wstępniak
 literatura
 brykalski
 pierwuszina
 pierwuszin
 prozorow
 rossa
 wojaczek
 wojtkiewicz
 zimniak
 interaktywna...
 w iezioranna-h
 publicystyka
 pole miki
 hot dog
 gin & tonic
 dystans
 erotyka
 galeria
 random fandom
 film

linki:
 polska
 sąsiedzi
 świat
 antykwariat
 kontakt

nagrody:
 on-line
 APPF

 title
 home

 
 
 
  Marek Wojaczek  
 
 
 

Copyright © by Marek Wojaczek
Miejsce ludzi umarłych

V



     Obudził mnie jakiś hałas. Nie wiedziałem, skąd pochodzi, ale coś mi przy-pominał. Leżąc przetarłem zaspane oczy, uniosłem głowę i z niedowierzaniem przyj-rzałem się budzikowi stojącemu na stole. Była szósta. Zrobiło mi się sucho w gardle. Chyba miałem lekkiego kaca. Jeżeli nikt mnie nie budzi, nigdy nie wstaję o tak wczesnej porze. Zaspanymi oczyma zlustrowałem pokój w poszukiwaniu źródła hałasu, który stał się przyczyną mojego przebudzenia. Nie zauważyłem jednak nic, co pomogłoby rozwikłać tę zagadkę. Do moich uszu dotarło jedynie świergotanie ptaków za oknem i spokojne, miarowe tykanie zegara. Pokręciłem z niedowierzaniem głową i na powrót wtuliłem się w poduszkę. Miałem pewne kłopoty z zaśnięciem, bo zaczynało doskwierać mi pragnienie, ale siłą woli udało mi się je jakoś przezwyciężyć. Ledwie znowu znalazłem się w krainie snu, a już donośne dzwonienie telefonu sprawiło, że się obudziłem. No i wszystko się wyjaśniło, pomyślałem trochę ze złością i nie podnosząc się sięgnąłem po słuchawkę. Nie znalazłem jej jednak w miejscu, w którym zawsze była. Na szafce nocnej nie było nawet aparatu. Zresztą, szafka też się gdzieś zapodziała. Obudziłem się na dobre. Zaczęły mnie nachodzić pewne wątpliwości. Zaniepokoiłem się. To było niemożliwe. To było absurdalne, ale nie ulegało wątpliwości, że słyszałem przed momentem dzwoniący telefon. Mimo, iż starałem się ze wszystkich sił zachować zimną krew, włosy zaczęły podnosić mi się na głowie. Powoli, żeby nie wzbudzić niczyich podejrzeń, otuliłem się kołdrą aż po czubek nosa, a szeroko otwartymi oczyma zlustrowałem pomieszczenie. Słyszałem swój przyspieszony oddech i nic poza tym. Było cicho, jak makiem zasiał. Trwałem w zupełnym bezruchu. Świergoczące jeszcze niedawno ptaki zamilkły. Coś niedobrego stało się z budzikiem. Zarówno duża jak i mała wskazówka zwisały bez życia, wskazując punkt oznaczony cyfrą sześć. Nie wiem, ile minęło czasu od chwili mojego przebudzenia, może była to minuta, może pięć, gdy usłyszałem jakby głośne tyknięcie. Wlepiłem wzrok w stojący zegar i zobaczyłem rzecz niesamowitą. Wskazówka budzenia nastawiona na godzinę dziewiątą opadła w dół, zrównując się z pozostałymi. To nie może być prawda, to mi się na pewno śni. Uszczypnąłem się w rękę. Zabolało. Obraz zaczął zamazywać mi się przed oczami gdy nagle do moich uszu dobiegło gruchanie gołębia. Potrząsnąłem głową i odważyłem się powoli wyciągnąć ręce spod kołdry. Poza budzikiem, który w jakiś niewyjaśniony sposób uległ samozagładzie, wszystko w pokoju wyglądało na takie jak zawsze. Poczułem się na tyle pewnie, że usiadłem. Nic nienaturalnego się nie wydarzyło. Z pewnym uczuciem ulgi opadłem na wznak. Byłem niewiarygodnie zmęczony. Trochę drżącymi dłońmi otarłem pot z czoła, wyciągnąłem nogę spod kołdry i na moment zesztywniałem. Dzwonił telefon.
     Opuściłem łóżko w takim tempie, że o mało nie zaplątałem się we własną kołdrę. Byłem zbyt przestraszony, żeby wstawać powoli. Stanąłem zdezorientowany na środku pokoju w samych slipach i nasłuchiwałem rozglądając się dookoła. W tym domu mogłem usłyszeć różne dźwięki, ale nigdy ten. Po prostu nigdy nie było tu telefonu. Mimo absurdu całej sytuacji próbowałem go zlokalizować. Obiegłem dookoła stół. Telefon zamilkł. Stałem jeszcze chwilę łapiąc haustami powietrze, jak po przebiegnięciu kilku okrążeń stadionu. Położyłem ręce na blacie. Z wolna uspokajałem się. Wreszcie ruszyłem się z miejsca, otworzyłem okno i odetchnąłem z ulgą. Świat był chyba taki jak wczoraj. Przynajmniej na pierwszy rzut oka. Przez okno wleciała wielka mucha i usiadła na kredensie. Patrzyłem na nią i byłem jej wdzięczny za to, co zrobiła. Wziąłem z fotela niedbale leżące ubranie i założyłem je na siebie. Pogodziłem się z myślą, że dzisiejszego dnia już nie pośpię. Nie miałem nawet siły, żeby się denerwować z tego powodu. Opadłem wygodnie na fotel i zapaliłem papierosa.
    W końcu, co Wy byście zrobili na moim miejscu.
     Przeszukałem cały dom, włącznie z zaglądaniem pod łóżko i do szafy. Chciałem się upewnić, że nie ma tutaj oprócz mnie nikogo, że nie ma telefonu. Chociaż, gdybym go rzeczywiście odnalazł, nie miałbym nic przeciwko temu. Szukając w feralnej spiżarce wmawiałem sobie, że to zupełnie niepotrzebna czynność i wyko-nuję ją tylko dlatego, że przyszedłem wczoraj trochę wstawiony i być może zrobiłem coś, czego mogę teraz nie pamiętać. No i prawie udało mi się uwierzyć w tę bzdurę. Nie znalazłem oczywiście ani telefonu, ani też nikogo i niczego, co mogło być odpowiedzialne za całe zamieszanie. Gdyby była noc, z pewnością już by mnie tu nie było, ale był letni ranek? Cóż może stać się o tej porze, w domu, w którym nie ma nikogo poza mną. Niespodziewanie mogę chyba tylko umrzeć, ale na to człowiek nigdy nie jest do końca przygotowany.
     Jesteś przecież dorosłym mężczyzną - mówiłem do siebie. - Ten wypadek, to nie była twoja wina. Gdyby było inaczej oglądałbyś świat przez okno zaopatrzone w kraty. A Dorota? Przecież sama wybrała inną drogę życia niż ty. Do niczego jej nie zmuszałeś. Nie ma człowieka, którego dotkliwie byś skrzywdził. Nic ci się nie może stać.
     Musiałem jednak przyznać, że nie wszystko było ostatnio w porządku. Ta stara kobieta znad rzeki powiedziała przecież, że może chodzić o mnie, że coś się wydarzyło. Oczywiście mogło mi się coś przesłyszeć, ale... Trzymałem w rękach namacalny dowód, że to wszystko wydarzyło się naprawdę. Ze starego, dobrego budzika zupełnie uszło życie. Potrząsnąłem nim dość mocno, bo wskazówki obróciły się o trzysta sześćdziesiąt stopni. Nakręciłem do oporu, ale to w niczym nie zmieniło jego stanu. Był definitywnie zepsuty.
     Przypomniałem sobie, jak kilka lat temu śniło mi się, że odwiedził mnie w samym środku nocy kumpel z klasy. W pierwszej chwili byłem wściekły, że przyszedł o tak nieodpowiedniej porze, ale w końcu pomyślałem, że musi mieć do mnie bardzo ważną sprawę i nic nie mówiąc wskazałem ręką fotel. Niestety nie zareagował. Nie chce usiąść, bo na fotelu leży moje ubranie - domyśliłem się. Wstałem więc i prze-rzuciłem je jednym szybkim ruchem na łóżko. Nigdy nie byłem miłośnikiem porządku, więc takie rozwiązanie wydało mi się najodpowiedniejsze, biorąc pod uwagę niestosowną porę odwiedzin. Ale gdy i wtedy mój gość nie ruszył się z miejsca, z rezy-gnacją odwróciłem się do niego plecami i zasnąłem. Może zapomniałbym o całym zdarzeniu, gdyby nie fakty. Rano stwierdziłem, że przespałem się razem z garderobą. Mój sweter i spodnie spały ze mną w jednym łóżku. Z tą małą różnicą, że one na, a ja pod kołdrą. W nocy oczywiście nikt nie wchodził do mojego pokoju, a z pewnością nie była to osoba, która mi się przyśniła. Oczywiste jednak było, że wychodziłem nocą z łóżka. Mogło to się zdarzyć pod wpływem jakiegoś snu. Ale czy na pewno? Może widziałem ducha żywego człowieka? W dodatku był to duch w okularach. W pamięci utkwiła mi poświata księżyca, która odbijała się w jego szkłach.
