedy właśnie usłyszałem gwałtowny szelest w gęstym młodnia-ku tuż przy drodze. Jakieś duże zwierze poderwało się ciężko i uciekło, łamiąc po drodze gałęzie.
    Serce podeszło mi do gardła, ale po chwili roześmiałem się. Mu-siałem wypłoszyć sarnę lub jelenia z legowiska w mateczniku. Przestraszył mnie nagły, głośny trzask gałęzi. Swoją drogą to cie-kawe, bo dotychczas byłem przekonany, że tak duże zwierzęta nie uchowały się na wolności.
     Zaklaskałem głośno w dłonie, aby wypłoszyć innych ewentu-alnych mieszkańców okolicznych krzaków, i uspokojony ruszy-łem w dalszą drogę. Nie przyszło mi wtedy na myśl, że może powinienem był zawrócić.
    Uszedłem może jeszcze z pół mili. Dalej droga zwężała się, meandrując w cienistym lasku, złożonym z liściastych krzewów. I wte-dy zobaczyłem je.
    Jakieś obłe kształty przecięły w szybkim biegu ścieżkę niedaleko przede mną, niknąc natychmiast w gęstych zaroślach. Stanąłem jak wryty.
    Jelenie? Nie, to nie mogły być jelenie. Niskie zwierzęta o długich, czarnych tułowiach nie były podobne do niczego, co dotychczas widziałem w naturze lub na fotografiach. I te nogi! Pokraczne, szeroko rozstawione, stawiające drobne, lecz zawrotnie szybkie kroki, pchające masywne kadłuby naprzód bez wdzięku, ru-chem pocisku. A może rzeczywiście... były to sztuczne twory? Jakieś fragmenty dawnych instalacji wojskowych? Na nogach?! Co za bzdury! Lecz nie dostrzegłem żadnych szczegółów, zwie-rzęta mignęły mi tylko w szybkim biegu.
    Teraz wolałem już zawrócić. Najpierw szedłem szybkim kro-kiem, bezustannie rozglądając się wokoło, potem biegłem, aż płytki oddech zaczął palić mnie w piersiach, później znów sze-dłem na miękkich nogach. Nie ma co, te ciche lasy też dostarczają swoich atrakcji!
    W miejscu, z którego wypłoszyłem nieznane zwierzę lub zwie-rzęta na początku spaceru, spomiędzy gałęzi patrzyły na mnie wielkie, żółte ślepia. Nic więcej nie widziałem, reszta tonęła w cieniu, w mroku fosforyzowały tylko te dziwnie, podzielone na odrębne fragmenty, obce oczy. Gdy przystanąłem, czując nagle ołów w nogach, zjawisko znikło. Rozległ się cichy szelest, jakby podmuch wiatru musnął najwyższe chojaki zagajnika. Może to tylko strach podsuwał mi dziwaczne wizje?
    Do skraju lasu nie było daleko. Bez tchu wpadłem pomiędzy dłu-gie zagony warzywne i pracujących przy nich mieszkańców Dune. Jeszcze nigdy nie pragnąłem tak mocno znaleźć się w grupie ludzi.
    Jak widzisz, Arturze, trudno zaliczyć opisane zdarzenie do przy-jemnych, a był to dopiero początek. Zapewne domyślasz się, że od tego dnia zaprzestałem wycieczek do lasu.
    Wieczorem przyszła Emma. Byłem wciąż zdenerwowany, a właściwie zły na samego siebie za tchórzostwo. Uciekać jak dziec-ko przed byle leśnym bydlęciem? Przecież wiadomo, że żadne większe drapieżniki nie przeżyły w północnych lasach.
    Sam nie wiem dlaczego, ale wpuściłem ją. Ostrożnie zdjęła szero-ki płaszcz i opłukała ręce w misce z destylowaną wodą.
    Była zwyczajna. Wąska twarz, szare włosy, pomiędzy które wkradły się już pasemka siwizny, szczupła, nawet sucha sylwe-tka. Skóra naznaczona licznymi przebarwieniami. Tak samo jak moja, pomyślałem, niezbyt grzecznie leżąc na łóżku. Milcza-łem.
    - Panie Frank - mówiła z wysiłkiem, trzymając pochyloną gło-wę, tak że nie mogłem dostrzec wyrazu jej twarzy - chcę pana prosić o przysługę.
    - Narąbać drzewa?
    - Niech pan ze mnie nie żartuje - poprosiła, spoglądając niemal błagalnie. Tak, te oczy nie pasowały do jej w gruncie rzeczy pos-politej twarzy.
    - No dobrze - usiadłem na łóżku - ale pani należy do Enów? To widać z daleka na pani tabliczce.
    - Wiem - powiedziała cicho - ale... to nieprawda. Teraz jest już inaczej.
    Uśmiechnąłem się z politowaniem. Rozmawiałem już z setkami takich kobiet; żadna z nich nie była w stanie wyrzec się bezna-dziejnych i upokarzających prób. Dla nich esencją życia było macierzyństwo, bez niego dalsze istnienie nie miało sensu. Nie-stety, tylko jeden jedyny raz od uderzenia laski z pustynnej skały trysnęła woda.
    - Droga Emmo - starałem się, aby moje słowa zbytnio jej nie zabolały - niech pani złoży prośbę o przekwalifikowanie. Jedno badanie zupełnie wystarczy.
    - Już złożyłam - odparła cicho.
    - Doskonale! Więc trzeba cierpliwości...
    - Wyznaczono mi termin za osiem lat! - W jej wielkich, szklistych oczach pojawił się błysk.
    Opadłem zmęczony na poduszki. Tak, znałem te sprawy. Spo-śród odwołujących się płodna okazywała się jedna kobieta na dziesięć tysięcy. Powtórne badania nie miały po prostu sensu, lekarze byli potrzebni gdzie indziej.
    - Miałem dzisiaj naprawdę ciężki dzień, proszę to zrozumieć. Nic nie mogę dla pani zrobić. - Zmusiłem się do tych słów wiedząc, że gaszę jej ostatnią nadzieję. - Może... ale nie, to bezcelowe. Na-prawdę, szczerze współczuję. Czy... gra pani na jakimś instru-mencie? A może przysłać pani trochę książek?
    Usłyszałem zgrzytnięcie klamki i stukot lekkich bucików na scho-dach. Nie podniosłem nawet głowy. Wyciągnąłem się wygodnie, lecz sen nieprędko przyszedł tego wieczora.
    Dwa dni później dosłownie wpadłem na nią na ulicy, gdy wybiegała z destylarni z wiadrem pełnym wody. Odbiła się ode mnie jak dziecko, przewracając naczynie i wylewając na bruk jego zawartość.
    Podniosłem ją, bąkając słowa przeprosin. Wziąłem wiadro i na-pełniłem je świeżą, jeszcze ciepłą wodą. Zapadło niezręczne milczenie, więc żeby je przerwać, zaprosiłem tę niepogodzoną kobietę na herbatę.
    Drżała, kiedy rozpinałem jej bluzkę. Ciało miała drobne, kształt-ne, skórę na piersiach, brzuchu i udach prawie bez przebarwień, suchą i szorstką w dotyku. Ta szorstkość sprawiła mi niespodzie-waną przyjemność; w dotyku nie kleiła się, była tylko gorąca i jakby obsypana drobnym piaskiem.
    Później, gdy piliśmy przyrzeczoną herbatę, w uśmiechniętej ko-biecie z roziskrzonym wzrokiem nie mogłem poznać przygaszo-nej, smutnej Emmy sprzed dwóch dni. Naprawdę, niewiele im trzeba do szczęścia, pomyślałem i zachciało mi się śmiać. Trąciłem ją lekko w ramię, puszczając oko.
    - No, jak to było naprawdę z tą destylarnią?
    Zachichotała jak dziewczynka.
    - Czekałam na ciebie z pół godziny, aż wreszcie wyszedłeś. Efy też potrzebują wody.
    - Przyjdź jutro... nie, jutro pracuję z Elspet. No to pojutrze. A na jutro weź to. - Wręczyłem jej fiolkę.
    - Nie. - Odsunęła moją dłoń, otaczając ją drobnymi, cienkimi pal-cami. - Nie trzeba. Wystarczy, jak przyjdę za dwa dni.
    Tak to było z Emmą, Arturze. Nie uwierzysz, ale mój nieracjona-lny impuls opłacił się ludzkości - rzeczywiście zaszła w ciążę! A ja... od początku czułem się jej bardzo potrzebny. To jest piękne być komuś tak potrzebnym, że niemal niezastąpionym. I może właśnie po to, aby ów stan utrzymać, ona potem stała się potrzeb-na również mnie. Czy to nazywa się miłością, Arturze? Czy to samo odczuwasz wobec swojej Teresy? Na pewno jestem śmieszny, poza tym głupio mi pytać Cię o tak intymne sprawy - ale ja spełniałem dotychczas jedynie rolę instrumentu. Nikt nie interesował się, co sprawia mi przyjemność i co mógłbym polu-bić.
    
    W dalszym ciągu tej relacji chciałbym opisać ci dramatyczne wypadki, jakie rozegrały się w Dune w połowie sierpnia. Wtedy dopiero wyszła na jaw przyczyna zatrzymania mnie w miasteczku. Zdaję sobie w pełni sprawę ze znaczenia tych wyda-rzeń i chciałbym, abyś poniższe sprawozdanie potraktował rów-nie poważnie, udostępniając jego treść opinii publicznej. Sądzę, że sam potrafisz ocenić, co i komu należy dalej przekazać; ufam Ci całkowicie.