     Niestety, to co się wydarzyło dzisiaj, niewiele miało wspólnego ze snem. Wszystko stało się w biały dzień i nie tylko przy pomocy moich rąk. Nie ukręciłem przecież wskazówek w budziku. Za tym wszystkim ktoś stał. Ktoś czy coś? W tej chwili ten dylemat nie był dla mnie żadnym pocieszeniem. Chyba to spotkanie w parku nad rzeką nie było tylko i wyłącznie dziełem przypadku.
     Poszedłem do kuchni zrobić sobie śniadanie, ale okazało się, że poza kawą i herbatą nic więcej nie posiadam. Wczorajszy dzień, pełen wrażeń, sprawił, że nie kupiłem nic na śniadanie. Trudno. Musiałem zadowolić się tym, co znalazłem. Mając wybór między kawą a herbatą wybrałem kawę.
     Chciałem zagotować wodę, więc podszedłem do stojącej na taborecie trzykilowej butli turystycznej i sięgnąłem po leżące obok zapałki. Jakież było moje zdziwienie, gdy zanim dosięgła je moja dłoń, spadły, a raczej zeskoczyły na podłogę. Schyliłem się, żeby je podnieść, ale te grzechocząc odfrunęły i schowały się za stary kredens. Byłem zły. Najpierw obudził mnie telefon, którego nie ma; jakaś kurwa zepsuła mi całkiem dobry zegar, a teraz spierdalają zapałki - kląłem w myślach. Zajrzałem za kredens. Były poza moim zasięgiem. Z całych sił walnąłem pięścią w mebel. Coś przewróciło się w środku. Przez moment zastanawiałem się, czy go nie odsunąć, ale był zbyt ciężki. Kiedyś robiono solidne meble. Żadnych tanich technologii. Zrobię sobie tę kawę, choćbym miał krzesać ogień przy pomocy grzebienia - pomyślałem rozmasowując obolałą dłoń. Na szczęście nie było to konieczne. Jak każdy przyzwoity palacz, miałem przy sobie zapalniczkę.
     Pod względem atrakcji dzień zapowiadał się jeszcze ciekawiej niż poprzedni. Zaczynałem rozumieć, co oznacza powiedzenie: "Obyś żył w ciekawych czasach". Czyżby w tym domu działały jakieś bioprądy? Nawet czytałem ostatnio coś na ten temat. Nie wspomnieli tam niestety o bioprądach udających telefon i psujących zegarki. Ten mój to za pewne nowy gatunek - prondulus złośliwus.
     Wpatrzony w miejsce, w którym jeszcze przed kilkoma chwilami leżało pudełko zapałek, znowu pomyślałem o Dorocie. Może to źle, że tak łatwo przeszedłem nad tym wszystkim do porządku dziennego. Może? Poczułem ochotę powrotu do wygodnego łóżka. Chyba najtrudniej jest utwierdzić samego siebie w przekonaniu o własnej niewinności. Przynajmniej mnie zawsze przychodziło to z wielkim trudem. Pewnie też dlatego uważam, że konfesjonał jest najgorszym miejscem do pojednania się z Bogiem. Nie wiem, jaki odsetek ludzi potrafi zupełnie otworzyć się przed spowiednikiem, ale nie podejrzewam, żeby był on zbyt duży. I nie wydaje mi się, żeby paraliżowała ich świadomość wyznawania grzechów przed wszechmogącym, ale raczej obecność drugiego człowieka. Jestem zwolennikiem spowiedzi bez udziału pośrednika. Wtedy to bez pośpiechu i niepotrzebnych nerwów każdy, jeśli tylko chce, może dużo dokładniej wyznać swoje winy i jeżeli jest osobą podchodzącą do sprawy poważnie, wyznaczyć sobie zadośćuczynienie. W takiej sytuacji ciąży na nim dużo trudniejsze zadanie niż w przypadku niedbałego wyklepania grzechów na ucho księdzu. Przecież tylko on wie jak bardzo obciążył swoje sumienie. Zresztą najszczersze wyznanie grzechów niewiele daje tym, którym wyrządziliśmy krzywdę. Trzeba w miarę możliwości starać się naprawić wyrządzone zło, a jeśli nie jest to możliwe należy na przyszłość wystrzegać się podobnego postępowania. Powinno się to robić z własnej woli a nie dopiero wtedy gdy nakaże to spowiednik. Pokuta w obe-cnej formie jest rzeczą dyskusyjną. Każdy wierzący człowiek powinien wyznaczać sobie ją sam i nie może ona sprowadzać się jedynie do przeczytania z książeczki dwóch czy trzech litanii, a przecież tak najczęściej bywa. Kara za grzechy musi boleć. Uderzając kogoś po pijanemu w twarz sprawiam mu nie tylko ból, ale często również cierpienie psychiczne. Czuje się on poniżony i znieważony. W takim wypadku żadnym pocieszeniem dla niego jest fakt, że sprawca zdarzenia oczyszczony z grze-chów klepie na łóżku zdrowaśki.
     Zbliżyłem płomień zapalniczki do palnika i natychmiast odskoczyłem, bo zapalony gaz buchnął mi prawie w twarz. Upuściłem zapalniczkę i stanąłem jak zamurowany. Widziałem, jak płomień owiewa cały zawór i nie wiedziałem, co mam zrobić. Czy wyrzucić butlę przez okno, czy zacząć gasić płonący gaz, czy uciekać? Na moje szczęście, nie do końca straciłem zimną krew. Wyciągnąłem mokrą szmatę z wiadra pod zlewem i narzuciłem na płonącą butlę niczym azbestowy koc. Zadusiłem płomień, do wybuchu nie doszło. Po chwili zakręciłem zawór i ze szmatą w dłoniach opadłem na krzesło. Gdyby nie czekające mnie obowiązki, z pewnością przespałbym cały dzień - takie czułem zmęczenie. Uparłem się jednak, że napiję się kawy i dopiąłem swego. Nie ma to jak stare wypróbowane sposoby. Prowizoryczna grzałka wykonana z dwóch żyletek okazała się niezawodna jak zawsze. Jeszcze czułem smród opalonych włosów, na szczęście tylko końców, a już bulgotała woda w czajniku.
     Usiadłem nad szklanką czarnego napoju i zacząłem analizować wszystko, co przytrafiło mi się w ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin. Z jakiejś dziwnej przyczyny, w domu mojej babci występowały anormalne zjawiska. W zasadzie nie wierzę w istnienie duchów, które dręczą żywych ludzi, ale w takim razie czym to wszystko wytłumaczyć. Coraz bardziej miałem wrażenie, że dom jest nawiedzony przez duchy. Tylko czy przez dobre czy złe? Nie mogłem tego pojąć. Zapałki uciekły chyba po to, żeby uchronić mnie przed wybuchem. Ale w takim razie, co miałyby oznaczać zatrzaśnięte drzwi spiżarki? Czy istnieje jakiś związek między wypadkiem sprzed lat, moim romansem a tym domem. Przeszedł mnie dreszcz na myśl, że za współlokatorów mogę mieć duchy.
     Żeby wrócić do równowagi psychicznej postanowiłem choć dziesięć minut popracować fizycznie. W pokoju z rupieciami leżało kilka nadłamanych desek. Stolarz, który robił mi listwy na boazerię dał mi je za darmo. Jemu by tylko zawadzały, a mnie mogły na coś się przydać. Postanowiłem je poprzycinać i zrobić stojak pod choinkę. Jeśli nawet święta spędzę razem z rodzicami, to drzewko może przecież być i tutaj. Nie miałem niestety imadła, ani innego przedmiotu do umocowania obrabianego materiału. Wziąłem więc pierwszą deskę i jednym końcem oparłem na parapecie, drugim zaś na komódce. Odmierzyłem czterdzieści centymetrów i przyłożyłem piłę. Ta po wykonaniu kilku pociągnięć wypadła mi z dłoni. Zadzwonił telefon. Dźwięk narastał z każdą chwilą wypełniając całe pomieszczenie. Jakby dzwoniło sto telefonów naraz. Zakryłem uszy i z przerażeniem rozejrzałem się wokoło. Szyby w oknach drżały. Miałem wrażenie, że za chwilę zaczną drżeć ściany i dom rozleci się na kawałki. Wolno, nie odkrywając uszu zacząłem przemieszczać się w kierunku wyjścia. Jakbym bał się, że ktoś może zauważyć moją ucieczkę. Gdy byłem już w korytarzu brzęczenie ustało. Usłyszałem równie donośnie, jak czyjaś ręka podnosi niewidzialną słuchawkę. Przestałem uciekać, odsłoniłem nawet uszy. Po chwili serce zamarło mi w piersiach, gdy dwoje doskonale znanych mi ludzi rozpoczęło rozmowę:
     - Tak słucham.
     - Cześć Marek. Czy przejedziesz się ze mną do Berlina?
     Chyba oszaleję - zdążyłem jeszcze pomyśleć, zanim z gardła wydobył mi się krzyk, który zagłuszył wszystko. Upadłem na kolana bez sił, żeby dojść do drzwi. Łzy stanęły mi w oczach.
     - To nie była moja wina, nie moja - wychlipałem.
     Ktoś odłożył słuchawkę.