    Któregoś pogodnego dnia Godwin zabrał mnie na przechadzkę. Spacerowaliśmy wąskimi, pustymi uliczkami, omijając kępy traw i chwastów. Rozmowa nie kleiła się, wyczuwaliśmy, że ża-den z nas nie mówi o tym, co go naprawdę interesuje. Już chcia-łem zakomunikować, że mam zamiar w najbliższym czasie opuścić Dune, zabierając jeszcze kogoś ze sobą, gdy niespodzie-wanie wyszliśmy na rynek. Wokół samotnie sterczącej wieży ra-tusza zgromadziło się kilkanaście osób. Jeden z oczekujących spostrzegł nas i wskazał innym. Wtedy zrozumiałem, że nie zna-leźliśmy się w tym miejscu przypadkowo.
    - Chodźmy do nich - powiedział Godwin, biorąc mnie pod ra-mię. - Czekają na nas.
    - Po co? - Opierałem się odruchowo. Nigdy nie lubiłem zgromadzeń i tłumu.
    - Zobaczysz. Chciałem powiedzieć ci o tym wcześniej, ale... to nie jest takie proste. Najlepiej będzie, jeśli przekonasz się o wszy-stkim sam.
    - Jest pan dzisiaj niezwykle tajemniczy. Może dowiem się cho-ciaż, po co oni tam stoją?
    - Czekają. Dzisiaj urządzamy zebranie mieszkańców.
    - Aha. Czy... jest jakiś specjalny powód?
    - Zawsze jest jakiś powód - odpowiedział wymijająco, pozdra-wiając zebranych szerokim gestem. Wszedł na wąskie schody, wiodące na szczyt ratusza i pociągnął mnie za sobą. Od omsza-łych kamiennych ścian powiało wilgocią.
    Ludzie wyglądali z góry jak stado kaczek. Widząc nas na galerii rozproszyli się i uformowali wokół podstawy wieży dość regu-larny pierścień.
    Godwin nachylił się do mnie, starając się przekrzyczeć wiatr.
    - Ty będziesz prowadził! Czy mnie słyszysz?!
    Wicher świszczał w prętach zardzewiałej balustrady, szumiał w uszach.
    - Słyszę! Ale dlaczego akurat ja?!
    - Jesteś młody i pełen nadziei. - Z wysiłku twarz mu poczerwie-niała, a na czole uwypukliły się żyły. - No i jesteś Efem! Ludzie zaufali ci! A bez ich zaufania nie możesz być... Stróżem.
    - Stróżem? - powtórzyłem, nie będąc pewien, czy dobrze usły-szałem ostatnie, ciszej wypowiedziane słowo.
    - Patrz. - Godwin mówił szybko, wykorzystując przerwę w pły-nących znad morza podmuchach. - To nasi ludzie. Są teraz twoi, ufają ci.
    - Przykro mi, ale nie wiem, jak wam pomóc. Nigdy nie potrafi-łem wygłaszać przemówień - powiedziałem, kierując się ku schodom.
    - Poczekaj! - warknął, przytrzymując mnie z niespodziewaną siłą za rękaw. - Popatrz - wskazał na dalekie lasy, wzbierające zielonoburą falą gąszczu poza granicami pól uprawnych - stamtąd nadejdzie niebezpieczeństwo. Spróbuj... wypatrzeć je... może usunąć. Tych ludzi - wskazał na gęstniejący na dole tłum - mo-żesz zawsze zwołać. Wystarczy, że tutaj wejdziesz.
    -- No tak, ale... - wciąż niewiele rozumiałem.
    - Zostań tutaj, aż wrócę - rzucił rozkazująco i zszedł po schodach. Po chwili dołączył do stojących kręgiem ludzi. Wśród nich rozpo-znałem także Juanę z synkiem i Emmę.
    Czułem się nieswojo. Czego oni chcą ode mnie? Wszystko to przypominało jakiś rytualny obrzęd dawnych, dzikich plemion, o których czytałem w starych książkach. Po plecach przebiegły mi ciarki. Może to ja mam być ofiarą?
    Niebezpieczeństwo ma nadejść z lasu... Nagle przypomniałem sobie swoją niedawną przygodę. Czyżbym miał z wieży wypa-trywać tych dziwnych zwierząt i sygnalizować mieszkańcom zbliżające się zagrożenie?
    Wbiłem wzrok w daleką ścianę lasu, ale widziałem tylko tańczące na wietrze wierzchołki młodych chojaków. Oczy zaczęły zacho-dzić łzami, otarłem je pięścią. I wtedy zaczęło dziać się coś dziw-nego.