     VI


     Minęło trochę czasu, zanim doszedłem na tyle do siebie, żeby umyć dokładnie twarz, dokończyć kawę i pozbierać myśli. Nie miałem już żadnych wątpliwości. Dom był nawiedzony. Mimo tego postanowiłem nie dać się zwariować i pójść na dłuższy spacer.
     Skończyły mi się papierosy i poczułem pierwsze symptomy głodu. Połączyłem więc przyjemne z pożytecznym i wybrałem się do sklepu w miasteczku. Trochę ruchu
    z pewnością uspokoi moje skołatane nerwy, a przy okazji dotlenię zakopcone płuca.
     Idąc szosą, w której jest chyba więcej dziur niż asfaltu przyrzekłem sobie, że nie dam się zastraszyć żadnym duchom i pod żadnym pozorem nie zaniedbam swoich obowiązków. Zbyt wiele nadziei wiązałem z ledwie co rozpoczętym interesem. Wymijając rozległe kałuże zastanawiałem się, czy w obecnych czasach też będzie budować się takie "wspaniałe" drogi? Czy przypadkiem nowe autostrady po kilku latach eksploatacji nie będą przypominały obecnej Gierkówki?
     Mijając dom otoczony solidnym metalowym płotem, usłyszałem tuż obok siebie ujadanie wielkiego psa. Stanąłem gotowy do odparcia ataku rozglądając się nerwowo w poszukiwaniu napastnika, ale nigdzie go nie zauważyłem. Znowu się zaczyna - zdążyłem jeszcze pomyśleć, gdy szczekanie ustało. Zrobiłem pierwszy, może trochę niepewny krok, potem następny. Pies nie zareagował. Uśmiechnąłem się głupkowato do siebie i ruszyłem dalej mrucząc pod nosem stare przysłowie: "Pies szczeka karawana idzie dalej". Czyżby rzeczywiście mi odpierdalało? - zadałem sobie pytanie. Na szczęście nie musiałem zbyt długo czekać na odpowiedź. Wszystko było ze mną w porządku. Może byłem trochę przewrażliwiony po ostatnich przygodach, ale z pewnością nie odchodziłem od zmysłów. Zza płotu przyglądał mi się mój najbliższy sąsiad, trzymając w dłoniach pokaźnych rozmiarów piłę. To tylko odgłos przecinanej kłody przybrał w moim umyśle postać wielkiego psa. Jak tylko znajdę się w miasteczku, strzelę sobie pokaźnego drinka - zdecydowałem pozdrawiając skinięciem głowy mężczyznę. Wprawdzie zajęty pracą nie powinien zauważyć, jak broniłem się przed wyimaginowanym wrogiem, ale na wszelki wypadek przyspieszyłem kroku. Niestety, w dniu dzisiejszym nie tylko duchy miały do mnie jakiś interes. Od rana nikt nie chciał zostawić mnie w spokoju. Chyba niebo i ziemia sprzysięgły się przeciwko mnie.
     - Panie Marku! - usłyszałem nagle za sobą.
     - Tak, słucham - powiedziałem oficjalnym tonem i przystanąłem, odwracając się twarzą do sąsiada.
     - Czy mógłby mi pan poświęcić kilka minut. Najwyżej pięć.
     Jakby na potwierdzenie swoich słów, podniósł rękę do góry pokazując pięć palcy. Uśmiechał się życzliwie.
     W momencie poczułem, jak zawiązuje się nić sympatii między nami. Wprawdzie był mi prawie obcy, ale jego prośba była tak bardzo ludzka, że nie mógłbym mu odmówić.
     - Czemu nie, czemu nie - odparłem po krótkiej chwili.
     Nie ukrywał zadowolenia, ten pięćdziesięcioletni człowiek stanu wolnego, którego szczęście życia rodzinnego potraktowało bardzo po macoszemu. Podobno miał kiedyś wspaniałą żonę, ale nie wróciła z kolejnego lotu do Bagdadu. Była stewardesą, w dodatku piękną stewardesą - na nieszczęście człowieka, którego największą pasją była i pozostała do dnia dzisiejszego praca. Ponoć otrzymał później od niej dużą, bliżej nieokreśloną sumę pieniędzy. Ale, czy pieniądze mogą być rekompensatą za utratę kogoś bliskiego? Chyba nie. Ona na stałe pozostała w Iraku - i słuch po niej zaginął. Jej domem w latach dziecięcych był dom dziecka, a więc nikt teraz nie interesował się jej losem. Jurek Barwinek również. Od tej pory jednak chronicznie nie lubi obcokrajowców.
     Okazały dom i nowy Volkswagen Golf świadczyły o jego kondycji finansowej. Pomimo dostatniego życia pozostała mu miłość do pracy. Stać go było na dostatnie spokojne życie, ale mimo tego własnym sumptem zrobił metalowy płot, który stał się wizytówką jego pracowitości i zaradności. Płot, który budził prawdziwą zazdrość przechodzących, czy przejeżdżających tędy ludzi. Słyszałem od babci, że przejeżdżali tędy kiedyś jacyś Niemcy i tak spodobało im się metalowe ogrodzenie, że na jego tle zaczęli robić sobie zdjęcia. Gospodarz widząc to, wybiegł z domu w samym szlafroku i krzycząc na całe gardło przepędził ich. Bogu ducha winni ludzie wsiadając do samochodu pukali się w czoło.
     Widziałem nie tak dawno, jak zwoził deski na boazerię. Głównie dzięki swojemu zamiłowaniu do pracy, jego sylwetka w dalszym ciągu była bez zarzutu. Czy miał później inne kobiety? Oczywiście. Chyba jednak bardziej dlatego, że lubił otaczać się ładnymi przedmiotami niż z potrzeby jakiegoś wyższego uczucia. Ostatnią z nich nawet pamiętam. Miała jakieś trzydzieści lat i włosy do pasa. Mieszkała z nim przez pół roku, co wynagrodził jej nowym, czerwonym maluchem.
     - Całe szczęście, że przechodził pan tędy, bo nie wiem, czy poradziłbym sobie z tą kłodą.
     - Nie lepiej użyć piły spalinowej? - zapytałem otwierając furtkę.
     - Może i lepiej, ale mam tylko jedno drewienko do przecięcia i nie chce mi się wyciągać jej z piwnicy. Zresztą sport to zdrowie - zaśmiał się. - Niech pan ściągnie kurtkę, bo się pan spoci. Mamy tutaj roboty na kilka minut, a potem zapraszam na dobre piwo.
     - Piwo z rana jak śmietana - zażartowałem, posłusznie zdjąłem okrycie i rzu-ciłem je na głowę stojącego obok krasnala.
     Pozostawając tylko w krótkim rękawku, chwyciłem piłę z jednej strony i pocią-gnąłem do siebie.
     Posuwaliśmy się bardzo powoli, ponieważ narzędzie miało bardzo małe ząbki. Wielka piła z małymi ząbkami brzmi podobnie, jak drabina z powyłamywanymi szczeblami - myślałem, gdy pierwsze krople potu wystąpiły na moim czole. Gdyby piłowanie miało potrwać jeszcze kilka minut chyba zacząłbym żałować, że zgodziłem się pomóc ledwie znajomemu człowiekowi. Dotychczas rozmawiałem z nim przez piętnaście minut, gdy chciałem pożyczyć kanister na olej.
     Podczas pracy nie wypowiedzieliśmy nawet jednego słowa. Chyba to i dobrze, bo nie chciałem, żeby usłyszał w moim głosie zmęczenie, a tego z pewnością nie udałoby mi się ukryć. Gdy wreszcie kłoda rozpadła się na pół zobaczyłem, że i on odetchnął z ulgą. Był jednak zdecydowanie mniej zmęczony ode mnie.
     Wszedłem do domu i nie wiedziałem, na czym zawiesić dłużej wzrok. Przepych, jakiego nie spodziewałem się zastać sprawił, że zatrzymałem się w szerokim korytarzu i podziwiałem sztukaterię. Dopiero stłumiony głos gdzieś z dołu przywołał mnie do porządku:
     - Proszę zejść tutaj za mną!
     Schodziłem do piwnicy, albo raczej do... Żadna nazwa nie przychodziła mi do głowy. Na pewno nie był to tzw. wysoki parter. Ściany wyłożone kafelkami imitującymi drewno widziałem po raz pierwszy w życiu. Wielkie, sięgające sufitu kaktusy też rzadko można zobaczyć w prywatnym mieszkaniu. I jeszcze to oświetlenie. Po prostu cały sufit lśnił światłem, które do złudzenia przypominało światło dzienne. Jakże kontrastował wystrój tych pomieszczeń z zakurzonym dresem właściciela tego bogactwa.
     Gospodarz wyciągnął z chłodni - tak wielkiej, że można w niej schować ze czterech nieboszczyków, oczywiście jednego obok drugiego - dwie butelki zmrożonego napoju i otworzył je przedmiotem, który przypominał wszystko, tylko nie otwieracz do butelek. Byłem tym wszystkim tak zaskoczony, że dopiero po dłuższej chwili zorientowałem się, jak komicznie muszę wyglądać. Miałem szeroko otwarte usta. Otrząsnąłem się dopiero, gdy poczułem dotknięcie zimnego szkła na dłoni i usłyszałem słowa:
     - Proszę siadać. Niech pan tak nie stoi. Fajnie jest popracować, ale jeszcze fajniej odpocząć po pracy - nieprawdaż.
     - Oooczywiście - wybełkotałem.
     Usiadłem na wygodnym, skórzanym fotelu, przy stoliku do szachów, który był chyba z marmuru. Wprawdzie nie byłem tego pewien, bo nigdy nie potrafiłem nazwać żadnych skał, ale nie była to na pewno imitacja, jakie widuje się w tanich barach.
     - Może partyjkę - zaproponował.
     - Chętnie bym z panem zagrał, ale raz, że gram bardzo słabo, a dwa, że skończyły mi się papierosy i jestem w drodze do sklepu, żeby je kupić.
     - Niech pan nie będzie taki skromny. Na pański nałóg też da się coś poradzić - powiedział i szybko wyszedł z pomieszczenia.
     Nie zdążyłem zaprotestować. Przecież nie mogłem mu powiedzieć, że jestem głodny. Jak na takie zwierzenie znaliśmy się zbyt krótko. Sięgnąłem więc do szuflady w stole i wydobyłem figurki wykonane chyba z tego samego materiału co blat.
     Zaciągnąłem się mocno papierosem, którego marki nie znałem i od razu tego pożałowałem. Zakręciło mi się w głowie, a łzy stanęły mi w oczach. Widząc to, mój przeciwnik z lekkim uśmiechem powiedział:
     - Innych niestety nie mam.
     - Są dosyć mocne - wykrztusiłem i sięgnąłem po jeszcze prawie pełną butelkę piwa.
     Graliśmy w milczeniu dłuższą chwilę. Już po kilku posunięciach zdążyłem się zorientować, że mam do czynienia z przeciwnikiem niebylejakim. Co prawda wcześniej wspomniałem, że grywam słabo, ale wśród przyjaciół uważany byłem za niezłego szachistę.
     - Znam pańską babkę - rzucił jakby od niechcenia, gdy jego przewaga zarysowała się dość znacznie.
     Nic nie powiedziałem, bo było to stwierdzenie, które trudno skomentować. Zaciągnąłem się tylko lekko końcówką papierosa, a wzrok utkwiłem w szachownicy. Nie miałem żadnej koncepcji kontynuacji gry.
     - Czy nigdy o mnie nie wspominała? - zapytał, nie widząc żadnej reakcji z mojej strony.
     - Nie. Nie przypominam sobie.
     - Czyżby?
     Oczywiście, że wspominała, ale nie chciałem wdawać się w dyskusję tego typu. Nigdy nie wiadomo, co z tego w końcu wyniknie.
     Dostałem ośmieszająco szybkiego mata. Może to i dobrze, bo głód coraz bardziej zaczynał mi doskwierać. Podziękowałem więc grzecznie za partyjkę i zacząłem zbierać się do wyjścia.
     - Niech się pan nie przejmuje - pocieszał mnie idąc za mną po schodach.
     - Potrafię przegrywać - powiedziałem chyba trochę nieszczerze.
     - A wracając do pańskiej babki... Niech ją pan pozdrowi ode mnie.
     - Oczywiście, zrobię to z przyjemnością.
     - A tak na marginesie, to niech pan rzuci to paskudztwo i uprawia więcej sportu. Wygląda pan bardzo blado, chyba, że to kobiety? Co? Może to kobiety? - mówiąc ostatnie zdanie szturchnął mnie łokciem w bok.
     - Nie. Zapewniam pana, że to nie kobiety.
     - Kiedy wszedł pan na podwórko, wyglądał pan tak blado, jakby zobaczył pan ducha.
     - A może zobaczyłem, a raczej usłyszałem.
     - Wierzy pan w te bzdury?
     - Może wierzę, a bo co? - rzuciłem lekko rozdrażniony.
     - I ma pan rację. Zazwyczaj nie można ich zobaczyć. One są niewidzialne - prawda?
     Odniosłem dziwne wrażenie, że ten człowiek może coś wiedzieć o moich przygodach i zrobiło mi się jakoś dziwnie. Szedłem do drzwi czując za plecami jego obecność, tak jak czuje się obecność nauczyciela, który za chwilę będzie cię egzaminował. Jakiś cholerny autorytet, który może w każdej chwili udowodnić ci, że nic nie umiesz, pomimo, że nie uważasz się za ograniczonego człowieka. Nie wiedziałem, jakie ma wykształcenie, ale z pewnością był inteligentnym człowiekiem.
     Podając rękę na pożegnanie zacząłem rozglądać się za kurtką. Na głowie krasnala, gdzie ją zostawiłem, widniała jedynie czerwona czapeczka. Z pewnym zakłopotaniem w głosie zapytałem więc:
     - Czy nie widział pan mojej kurtki?
     Gospodarz rozejrzał się po podwórzu i z niekłamanym zdziwieniem odparł, że nie. Jakiż ze mnie idiota - pomyślałem. Zostawić skórzaną kurtkę na podwórku, gdzie nie ma nawet psa.
     - A nie zostawił pan jej w piwnicy? - rzucił nagle mężczyzna i nie czekając na moją odpowiedź zniknął za drzwiami.
     Nie poszedłem za nim, bo uznałem to za bezcelowe. Byłem przekonany, że powiesiłem ją na krasnalu. Pewnie ktoś wszedł na podwórko, gdy grałem w szachy i po prostu mi ją zwinął. Byłem wściekły na siebie. Miałem wielką ochotę zapalić, ale nie miałem papierosów. Już zacząłem liczyć pieniądze, żeby w mieście kupić sobie taką samą, albo bardzo podobną, gdy w drzwiach ukazał się pan Janek niosący zgubę.
     - A widzi pan? - triumfował. - Jednak miałem rację. Była na dole.
     - Chyba tak, dziękuję - odparłem bez przekonania i założyłem ją na siebie. Była to z pewnością moja kurtka.
     Zamykając furtkę mimochodem spojrzałem na dom i coś na chwilę zaprzątnęło moją uwagę. Firanka w oknie na piętrze poruszyła się. Ktoś chyba chciał, żebym go nie zauważył. Czyżby Barwinek nie mieszkał sam?
     Oddalając się usłyszałem za sobą roześmiany głos:
     - Więcej sportu, mniej kobiet. Niech pan o tym pamięta.
     Odwróciłem się unosząc rękę, ale nie popatrzyłem w stronę dobiegającego mnie głosu, lecz w okno. Firanka chyba znowu się poruszyła. Ktoś mnie obserwował.
     - Będę pamiętał - powiedziałem chyba trochę za cicho, żeby mógł mnie usłyszeć.
     Dziwna sprawa. Najpierw duchy, potem ta kurtka... Na pewno nie wszedłem w niej do tego domu, a więc skąd się tam wzięła. Jeśli znalazła się wewnątrz, to ktoś ją tam musiał wnieść. Czyżby Barwinek wiedział o wszystkim? Zbyt szybko ją znalazł. Nie mógł jej jednak tam wnieść, bo cały czas był ze mną. Jego lokator? Ale po co? Gdyby chciał mnie okraść, to by mi jej nie oddał. Może chciał obejrzeć moje dokumenty. Bez sensu.
     Chociaż do miasta miałem jeszcze około kilometra, szedłem wolnym krokiem, chcąc maksymalnie wydłużyć swój spacer. Gdyby nie uczucie głodu, pewnie poruszałbym się jeszcze wolniej. Wiedziałem wprawdzie, że czekają na mnie obowiązki związane z przejściem na własny rozrachunek, ale w tej chwili nie to było najistotniejsze. Rzeczy, które działy się obok mnie, nie miały racjonalnego wytłumaczenia. Nie przeszkodziło im to jednak wykończyć mnie nerwowo w ciągu czterdziestu ośmiu godzin. Czy to możliwe, żeby mój zmarły przyjaciel chciał się zemścić, za wypadek, którego nie byłem winien? A może byłem, tylko, że nie potrafię spojrzeć na to zupełnie obiektywnie? Jaką w tym wszystkim odgrywało rolę spotkanie starej kobiety nad rzeką, czy chociażby to, że ktoś obserwował mnie z okien domu, w którym byłem po raz pierwszy i w którym poza gospodarzem nie powinno być nikogo? Na dokładkę dzwoni telefon, a raczej słyszę brzęczenie telefonu, tam gdzie go nie ma i nigdy nie było. Już nawet nie miałem pewności, czy rzeczywiście słyszałem własny głos mówiący do słuchawki, ale pewność miałem co do tego, że przed użyciem niesprawnej butli gazowej uchroniły mnie uciekające zapałki, a raczej coś lub ktoś za to odpowiedzialny. Pewnie powinienem być za to wdzięczny, ale jakoś nie potrafię.
    A może mam do czynienia ze zwalczającymi się siłami dobra i zła? Tylko, do cholery, dlaczego na moim własnym podwórku.
     Pamiętam, jak w latach szkolnych na zajęcia praktyczno - techniczne mieliśmy przynieść materiał, z którego w ciągu dwóch godzin lekcyjnych należało wykonać budki lęgowe. Dla czwartoklasistów zadanie prawie niewykonalne. Większość z nas skorzystała oczywiście z pomocy swoich rodziców. Ja również tak uczyniłem, tyle, że o całej sprawie przypomniałem sobie dopiero w przeddzień zajęć. Około godziny dwudziestej zszedłem z ojcem do piwnicy. Za najbardziej skomplikowane narzędzie posiadając piłę, a za materiał nieoheblowane i różnowymiarowe deski. Postanowiliśmy wykonać - tzn. ojciec się zdecydował, a ja nie miałem nic przeciwko temu - całą budkę. Niestety praca przedłużała się. O godzinie pierwszej w nocy moja babka zeszła do nas i prawie krzycząc kazała mi iść spać. Mój ojciec był innego zdania. Uważał, że rozpoczętą pracę należy dokończyć pomimo późnej pory. Wytłumaczył to babce w dość niewybredny sposób, za co ta natychmiast odpłaciła się zestawem przekleństw i złorzeczeń. Ze wszystkich epitetów, idiota był chyba najłagodniejszym określeniem. W końcu jednak wyszła z piwnicy i od tego momentu wszystko obróciło się przeciwko nam. Deski zaczęły pękać, gwoździe krzywiły się. Ojciec powiedział, że musimy kończyć, bo babka przeklina. Wtedy po raz pierwszy i ostatni spotkałem się z tym, że ktoś samą złością może pokrzyżować plany innym. Czyżby rodzice Krzyśka tak mnie nienawidzili, że wywołali działanie jakichś niepojętych sił? A może to Dorota? Wszystko od początku jakoś nie trzyma się kupy. Mnóstwo pytań i żadnych konkretnych odpowiedzi. Mocniejszy powiew wiatru przerwał moje rozważania. Zapiąłem kurtkę i trochę przyspieszyłem kroku.
     Podszedłem do kiosku i obejrzałem go ze wszystkich stron. Za cholerę nie mogłem nigdy zapamiętać, gdzie jest w nim półka z papierosami. Zamiast wyeksponować je w przedniej szybie, sprzedawczyni znalazła dla nich miejsce z tyłu. Może była zagorzałą przeciwniczką palenia? Nie wiem. W każdym bądź razie, swoim bardzo puszystym ciałem sprawiała, że stawały się zupełnie niewidoczne dla oczu mniej dociekliwych klientów.
     - Dwie paczki Caro proszę - powiedziałem licząc drobne.
     Po raz pierwszy od dwóch lat kupiłem w dzień powszedni więcej niż jedną paczkę papierosów. Po prostu bałem się, że mi braknie. Odpalając papierosa, myślami powróciłem do wczorajszego przedpołudnia. Zrobiło mi się do tego stopnia żal Doroty, że przez moment gotowy byłem wrócić do niej, przeprosić za wszystko i przystać na jej warunki współżycia. Zaczęło przypominać mi się jej wspaniałe ciało... Ciało, które tak dobrze znałem i z walorów którego zrezygnowałem na własne życzenie. Na szczęście zapach świeżego pieczywa szybko wyrwał mnie z tego stanu. Mój żołądek widocznie mało obchodziły moje rozterki duchowe.
     Drzwi do sklepu były zamknięte. Niestety, klucze miałem spięte razem z kluczy-kami od samochodu, a te zostały w domu. Zajrzałem przez szybę. Regały stały jeszcze puste. Odwróciłem się i ruszyłem do budki telefonicznej, po drugiej stronie ulicy. Gdy minąłem już oś jezdni, usłyszałem za sobą, jak ktoś szeptem wymawia moje imię.
     - Marek, Marek...
     W momencie zatrzymałem się i odwróciłem głowę. Jakiś ciężarowy samochód głośno trąbiąc przejechał mi za dupą. Na moment straciłem orientację i ruszyłem szybko przed siebie. Gdyby nie refleks rowerzysty, chyba bym poturbował - tym razem nie tylko siebie.
     Taryfa przyjechała trzy minuty po moim telefonie. Kazałem kierowcy wieźć się do domu babki. Nie chciało mi się pieszo wracać. Zresztą nie wiadomo czemu zrobiłem tak duże zakupy, że plastikowa torba w każdej chwili groziła rozerwaniem. Po drodze zastanawiałem się, do kogo mógł należeć ów głos. Dobiegał z zaświatów, ale był mi znajomy. Gdzieś już go słyszałem. Wiedziałem, że było to dawno temu, ale nie mogłem sobie przypomnieć ani dokładnie kiedy, ani gdzie to miało miejsce.
     Zjadłem obfite śniadanie popijając butelką piwa. Wprawdzie miałem sobie strzelić kielicha w mieście, ale po przygodzie na drodze stwierdziłem, że lepiej zachować trzeźwość umysłu.
     Wreszcie zza chmur wyjrzało słońce. Podwórko i dom od razu nabrały innego wyglądu. Gdyby tak chciało wypogodzić się na dłużej.
     Z przerwą na obiad krzątałem się po sklepie cały dzień. Umyłem zakurzone regały i gabloty. Z legalnego oprogramowania, myszy i kilku kart video zrobiłem ekspozycję. Wreszcie zainstalowałem napęd CD-ROM w najlepszej konfiguracji, jaką miałem i chwilę pograłem w DOOM-a. Kilku ciekawskich małolatów przez jakiś czas przyglądało się moim poczynaniom przez szybę z wyraźną zazdrością. Pewnie wrócą tu za kilka dni, gdy tylko otworzymy sklep. Przez moment nawet zastanawiałem się, czy nie wpuścić ich do środka, ale Piotr znając mój charakter ostrzegał mnie przed podobnymi rzeczami.
     Wieczorem leżąc w wannie usłyszałem deszcz spływający w rynnie. Znowu padało. Ohyda. W bliskiej perspektywie miałem na szczęście spotkanie z panią z biura. Gdy tylko przypominałem sobie jej smukłą sylwetkę robiło mi się jakoś cieplej. Choć w dalszym ciągu zadawałem sobie pytania na temat mojego związku z Dorotą, coraz bardziej nabierałem pewności, że postąpiłem najwłaściwiej jak mogłem. Jak to ktoś kiedyś powiedział: "Lekarstwem na jedną kobietę jest druga kobieta". Trudno odmówić mu racji. Chociaż w moim przypadku, była w tym wszystkim pewna nutka hipokryzji. No cóż, bywa i tak.