    Szaroniebieskie niebo pojaśniało nad widnokręgiem, a las przy-bliżył się, zrzedniał, stał się jakby przezroczysty, tak że bez prze-szkód mogłem ujrzeć jego wnętrze. Chociaż nie - raczej uniósł się ku niebu, ukazując, jak podniesiony kamień, rozbiegających się mieszkańców ciemnych nor. Nie, też nie tak, Arturze, gąszcz ani nie przybliżył się do mnie, ani nie uleciał ponad ziemię. To ja widziałem inaczej, odczuwałem prze-strzeń i zawartą w niej materię jakimś nieznanym mi dotych-czas zmysłem. Mój opis przypomina zapewne próby przedsta-wienia swoich wrażeń przez ślepca, który nagle odzyskał wzrok. No, może przejście nie było aż tak drastyczne, bo jednak widziałem o b r a z , który choć tak różny od oglądanych uprzednio wi-doków, mogłem ogólnie przyporządkować zmysłowi wzroku. Nie musiałem więc uczyć się wszystkiego od początku.
    Po chwili zobaczyłem je. Biegały szybko po lesie, zatrzymując się nagle i równie błyskawicznie ruszając w dalszą wędrówkę. Przy-pominały ogromne mrówki o wydłużonym, cylindrycznym tuło-wiu. W polu obserwacji znajdowało się kilkanaście tych niesamo-witych stworzeń, lecz nie tworzyły skupisk, były rozproszone po całym obszarze. W pewnej chwili jedno z nich, z przodu wyglądające jak czarny pająk, wypadło z lasu i rzuciło się na samotnego robotni-ka rolnego, pracującego w polu.
    Nagła fala gorąca uderzyła mi na policzki i objęła głowę. Nie wie-działem, co robić. Chciałem krzyczeć, potem usiłowałem wskazać kierunek zagrożenia ludziom, zebranym na dole. Lecz wszystkie próby spełzły na niczym; widziałem tylko daleki, zewnętrzny obraz, jakby jedynie w mojej wyobraźni rozgrywała się tragedia. A na skraju lasu, w zasięgu wzroku, ginął człowiek. To, że mnie nie spotkał kilka dni temu podobny los, zawdzięczam tylko szczęśliwemu przypadkowi.
    Usiłowałem odwrócić głowę. Nie mogę patrzeć na krew, za-wsze uciekam jak najdalej od żądnego makabry tłumu, otaczają-cego miejsce każdego wypadku. Lecz było już za późno - wlepiłem wzrok w ciężko biegnącego człowieka i jego prześladowcę, nie mogłem tam nie patrzeć, znieruchomiałem jak sparaliżowany. Widziałem dokładnie, kiedy potwór strzyknął brunatną cieczą, jak potem chwytał ofiarę w przednie łapy i sięgał tępym dziobem do jej szyi.
    Przemożne uczucie obrzydzenia wtłoczyło mi żołądek do gardła. Byłem też tak wściekły, że w pierwszym odruchu mógłbym chy-ba z kijem w ręku rzucić się na obrzydliwą pokrakę, dławiącą człowieka jak pająk muchę.
    Mój drogi Arturze! Zapewne nie wierzysz w cuda; mogę Cię zapewnić, że i ja nie jestem mistykiem. I teraz już wiem z całą pewnością, że także wtedy w błyskawicznie zachodzących wy-padkach nie było niczego nadnaturalnego. Ot, po prostu zdarzyło się jeszcze jedno z tych zjawisk, należących do zakresu oddziaływań między człowiekiem a środowiskiem. Ale muszę przyznać, że wtedy, gdy nieszczęśnik wyzwolił się nagle z kosmatych objęć i ruszył szalonym biegiem w kierunku najbliższych zabudowań, nie miałem takiej pewności. A było tak: jakby pod ciosem mojego nienawistnego wzroku zwierz cofnął się, ogłuszony, wypuszczając ofiarę, a potem przewrócił się na bok i w gwałtownych drgawkach poplątał swoje owadzie nogi. Nagły skurcz wygiął tułów najpierw na zewnątrz, potem zaś do środka, tak że monstrum w końcu znieruchomiało zwinięte w cias-ną, martwą bryłę.
    Po krótkiej chwili ochłonąłem; nie był to odpowiedni moment na dociekanie. Wytropiłem następnego pająka. Z rosnącą odrazą śle-dziłem jego pozornie niezdarne, lecz niezwykle szybkie ruchy. Jednakże impuls nie był wystarczająco silny - zwierz znierucho-miał na parę sekund, po czym pognał dalej. Śledząc go wyobra-ziłem sobie, że goni i dopada bezbronną Emmę. Skutek przeszedł wszelkie oczekiwania: drapieżca gwałtownie skoczył w górę, jakby wbiegł na rozżarzone węgle. Na ziemię spadł już martwy.