     VII


     Na końcu długiego korytarza kręciło się kilka osób. Czekała mnie więc wątpliwa przyjemność stania w kolejce. Oparłem się o ścianę i próbowałem zebrać myśli. Czas mijał. Nikt nie wchodził ani nie wychodził z pokoju. Poczułem się jak człowiek społeczeństwa komunistycznego, stojący w ogonku za opakowaniem proszku do prania. Doskonale pamiętam uczucie bycia ostatnim. Marne szanse na udane zakupy.
     Po jakichś dwudziestu minutach pierwszy interesant opuścił pokój. Na jego miejsce od razu władował się następny. Mijały kolejne minuty. Przeszedłem się w tę i z powrotem przez cały korytarz. Było jeszcze pięć osób przede mną. Pewnie też czekali już długo, więc mijało się z celem prosić ich, żeby mnie przepuścili. Nie chcąc dłużej czekać zaryzykowałem. Podszedłem do drzwi i zanim ktokolwiek zdążył zaprotestować byłem już wewnątrz.
     Powiedziałem dzień dobry i straciłem całą pewność siebie, bo moja pani nie zareagowała. Myślałem już, żeby się wycofać, wtedy ona, nie przerywając rozmowy z rosłym mężczyzną spojrzała na mnie i ręką wskazała wolny fotel. Był to gest, który odczytałem za dobra nutę, gest, który dla postronnego obserwatora mógł oznaczać, że tych dwoje zna się już od dawna. Usiadłem i od razu skierowałem wzrok pod biurko. Moja ostatnia tutaj wizyta sprawiła, że nie mogłem postąpić inaczej. Była w spodniach, zielonych spodniach z gumkami, które ginęły w otchłani brązowych szpilek. Miałem wrażenie, że nogi ma jeszcze dłuższe niż poprzednio. Na moment mój wspaniały krajobraz zasłoniły inne nogi, też długie, ale w najmniejszym stopniu nie byłem nimi zainteresowany - petent wychodził. Zacząłem się denerwować bardziej niż na swojej pierwszej randce w liceum. Nie mówiłem nic, tylko rozglądałem się po pomieszczeniu - nie z potrzeby podziwiania biura, ale z nerwów. Tymczasem ona wkładała jakieś papierzyska do tekturowej teczki, nie zwracając na mnie najmniejszej uwagi. Zauważyłem, że jest zdenerwowana. Może nie powinienem był przychodzić? Tymczasem jakiś zniecierpliwiony interesant wszedł do środka.
     - Proszę chwilę poczekać - powiedziała wyraźnie rozdrażniona.
     - Ale ten pan był za mną - oponował mężczyzna.
     - Ten pan był umówiony - ucięła krótko.
     Nieusatysfakcjonowany czterdziestolatek zamknął drzwi, ale wcześniej obdarzył mnie takim spojrzeniem, jakbym wymordował mu połowę rodziny. Nie zdążyłem jeszcze dobrze nabrać powietrza w płuca, gdy doszły mnie szybko wypowiadane słowa:
     - Niestety przyjechał pan na darmo.
     Na moment całkiem zapomniałem, jaki jest oficjalny cel mojej wizyty. Zacząłem utwierdzać się w przekonaniu, że nie ma dla mnie czasu, że niepotrzebnie przyjechałem. Na szczęście to, co powiedziała chwilę później dodało mi otuchy:
     - Bo wie pan - ten sprzęt już został sprzedany. Po prostu przyjechał ktoś, chyba znajomy szefa, i wziął wszystko jak leci. Przepraszam, ale nic wcześniej o tym nie wiedziałam. Przepraszam, że przyjechał pan na darmo.
     Odważyłem się spojrzeć jej prosto w oczy. Uciekła przed moim wzrokiem. Zauważyłem jedynie, że doznała uczucia ulgi po powiedzeniu rzeczy bardzo niepopularnej. Mimo tego była bardzo spięta. Postanowiłem nie komentować jej wypowiedzi, tylko uśmiechnąłem się pojednawczo. Miałem nawet ochotę powiedzieć, że nie przyjechałem tu ze względu na komputery, tylko na nią, ale nie chciałem do końca się zdradzić. Gdybym był tu tylko w interesach pewnie bym wstał i wyszedł, ale w mojej sytuacji było to raczej mało wskazane. Zrobiłem więc głęboki oddech i opanowując drżenie głosu powiedziałem:
     - Szkoda. Ale mimo takiego obrotu sprawy chyba mogę panią zaprosić na obiad?
     Tym razem to ja uciekłem przed jej spojrzeniem. Nie wiem, ile czasu upłynęło zanim przemówiła, ale trwało to na tyle długo, że zdążyłem się spocić.
     - Jestem panu to winna, więc zgadzam się. Stawiam jednak dwa warunki - powiedziała wreszcie.
     Dobrze, że tylko dwa - pomyślałem z zadowoleniem, ale i z pewnym niepokojem.
     - Słucham.
     - A więc... - zawiesiła na chwilę głos. - Po pierwsze, to ja zapraszam, a po drugie, powie mi pan szczerze, jaką pracę może mi pan zaoferować, czy ewentualnie pomóc w znalezieniu.
     - Pierwszy warunek wyklucza drugi - oświadczyłem z uśmiechem.
     Ostatnie zdanie wywołało u mojej rozmówczyni pewne zakłopotanie. Miałem wrażenie, że nie bardzo zrozumiała, o co mi chodzi. Wyraźnie nad czymś się zastanawiała.
     - A więc będziemy pertraktować - wypaliła znienacka.
     - No więc... To ja panią zapraszam. Co do drugiej kwestii nie wnoszę sprzeciwu - oznajmiłem.
     - Niech i tak będzie - zgodziła się. - W końcu chyba nie mam wyboru?
     - Wybór jest zawsze. Może pani wybrać czas i miejsce - powiedziałem ze śmiechem.
     Mojej pani wyraźnie poprawił się nastrój. Nonszalancko popukała paznokciami w biurko i po chwili zastanowienia zaproponowała:
     - A może zrobimy to bardziej demokratycznie. Pan wybierze miejsce, a ja czas.
     - Tyle przywilejów to już prawie rozpusta, ale niech i tak będzie. To o której mam po panią przyjechać?
     - O szesnastej, bo wtedy skończę pracę.
     - Nie wnoszę sprzeciwu - powtórzyłem się.
     Parsknęliśmy śmiechem prawie jednocześnie. Taki scenariusz zdarzeń mogłem sobie tylko wymarzyć. W końcu Piotrek powiedział mi, żebym nie robił większych zakupów podczas jego nieobecności. Więc to, że nic nie kupiłem było mi w pewnym sensie na rękę. No i umówiłem się z piękną kobietą. Byłem z siebie zadowolony.
     - A więc jesteśmy umówieni - rzuciłem wychodząc z pokoju.
     Zrobiłem trzy szybkie kroki wymijając stojące osoby. Nie chciałem, żeby przypadkiem ktoś nabił mi kolejnego guza.
     Natłok wydarzeń ostatnich dwóch dni sprawił, że nie zastanawiałem się głębiej nad tym, co tak naprawdę mogę zaproponować mojej pani w kwestii najbardziej ją interesującej. Dochodziła dwunasta. Miałem więc jakieś trzy godziny, żeby coś wymyślić. Usiadłem wygodnie w samochodzie i zapaliłem papierosa. Pogrążyłem się w myślach. Wnętrze szybko napełniło się dymem. Opuściłem szybę. Jakaś zabłąkana kropla trafiła mi prosto na czubek nosa. Myślami powróciłem do przeszłości. Gdybym go wtedy obudził, może dzisiaj by żył.
     - Przepraszam - powiedziałem szeptem i włożyłem kluczyki do stacyjki.
     Samochód leniwie wytoczył się na drogę. W miarę jak przyspieszałem, coraz więcej kropli pojawiało się na przedniej szybie. Sam nie wiem, czemu nie włączyłem wycieraczek. Jechałem już prawie po omacku, gdy jak błyskawica przemknął obok mnie szary mercedes i wyrwał mnie z tego zamyślenia. Włączyłem wycieraczki, zasunąłem szybko szybę i potrząsnąłem głową. Z wolna nabierałem chęci do życia, do działania. Zanim dojechałem do domu, ułożyłem sobie plan działania na najbliższe trzy godziny. Nawet przestało mżyć. To dobry znak - myślałem otwierając bramę.
     Dodzwonić się do urzędu to gorzej jak wojna. Albo jest zajęte, albo nikt nie podnosi słuchawki. Byłem jednak bardzo uparty i w końcu dopiąłem swego. Zgłosiła się pani na centrali. Niestety, na tym moje szczęście się skończyło. Z sekretarką dyrektora nie udało mi się już dogadać, pomimo iż dwukrotnie podawałem jej swoje nazwisko. Była chyba nowym pracownikiem i za żadne skarby nie chciała połączyć mnie z dyrektorem twierdząc, że ten jest zajęty. Tępa baba - pomyślałem i trzasnąłem słuchawką. Postanowiłem wybrać się tam osobiście. Dochodziła trzynasta, więc czasu nie miałem zbyt wiele.
     Wszedłem pewnym krokiem do sekretariatu i utkwiłem swój zasępiony wzrok w niebrzydkiej trzydziestce. Była tym tak zaskoczona, że aż wstała.
     - To ja przed chwilą dzwoniłem. Proszę powiedzieć dyrektorowi, że przyszedłem. Mam nadzieję, że pamięta pani jeszcze moje nazwisko.
     Kobieta otworzyła szeroko usta i zrobiła kilka oddechów, jak ryba wyciągnięta z wody. Chyba nie nawykła do takiego traktowania swojej osoby. Po chwili jednak zreflektowała się, wyskoczyła zza biurka i stanęła przed drzwiami, na których widniała tabliczka z napisem DYREKTOR.
     - Mówiłam już panu, że dyrektor jest zajęty.
     - Ostatni raz proszę mnie zapowiedzieć, bo inaczej wejdę siłą - powiedziałem kładąc akcent na ostatnim słowie.
     Popatrzyła na mnie jeszcze przez moment prawie błagalnym wzrokiem, po czym odwróciła się i niepewnie położyła dłoń na klamce. Pewnie wzięła mnie za świra. Dobrze, że nie zaczęła krzyczeć, bo mogła zrobić niepotrzebne zbiegowisko. Trochę szkoda, że nie usłyszałem o czym rozmawia ze swoim przełożonym, ale drzwi były doskonale wyciszone. Niepocieszony podszedłem do okna, skąd rozciągał się widok na podwórze. Stały tam dwa osobowe samochody. Każdy wart z pewnością ponad dwadzieścia tysięcy marek. Zanim zdążyłem dopasować się do jednego z nich, drzwi do gabinetu otworzyły się i stanął w nich sam pryncypał. Nasze spojrzenia spotkały się na moment.
     - Pani Jadziu. Proszę zrobić dwie kawy i wziąć coś na uspokojenie - zwrócił się do sekretarki. - Niech pan wejdzie - skinął na mnie ręką wyraźnie rozbawiony. - Zapraszam.
     Po wymianie uprzejmości, kurtuazyjnych pytaniach i odpowiedziach przeszedłem do sedna sprawy.
     - Przyszedłem prosić pana o przysługę - powiedziałem.
     Dyrektor uśmiechnął się i popatrzył w sufit. Lubił sprawiać wrażenie czło-wieka, od którego zależy obieg Ziemi wokół Słońca. W rzeczywistości był z niego równy chłop.
     - Jeśli tylko będę mógł w czymś pomóc...
     - Gdybym nie miał co do tego pewności, to bym do pana nie przyszedł - połaskotałem jego próżność.
     - Jeśli jest pan tego taki pewien, to niech pan wyłuszczy całą sprawę.
     Mówiąc to poprawił się na fotelu. Zupełny brak włosów i poza, jaką przyjął upodobniła go do Duce.
     - A więc... - zacząłem i nie skończyłem, bo do gabinetu weszła sekretarka z kawą.
     Trzęsły się jej ręce do tego stopnia, że gdy kładła przede mną filiżankę, kropla czarnego płynu spłynęła po ściance. Udałem, że tego nie zauważyłem.
     - Jest nowa, wyrobi się - rzucił niedbale dyrektor. - No słucham, bo w dalszym ciągu nie wiem, o co chodzi.
     Nabrałem głęboko powietrza w płuca.
     - Mam znajomą, która szuka pracy - zacząłem. - Firma, w której pracuje za kilka dni przestanie istnieć. Nie znalazłby się u was jakiś wolny etat?
     Naczelny pogładził ręką po brodzie, zmarszczył brwi i zapytał:
     - A jak nazywa się ta upadająca firma?
     - Polonex - odrzekłem trochę zaskoczony pytaniem.
     - Aha. Polonex mówiż pan. Polonex... A co robi tam ta pańska znajoma? - zapytał po chwili zastanowienia.
     - Była sekretarką, ale...
     - A ładna? - przerwał mi robiąc do mnie oko.
     - Nie da się ukryć.
     - No, ale panie Marku ja mam już sekretarkę. Chyba miał pan okazję ją poznać.
     - No rzeczywiście, ale ja nie powiedziałem, że ona ma być pańską sekretarką. Dać jej jakaś pracę biurową i niech się cieszy - dodałem nieszczerze.
     - Tak pan mówi? No to może coś da się załatwić, ale złotych gór niech pan jej nie obiecuje.
     - Dziękuję panu bardzo. Na pewno się ucieszy. A ja, no cóż ja? Będę pańskim dłużnikiem.
     - Nie ma sprawy. Załatwi mi pan przed Mikołajem jakiś tańszy, ale dobry komputer i będziemy kwita. Zresztą, mój chłopak nie tak dawno wspominał pana.
    Z obecnym informatykiem jakoś nie sympatyzują. Łazi tam czasem do niego, ale mówi, że z panem łatwiej mu się było porozumieć.
     - To dobrze, że po moim odejściu są jeszcze tacy, którzy mnie chwalą - powiedziałem i podniosłem filiżankę do ust. Kawa była jakiegoś podłego gatunku.
     - Nie tylko on dobrze pana wspomina. Jeśli nie powiedzie się panu w interesach - czego oczywiście nie życzę - to może pan do nas wrócić. Już ja to załatwię.
     - Dziękuję - odparłem trochę zaskoczony jego propozycją. Dobrze jest mieć miejsce do, którego można w każdej chwili wrócić.
     Zadzwonił telefon. Skorzystałem z okazji, by spojrzeć na zegarek. Dochodziła trzecia. Musiałem zacząć się spieszyć. Korzystając z tego, że dyrektor zajęty był rozmową z kimś wysoko postawionym - sądząc z tego, co dotarło do moich uszu - wypiłem prawie do dna podłą i w dodatku zbyt gorącą kawę. Gdy odłożyłem już filiżankę na podstawkę, ogarnęło mnie przerażenie. Zdałem sobie sprawę, że nic nie wiem o kobiecie, której staram się załatwić pracę. Musiałem zadziałać błyskawicznie.
     Gdy tylko dyrektor odłożył słuchawkę, nie czekałem na dalszy przebieg wydarzeń tylko zapytałem:
     - To kiedy mógłbym z nią przyjść do pana, panie dyrektorze?
     - Niech pan zajrzy w przyszłym tygodniu, powiedzmy w środę - powiedział błądząc gdzieś myślami.
     - Dziękuje bardzo, ten termin bardzo mi odpowiada - oświadczyłem.
     Po chwili wstałem i obiecując, że nie zapomnę o jego sprawie, pożegnałem się najgrzeczniej jak potrafiłem i zostawiłem go sam na sam z jego problemami. Nie odprowadził mnie. Odniosłem wrażenie, że bardzo zmartwił go telefon z przed chwili.
     - Do widzenia panu - usłyszałem za sobą kobiecy głos, gdy opuszczałem sekretariat.
     - Do widzenia - odpowiedziałem z uśmiechem. - Życzę miłego dnia.
     Trochę w pośpiechu, ale w pełni usatysfakcjonowany opuściłem budynek urzędu, budynek w którym pracowałem przez ponad dwa lata.