    W podobny sposób rozprawiłem się z tymi pająkami, które nie zdążyły uciec poza pole obserwacji. Nie miałem żadnych skrupu-łów, czułem, że postępuję słusznie i że tego właśnie ode mnie oczekiwano. Teraz zastanawiam się czasem, czy zasadniczą mo-tywacją nie były lęk i odraza w stosunku do wszelkich całkowicie od nas odmiennych form bytu. Lecz ilekroć o tym myślę, uspra-wiedliwiam nasze postępowanie prostą obroną własnego zdro-wia i życia. Zaś innego sposobu niż całkowite unicestwienie wro-ga nie znaliśmy.
    Na pewno jesteś ciekaw, dlaczego nazywam te drapieżniki pają-kami. Po prostu wydają mi się one najbardziej podobne do pają-ków, choć w istocie nimi nie są. Zresztą moje obserwacje są zbieżne z wrażeniami innych mieszkańców Dune - i wśród nich używane jest to określenie, obok czarta, diabła lub ludojada. A czym to zwierzę jest naprawdę, po prostu nie wiem. Rzeczywiś-cie przypomina olbrzymiego owada, chociaż słyszałem kiedyś, że wielkość zwierząt zaklasyfikowanych do tej gromady ograniczo-na jest ze względu na wydolność ich organów oddechowych. Kto wie, może nastąpiła tutaj jakaś zmiana, lub też po prostu mylący jest wygląd drapieżników. A może są to pierwsze zwiastuny fali gwałtownych mutacji, które na przekór naukowym prognozom, zaleją świat różnego rodzaju potworami? Woda na młyn zwolen-ników takich teorii! Osobiście nie wierzę, aby tak się stało. Po prostu, jedna mutacja na miliardy mogła spowodować wydanie na świat dziwolągów, lecz podobny zbieg okoliczności powtórzy się za-pewne nieprędko. A może te żądne ludzkiej strawy bestie są dalekim pokłosiem prowadzonych bez opamiętania prac nad bronią biologiczną? Lub są to zjawy całkiem nie z tej Ziemi? Nie wiem i nie chcę tracić czasu na zbędne spekulacje. Może kiedyś dowiemy się prawdy, lecz nie sądzę, aby miała ona inne znaczenie oprócz czysto poznawczego.
    Wracam do przerwanej opowieści. Po unieszkodliwieniu wszy-stkich pająków, znajdujących się w polu widzenia, zdołałem wyłączyć się z transu. Zataczałem się trochę, jak po raptownym powstaniu z łóżka, lecz poza tym wszystko było w porządku. Słońce obniżyło się bardzo, musiałem spędzić na ratuszu kilka godzin. Podmuchy wiatru były ostre i zimne, lecz nie odczuwałem chłodu; krew pul-sowała szybko, jak po dużym wysiłku fizycznym.
    Chciałem zbiec po schodach, gdy na dole spostrzegłem ciasno zbity krąg ludzi. Oni stali tam przez cały czas! Wychyliłem się przez balustradę i pomachałem wesoło ręką, szukając wzrokiem Godwina. Lecz słowa pozdrowienia zamarły mi na wargach - na dole czekał na mnie nieruchomy, skamieniały tłum.
    Ich twarze były blade i skurczone, oczy obciągnięte napiętymi powiekami, usta sine, szyje rozdęte nabrzmiałymi pod skórą żyłami. Stali sztywno jak manekiny, wykonując tylko nieznaczne ruchy kolanami w celu utrzymania równowagi. W pierwszym, wewnętrznym szeregu stał Godwin. Jego twarz za-stygła w siną, odrażającą maskę.
    Cofnąłem się o krok. Czułem się osaczony, zdany wyłącznie na siebie, bez szans. Po prostu bałem się.
    Przez żelazne sztachety balustrady zobaczyłem, jak jeden człowiek z tłu-mu osunął się na bruk. Chciałem krzyczeć, ale gardło miałem zaciśnięte, a na piersiach leżał obezwładniający ciężar. Dopiero po długiej chwili postąpiłem do przodu. Odetchną-łem. Nie, to nie była Emma. Z podkurczonymi kończynami, zwi-nięty w kłębek, na ziemi leżał drobny, stary mężczyzna.
    Na szarym od zmierzchu rynku powoli zaczął się ruch. Jak za dotknię-ciem różdżki ludzie kolejno budzili się z odrętwienia, poruszali się, wychodzili ze zwartych szeregów, półgłosem prowadzili roz-mowy. Po chwili przyszedł Godwin i sprowadził mnie na dół.
    - Widziałeś je? - zagadnął schrypniętym głosem. Jego twarz z wolna przybierała zwykłą barwę.