     VIII


    
     Już przy stoliku zdałem mojej pani dokładną relację z rozmowy w ZUS-ie. Była wyraźnie usatysfakcjonowana. Przynajmniej odniosłem takie wrażenie. Powiedziała nawet, że ceni takich ludzi jak ja, takich którzy to nie rzucają słów na wiatr. Potem nie rozmawialiśmy już o niczym konkretnym. Zrobiło się bardzo sympatycznie. Po godzinie przeszliśmy na ty. Kilka kieliszków szampana trochę uderzyła mojej rozmówczyni do głowy. Gdy tylko kelner zebrał puste naczynia, a w butelce pozostała nie więcej niż setka złotego płynu zaproponowałem wspólne pójście do dyskoteki.
     - Dobrze, pójdziemy - odparła po chwili zastanowienia. - Pamiętaj jednak, że nie jestem tak zwaną rozrywkową dziewczyną. Powiem ci wprost. Jeśli siłą rzeczy będziesz pchał się do moich majtek to nasza znajomość skończy się tak szybko jak się zaczęła. Jestem zdecydowana nawet zrezygnować z twojej propozycji pracy. Czy dobrze się rozumiemy?
     - O niczym takim nawet nie pomyślałem - powiedziałem spuszczając na chwilę wzrok.
     - To dobrze, bo nie chciałabym żeby to spotkanie było naszym ostatnim.
     - To brzmi prawie jak propozycja - ożywiłem się.
     - A co! Nie chciałbyś się więcej ze mną spotkać? - zapytała figlarnie przewracając oczami.
     Jej szczerość i bezpośredniość wypowiedzi zupełnie mnie oszołomiła. Pozo-stawiając jej retoryczne pytanie bez odpowiedzi, wstałem zza stołu i powiedziałem:
     - No to chodźmy.
     W okolicy znajdowała się tylko jedna dyskoteka, którą nie odwiedzali tutejsi menele. Wejście do niej nie było jednak rzeczą prostą. Nawet w dzień powszedni był tu prawie zawsze komplet. Zbliżając się do budynku zauważyłem kilka samochodów, wartych w sumie ze sto tysięcy dolarów. Całe szczęście, że rozpoznali mnie ochroniarze, bo inaczej nie dostałbym się do środka. Nie spodobało mi się tylko to, że jeden z nich cicho gwizdnął gdy go mijałem. No cóż - zdziwiło ich, że jestem z kimś innym niż Dorota.
     Od razu poszliśmy na parkiet. Rytmiczne techno wprawiło moją towarzyszkę we wspaniały nastrój. Szaleliśmy jak zakochani nastolatkowie, nie zwracając uwagi na nikogo i na nic. Gdzieś daleko pozostawiłem duchy, interes, Dorotę. Bawiłem się świetnie i wcale nie przeszkadzało mi to, że parę razy uderzyłem o kogoś plecami. Dopiero gdy moje oczy napotkały zdegustowane spojrzenie osiemnastoletniego blondyna poczułem lekkie zażenowanie. Na szczęście disc joker spuścił trochę z tonu i z głośników popłynęła spokojniejsza muzyka. Moja partnerka była tak spocona, że bluzka przyklejała się jej do skóry, uwydatniając kształtne piersi osłonięte skąpym biustonoszem. W pulsującym świetle wyglądała bardzo sexi. Moje czoło z wolna pokryło się kroplami potu. Nagle, po kolejnym obrocie Iza zachwiała się i ratując się przed upadkiem wpadła mi prosto w ramiona. Z satysfakcją stwierdziłem, że nie zachowała się jak przerażona dziewica tylko przytuliła się do mnie. Na karku poczułem jej przyspieszony oddech. Tańczyliśmy dalej nie odrywając się od siebie. Rodzaj muzyki nie wpływał na nasze ruchy. Trochę bałem się, żeby moja męskość za bardzo nie dała o sobie znać, ale siłą woli udało mi się ją jakość okiełznać.
     Nie rozmawialiśmy - sam nie wiem czemu? Może muzyka była zbyt głośna, a może dlatego, że wszelkie słowa były niepotrzebne.
     W chwili gdy całkowicie zatraciłem się w nirwanie spokoju poczułem lekkie klepnięcie w plecy. Niechętnie odwróciłem głowę. Obok mnie stał Pikuś, właściciel dyskoteki. Starając się przekrzyczeć muzykę zapraszał nas na zaplecze na drinka. Kiwnąłem porozumiewawczo, choć nie do końca byłem przekonany czy skorzystamy z jego propozycji.
     Moja partnerka tymczasem zdawała się nie zauważyć całego zdarzenia. Nawet nie podniosła głowy z mojego ramienia. Nabierałem coraz większej ochoty, żeby pocałować ją w szyję, ale w końcu postanowiłem odłożyć swoje starania na kiedy indziej. Nie chciałem przez jakiś głupi gest zepsuć wspaniale zapowiadającego się związku. Zaczynało mi bardzo zależeć na Izie.
     Swoją chwilę szczęścia chciałem wydłużyć do maksimum, ale czas płynął nieubłaganie.
     Przetańczyliśmy jeszcze ze trzy utwory, zanim na dobre odkleiła się ode mnie.
    Ręką poprawiła włosy.
     Spojrzałem w jej lekko rozmarzone oczy i nie wytrzymałem. Pochyliłem lekko głowę. Wargi drżały mi nerwowo.
     - Nie - zastawiła ręką usta cofając się o krok.
     - Przepraszam - powiedziałem chyba zbyt cicho.
     Chyba jednak prawidłowo odczytała moje intencje, bo gdy chwyciłem ją za rękę nie zaprotestowała. Ruszyliśmy do narożnego stolika.
     - Nie myśl, że mi się nie podobasz. Ale nie należę do osób, które z ledwie co poznanym mężczyzną idą do łóżka. Pamiętaj o tym - powiedziała podnosząc do ust szklankę z coca-colą.
     - Oczywiście - rzekłem. - Wygląda na to, że stałem się ofiarą własnej popędliwości. Przepraszam.
     Nasze głosy zmagały się z muzyką. Było to pewne uniedogodnienie, ale chyba paradoksalnie dlatego rozumieliśmy się tak dobrze.
     Kilka minut później Iza popatrzyła na zegarek i po chwili zastanawiania się nad czymś powiedziała:
     - Muszę już iść, ale jeśli tylko chcesz, możesz mnie odprowadzić.
     - Uważasz, że mogę nie chcieć?
     - Może jestem bezczelna, ale powiem nie.
     - I masz rację. Ale może wejdziemy jeszcze do mojego kolegi na drinka.
    W końcu nas zapraszał.
     Tym razem to ja spojrzałem na zegarek. Było piętnaście po dziesiątej.
     - Nie da rady. Za godzinę mam ostatni pociąg.
     Mówiąc to wstała z krzesła nie pozostawiając mi wyboru.
     - To przecież dużo czasu. Posiedzimy parę minut, potem zadzwonię po taksówkę i bez problemu zdążymy - nalegałem, gdy na moment zatrzymała się w holu, na przeciwko dwumetrowego lustra.
     - Szczerze mówiąc wolałabym się przespacerować. Chciałabym trochę ochłonąć - powiedziała proszącym, ale jednocześnie zdecydownym tonem.
     - No to chodźmy na dworzec - zgodziłem się, choć wiedziałem, że Pikuś się obrazi.
     Było zupełnie ciemno gdy znaleźliśmy się na drodze prowadzącej na dworzec. Iza dokładnie otuliła się żakietem, a ja objąłem ją w talii. Czułem, że jestem jej potrzebny i wiedziałem, że ona jest potrzebna mi.
     - Jakoś do tej pory nie spytałeś mnie gdzie mieszkam. Nie jesteś ciekawy? - zapytała po kilku minutach, podczas których nie zamieniliśmy ani słowa.
     - Rzeczywiście. Jakoś wyleciało mi z głowy. No to gdzie mieszkasz?
     - Stąd nie widać! - krzyknęła mi prosto w twarz i porwała się pędem do przodu.
     Jej szpilki tłukły o asfalt: puk, puk, puk, puk... Chwilę patrzyłem za nią nie przyspieszając kroku. Dopiero gdy oddaliła się o jakieś trzydzieści, może czterdzieści metrów, zacząłem biec. Dogoniłem ją bez trudu.
     - Zachowuję się jak wariatka - ale taka już jestem. Kiedy jest mi dobrze korzystam z tego, bo wiem, że to szybko mija - wysapała.
     - Masz rację - odparłem i powtórnie objąłem ją ramieniem.
     Mnie również było z nią dobrze i nie chciałem nawet myśleć, że wszystko może się wkrótce bardzo skomplikować.
     Dochodziła jedenasta gdy znaleźliśmy się na dworcu kolejowym. Iza podeszła do kasy, kupiła bilet do Annolesia, po czym spojrzała na mnie i zapytała:
     - A ty jedziesz bez biletu?
     - Ja, yhm... ja... no - zacząłem się jąkać - jeśli chcesz to, tooo... oczywiście pojadę z tobą.
     - No to na co się oglądasz - rzuciła udając zdenerwowaną.
     - No bo nie wiem czym później wrócę?
     - Nie przejmuj się. Przed dwunastą jest jeszcze pociąg powrotny.
     - No to w takim razie... - zawiesiłem głos - jadę z tobą.
     - Świetnie! - krzyknęła i nie czekając na mnie wybiegła z poczekalni.