    Skinąłem głową, bo nie byłem w stanie wykrztusić słowa.
    - I co? Odeszły? Ile ich jest?! - Tak gwałtownie wyrzucał z siebie pyta-nia, że aż poczułem na twarzy kropelki śliny z jego posiniałych warg.
    Ci z dołu nie mają rozeznania, chociaż muszą dawać mi swoją siłę, pewnie są tylko źródłem energii, pomyślałem.
    - Dziesięć, może... więcej. - Wreszcie mogłem przemówić. - Zabi-łem je.
    Wynoszono zmarłego. Ciała nie można było wyprostować, pozo-stało zwinięte w kłębek.
    - Dlaczego... on zginął? - spytałem z trudem, przez zaciśnięte gardło. Godwin wzruszył ramionami; grymas niechęci, który przebiegł mu po twarzy, świadczył o tym, że poruszyłem nieodpowiedni temat. W milczeniu odprowadził mnie do domu i na pożegnanie mocno uścisnął dłoń.
    - Dziękuję - powiedział zduszonym głosem. - Nie zawiodłeś nas.
    Wreszcie znalazłem się sam z Emmą w swoim pokoju.
    - Kim byt ten człowiek? Czy to one go zabiły? - Zasypałem ją nie-cierpliwymi pytaniami. Skrzywiła się lekko.
    - Czy to takie ważne?
    - Słuchaj - zerwałem się nagle - może wy myślicie, podejrzewa-cie, że to ja...
    - Nie pleć bzdur! - krzyknęła prawie, również wstając. - Jak mogłeś nawet tak przypuszczać - dodała z wyrzutem, gładząc mój policzek. Odsunąłem ją nieco zbyt szorstko.
    - Może ty nie, ale inni...
    - Nikt tak nie myśli, mogę ci przyrzec!
    - Phi, przyrzec...
    - Po prostu wiem. - Spojrzała mi prosto w oczy. - To zawsze się zdarzało, wiec i teraz też.
    - Zawsze?
     - Tak. Po każdym seansie. Zawsze ginie ktoś z nas. Nie wiemy ani dlaczego, ani kto będzie następny. Może to jakiś refleks, odbi-cie. Niektórzy mówią, że to ofiara za ocalenie życia pozosta-łych.
    - No wiesz - burknąłem. - Czy zawsze ginie jeden człowiek?
    - Tak, tylko jeden.
    - Więc kim on był? - powtórzyłem.
    - To Tom, był szewcem. Porządny człowiek, dla każdego miał uśmiech i dobre słowo.
    - A... kto zginął poprzednio?
    - Dlaczego mnie wypytujesz? - Obruszyła się.
    - Czy to tajemnica?
    - George - powiedziała po chwili, rumieniąc się lekko. - Kiedyś był dziennikarzem. Również spokojny człowiek, nikomu nie przeszkadzał. Wciąż pisał i pisał, do końca, jakby ktokolwiek jeszcze chciał to czytać...
    - No tak - uciąłem - a gdzie jest wasz poprzedni Stróż?
    - Wygnaliśmy go. Stracił nasze zaufanie.
    - To było bez sensu. Przecież przyjechałem zupełnie przypadko-wo.
    - Nie wszystko jest zależne od naszej woli. Seanse po prostu nie wychodziły.
    - Czegoś nie rozumiem. - Przysunąłem się do niej. - Dlaczego po prostu stąd nie wyjedziecie? Nie przeniesiecie się gdzie indziej?
    - Myślisz, że takie to proste? Kto nam da mieszkanie i zajęcie? Z czego będziemy żyć?
    - Gdzieś w świecie znajdziecie dom. Tutaj te pająki prędzej czy później wysączą z was krew.
    - Frank, wszędzie są jakieś pająki.
    - Natknąłem się po raz pierwszy na to zjawisko.
    - Każdy człowiek i każda społeczność ma swoją groźbę, swoje niebezpieczeństwo, które wisi nad nimi jak ciężki but nad mro-wiskiem. Czy jest więc sens ponosić ofiary tylko po to, aby zamie-nić znane zagrożenie na nieznaną groźbę?
    Umilkłem, zbity z tropu. Dalsze tłumaczenie, że nowe niebezpie-czeństwo mogłoby być mniejsze, nie miało sensu, zepchnęłoby bowiem dysputę na tory jałowej retoryki. Bez słowa wziąłem ją w ramiona - takie zakończenie rozmowy wydało mi się najprost-sze.
    
    Następne dwa tygodnie minęły spokojnie. Postanowiliśmy z Godwinem czekać na jak największe nagromadzenie dra-pieżników, żeby zgładzić je wszystkie za jednym zamachem przy minimalnych stratach własnych. Myśleliśmy obydwaj o tym sa-mym, chociaż żaden z nas nie poruszał drażliwego tematu. Wraz z innymi mieszkańcami Dune uczestniczyłem w skrom-nym pogrzebie szewca Toma. Żal złapał mnie za gardło, gdy ciężkie grudy ziemi zadudniły na wieku trumny. Czy naprawdę musiał zginąć? Wiele dałbym za rozwiązanie tajemnicy śmierci każdej z tych niewinnych ofiar.
    Kiedy wracaliśmy z cmentarza, na skraju lasu pokazały się czar-ne bestie. Utrzymaliśmy je w bezpiecznej odległości zapalonymi pochodniami i wybuchami petard. Godwin wystrzelił kilka razy z myśliwskiego sztucera, ale kule nie przebijały grubego pance-rza pająków. Pospiesznie wycofaliśmy się w obręb zabudowań. Zrozu-miałem, że zbliża się chwila ostatecznej rozgrywki. Kto będzie następny?
    Ludzie stali się jeszcze bardziej milczący i napięci; rzadko i tylko w koniecznej potrzebie opuszczali swoje domy, rozglądając się podejrzliwie i chyłkiem przebiegając puste ulice. Na warzyw-nych zagonach bujnie rozpleniły się chwasty, nikt w tych trud-nych dniach nie interesował się uprawą roli. Nawet kobiety nale-żące do Efów nie zawsze zjawiały się u mnie w umówionym dniu, tak że mogłem więcej czasu poświęcać Emmie. Sam rów-nież odczuwałem wzrastające napięcie, nieraz bywałem rozd-rażniony i opryskliwy. Gryzłem się stale tym, że być może przeze mnie zginął stary Tom i niebawem śmierć poniesie ktoś następ-ny. Ktoś równie niewinny.
    Drogi Arturze, zbliżam się do końca mojej relacji z Dune. Wybacz mi częstą zmianę tematów i enigmatyczność niektórych opisów, ale chciałem możliwie zwięźle przedstawić Ci jak największą liczbę faktów, a także wprowadzić w atmosferę tego dziwnego miejsca. Pragnąłem również opisać zmianę swojego stosunku do tutejszych spraw i problemów, które nieopatrznie stały się moimi w stopniu znacznie większym niż mogłem przypuszczać. Wtedy, po pierwszym starciu, jeszcze nie znałem prawdy, chociaż przeczuwałem już, o co chodzi. Wielkie słowo, prawda. Prawdy nie ma - możemy jedynie subiektywnymi ocenami zbliżać się lub oddalać od również subiektywnej średniej. Znasz moje poglądy na ten temat. A ludzie są już tacy, że wszystko, cokolwiek dostaną w ręce, obrócą przynajmniej w części przeciwko sobie.
    Pewnej nocy zbudziło mnie walenie do drzwi. Zerwałem się wystraszony. Na zewnątrz płonęły ognie, biegali ludzie, rozlegały się krzyki. Huknęły strzały. Zrozumiałem, że to już.
    W mig znalazłem się na dworze. W ciemnych wylotach uliczek przemykały czarne bestie, na razie odstraszane wybuchami petard i rzucanymi w ich stronę płonącymi pochodniami. Jeden pająk uczepił się dachu i tkwił tam jak gigantyczny skorpion, obezwładniający swoją ofiarę. Jego pancerz połyskiwał czerwonym odblaskiem w mi-gotliwym świetle ognisk.
    Wokół wieży ratusza płonął zwarty krąg ognia. Przez wąskie przejście wbiegali ludzie i ustawiali się na swoich miejscach. Gdy wszyscy znaleźli się wewnątrz, zawalono przesmyk stertami su-chych gałęzi i w szarzejące od wschodu niebo buchnęły jęzory świeżych płomieni.
    Stałem przy balustradzie i spoglądałem na krąg stłoczonych na dole ludzi, na otaczające ich kolisko ognia i na pokraczne dra-pieżniki, zbliżające się niepewnie do trzaskających płomieni. Był-em napięty do ostatecznych granic, ale przez chwilę poczułem się wodzem tych ludzi, całkowicie teraz ode mnie zależnych. Był-em ich panem i władcą. Zapomniałem wtedy, że mój los w równej mierze zależał od nich, że ja tylko kierunkowałem i ognisko-wałem na wybranym celu ich wspólny wysiłek.
    Wytężyłem wzrok aż do bólu i nagle w dalekich ciemnościach, które rozjarzyły się niebieskawą poświatą, dostrzegłem dziesiątki rozbieganych cieni. Rejestrowałem także obecność tych bliskich i najbliższych bestii, od których widoku serce napełniało się chło-dnym lękiem. Było ich tak wiele, że przez chwilę zwątpiłem, czy dam radę wszystkim.
    Powoli ogarnęła mnie zimna, zawzięta wściekłość - mo-głem rozpocząć dzieło zniszczenia. Zabijałem je po kolei, aż czar-ne kadłuby utworzyły zwały skręconych cielsk, pokryte pląta-niną kosmatych kończyn. Gdy uporałem się z pająkami we-wnątrz miasteczka, kontynuowałem rzeź na spowitych mrokiem polach, a potem wysyłałem cichą śmierć na pozostałe w lesie drapieżniki. Tylko kilka zdołało uniknąć pogromu, lecz nie sądzę, aby prędko powróciły w okolice Dune. Jeszcze przez tydzień po tej dramatycznej nocy mężczyźni wywozili i zakopywali w lesie cuchną-ce trupy potworów.
    Wyswobodziłem się ze zbiorowej hipnozy i wyczerpany opa-dłem na balustradę. Wschodzące słońce ciepłymi promieniami wypełniało czysty przestwór nieba, barwiąc na pomarańczowo dachy wyzwolonego miasteczka. Czułem ogromną ulgę, lecz zarazem piersi ściskał mi ból. Nie śmiałem spojrzeć w dół. Potykając się zszedłem po schodach, przecisnąłem się przez kordon budzących się ludzi, rozrzuciłem butami żarzące się jeszcze głownie. Omijając skręcone kadłuby pająków poszedłem do siebie i rzuciłem się na łóżko.
    Serce waliło mi jak młotem, głuchy puls rozsadzał skronie. Liczy-łem sekundy i minuty. Wiedziałem, że jeśli minie kwadrans i nikt nie przyjdzie, moje przeczucie okaże się prawdą. Straszną praw-dą, z którą nigdy nie będę mógł się pogodzić.
    Weszła cicho, usia-dła na łóżku i gładziła mnie po włosach. Nie od razu poczułem ulgę, stopniowo zrzucała głazy z mojej piersi, uwalniała od kamiennego pancerza. A więc jednak nie ona! Emma była przy mnie i też płakała.
    Zginął mały synek Juany. Gdy później nieśliśmy jego ciałko na cmentarz, przysiągłem sobie, że trzeba zlikwidować przyczynę tych tragicznych zgo-nów. Dalej tak być nie może!
    Pisałem Ci już, co sądzę o prawdach ostatecznych. Lecz wydaje mi się, że poznałem już trochę Dune, jego mieszkańców i ich nie-samowity sposób obrony. Wierz mi, Arturze, to jest potężna broń, jeszcze jedna z groźnego arsenału superbroni. Jednak teraz i tutaj jest to ciągle brzytwa w ręku dziecka.
    Jestem coraz bardziej przekonany, że to nie ja byłem przyczyną tragedii, chociaż niczego nie można wykluczyć w sposób definitywny. W pełni kontroluję sytuację aż do końca... to znaczy do momentu, w którym sam wychodzę ze świadomego transu. Oni natomiast trwają jeszcze przez chwilę w bezwolnym letargu, rozporządzając przy tym straszliwą siłą niszczenia życia. Nie-świadomi, nieodpowiedzialni, potężni... Rozumiesz już? Ludzka zawiść, drzemiąca w każdym z nas, obraca się zawsze przeciwko najlepszym. Nie możemy znieść, że nie jesteśmy tacy jak oni. Zła, nieprzychylna myśl w normalnych warunkach nie jest nawet wypowiadana, wstydzilibyśmy się jej. Ale tutaj... Oni nie kontro-lują swoich odruchów, są nieświadomi. Rozumiesz? Dzienni-karz, który pogrąża się w niedostępnym dla innych, lepszym świecie... Zawsze pogodny, stary szewc... Codziennie roześmia-ne, jedyne w Dune dziecko w ramionach szczęśliwej matki... Teraz wiesz, że nie mogę stąd wyjechać! Nie mogę ich opuścić, jestem potrzebny.
    Po raz pierwszy czuję się potrzebny w szczególnym sensie. Mo-żna powiedzieć, że jestem niewymienialny. To nie znaczy niezastąpiony, bo takich nie ma. Po prostu nie można mnie wymienić ot tak, z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień. Ty znasz to uczucie od dawna, jesteś szczęśliwym małżonkiem. Ja zaznaję go po raz pierwszy.
    Muszę zostać i walczyć dalej. Zdaję sobie sprawę z ogromu przedsięwzięcia. To nie jest zadanie na siły jednego człowieka i na czas jednego życia, wiem o tym. Ale też mój cel jest znacznie skromniejszy: nie może być więcej ofiar na placu pod ratuszem. Nie wiem jeszcze, jak tego dokonam, lecz już niebawem napiszę Ci o tym.
    
    Twój oddany Frank.
    

Warszawa, kwiecień 1982.