     Usiedliśmy na ławce na peronie. Dworzec był zupełnie pusty. Chyba nikt oprócz nas nie wsiądzie do tego pociągu pomyślałem. Iza położyła głowę na moim ramieniu i chyba przymknęła oczy.
     Do planowego przyjazdu pozostało piętnaście minut. Wiatr lekko wiał nam w plecy. Było nie więcej niż piętnaście stopni. Pogrążyłem się w myślach. Oczyma wyobraźni widziałem nas nad brzegiem ciepłego morza, zakochanych, szczęśliwych...
     Z zamyślenia wyrwał mnie szept:
     - Marek, Marek, Marek...
     Ktoś stojący bardzo blisko domagał się, żebym zwrócił na niego uwagę. Ktoś, kto znał moje imię, a więc ktoś kogo i ja powinienem znać.
     Wolno rozejrzałem się wokoło. Na peronie nie było nikogo poza nami. Popatrzyłem na wtuloną we mnie twarz Izy i usłyszałem po raz kolejny swoje imię. Przez chwilę łudziłem się, że powiedziała coś do mnie. Niestety. Jej usta nie poruszały się. Przeszył mnie dreszcz. Chyba poczuła to, bo podniosła głowę i popatrzyła na mnie zaniepokojona.
     - Nie rób takich oczu bo zacznę się bać.
     - Przepraszam - powiedziałem i zdobyłem się na wymuszony uśmiech. - Chyba trochę zmarzłem.
     Skinęła głową, i na powrót oparła ją na moim ramieniu.
     Samotność jest najgorszą rzeczą jaka może spotkać zdrowego człowieka.
    W wieku dwudziestu siedmiu lat rozsądnie myślący mężczyzna nie decyduje się na szalone związki kosztem takich, u których podstaw nie leży może wielka namiętność, ale przede wszystkim zaufanie i szacunek. Nie mogłem mieć tego wszystkiego z Dorotą, ale nie miałem też powodu żeby ją za to nienawidzić. Nigdy czegoś takiego nie czułem. Może to ona znienawidziła mnie do tego stopnia, że rozpętała działanie jakichś niepojętych siły. A może popełniła samobójstwo? Nie, to do niej nie było podobne. Wobec tego, co do cholery się dzieje? Czyżby duch mojego kolegi uaktywnił się po latach? To też nie trzymało się kupy. Tylko w takim razie o co tutaj chodzi? Ten głos...
     Między jednym, a drugim oddechem usłyszałem odległe, ale wyraźne dudnienie.
     - To na pewno twój - oznajmiłem.
     Iza uniosła głowę, spojrzała na kolejowy zegar, po czym wzruszając ramionami powiedziała:
     - Raczej nie. Jeszcze osiem minut. Zresztą nie zapowiadali go. Pewnie jakiś towarowy.
     - Może i tak - odparłem nie do końca przekonany. - Ale coś nadjeżdża.
     - Nie wiem - ziewnęła. - Zawsze gorzej słyszę po wyjściu z dyskoteki.
     To dziwne. Jak można nie słyszeć pociągu, który w tym momencie prawie wjeżdża na dworzec. Ale jeszcze dziwniejszą rzeczą zdawało się być coś innego.
     Patrzyłem w stronę z której dochodziły odgłosy, ale poza torami ginącymi gdzieś w ciemności nie dostrzegłem niczego co mogło wydawać te charakterystyczne dźwięki. Byłem jednak pewien, że słyszę sapiąca lokomotywę, która za moment wjedzie na peronu. Wprawdzie nie słyszałem żeby tędy jeździły inne pociągi niż elektryczne, a ten na pewno takim nie był. Coś czaiło się w powietrzu i szybko zbliżało się. Na domiar złego, tylko ja zdawałem sobie z tego sprawę.
     Dyskretnie uszczypnąłem się w policzek, aby upewnić się, że nie przysnąłem. Niestety to nie był sen. Niewidzialny parowóz zwalniał zgrzytając złowróżbnie. Nie poczułem żadnego zapachu, żaden choćby najmniejszy powiew wiatru nie sięgnął mojej twarzy. Uszy natomiast, zarejestrowały przeciągły świst. Pociąg widmo zatrzymał się. O Boże, co mam robić pomyślałem. Wlepiłem wzrok w tory oddalone trzy metry od ławki na której siedzieliśmy i patrzyłem jak zahipnotyzowany. Iza wsparta na moim ramieniu chyba drzemała.
     - Posłuchaj kochanie - powiedziałem szeptem, jakbym chciał żeby nikt nas nie usłyszał. - Czy przyjeżdżają tutaj czasem parowe lokomotywy?
     - Niee - powiedziała zaspanym głosem. - A bo co? Czemu pytasz? - dodała po chwili.
     - Nie... nic, tak tylko spytałem.
     Z uporem maniaka wpatrywałem się w miejsce gdzie powinien znajdować się przynajmniej parowóz i w dalszym ciągu nie widziałem nic poza parą szyn odbijających światło latarni. To absurd powtarzałem sobie. To nie może dziać się naprawdę. Za chwilę wsiądziesz do normalnego pociągu i wszystko minie. Przecież....
     Z lewej strony dobiegł mnie stukot butów o betonowy peron. Wzdrygnąłem się, a gęsia skórka pokryła całe moje ciało. Przestałem czuć się bezpiecznie. Po pustym peronie biegało kilka osób. Mijali nas ledwie o kilka centymetrów, a my ich nie widzieliśmy. Po chwili oprócz kroków usłyszałem inne dźwięki. Jakby ktoś przeciągał wózki na nienaoliwionych, metalowych kółkach. Tego już nie wytrzymałem. Zakryłem rękami uszy i z przerażeniem na twarzy spojrzałem Izie prosto w oczy.
     - Czy ty nie słyszysz co się dzieje? - wycedziłem przez zaciśnięte zęby.
     - Marek, co się dzieje? Nie patrz tak na mnie! O co ci chodzi? - powiedziała zdezorientowana i szybko powstała z ławki.
     Coraz więcej ludzi biegało po peronie. Komuś upadły bagaże, ktoś chyba przewrócił się tuż obok mnie. To już był tłum, tłum niewidzialnych osób.
     - Uciekaj! - krzyknąłem. - Nie patrz na mnie tylko uciekaj! Oni mogą cię zabić!
     - Co ty wygadujesz? Jacy oni? Co się dzieję? Powiedz mi co się dzieje? - powtarzała i cofając się krok po kroku zbliżała do przejścia między peronami.
     Wraz z nią odgłosy tłumu zaczęły się oddalać. Jakby wszyscy skierowali się do wyjścia. Szybko się uwinęli. Zacząłem panować nad emocjami. Już podniosłem się żeby podejść do przerażonej kobiety i uspokoić ją, gdy potworny gwizd sprawił, że stanąłem jak sparaliżowany. Pociąg odjeżdżał. W tym samym momencie rozległ się charczący głos:
     - Pociąg osobowy z Bolesławic do Kamienicy Dużej wjedzie na tor trzeci przy peronie drugim. Powtarzam...
     Obraz przed oczami zaczął mi się rozmywać. W gardle poczułem niemiłą słodycz. Byłem bliski całkowitej utraty świadomości.
     - Boje... Przestań.... robić. Mar... - strzępy zdań wypowiadanych przez Izę dolatywały do mnie. Zupełnie straciłem władność nad ciałem. Jakimś cudem jednak nie przewróciłem się. Stałem wyprostowany, jakby ktoś przywiązał mnie do niewidocznego drzewa.
     Otępiałym wzrokiem odprowadzałem niewidoczny pociąg, który przed momentem przetoczył się dwa metry ode mnie. Wydawało mi się nawet, że poczułem impet powietrza na twarzy i smród, jakiś okropny smród zgnilizny.
     Osobówka wjeżdżała na peron. Światło z wagonów migało mi przed oczami. Najpierw bardzo szybko, potem coraz wolniej i wolniej. Wreszcie jedne z pneuma-tycznych drzwi rozsunęły się dokładnie na przeciwko mnie.
     Kątem oka dostrzegłem postać Izy wsiadającą do jednego z końcowych wagonów. Nie byłem w stanie wykonać choćby najmniejszego ruchu żeby zbliżyć się do niej.
     Jakaś siła paraliżowała mnie zupełnie. Nie mogłem wydobyć z siebie głosu. Dochodziły mnie kroki oddalających się podróżnych, a ja stałem jak zaklęty. Nikt nie zwracał na mnie uwagi. Możność ostrego widzenia zacząłem odzyskiwać w chwili, gdy drzwi zamknęły mi się przed nosem. Pociąg ruszył. Poczułem jak wraca mi władza w nogach i rękach. Zrobiłem krok w stronę umykającego szczęścia, ale jakieś dwie niewidzialne dłonie schwyciły mnie za ramiona i mocnym szarpnięciem usadziły na ławce. Co się stanie jeśli za chwilę wrzucą mnie pod koła pomyślałem z przerażeniem i doznałem dziwnego uczucia zobojętnienia. Było mi wszystko jedno. Zacząłem się zastanawiać, na ile kawałków mogą podzielić ludzkie ciało stalowe koła pędzącego składu. Żaden lekarz tego dokładnie nie poskłada - doszedłem do wniosku. Ale cóż to w końcu za różnica.
     Odprowadziłem wzrokiem przyspieszający z każdą chwilą pociąg. Przez moment mignęła mi przed oczyma twarz Izy.
     Gdy ostatni wagon opuścił dworzec wydałem z siebie jakiś dziwny dźwięk i zacząłem wymiotować. Potwornie bolała mnie głowa.
     - Proszę pana. Czy źle się pan czuje? Może wezwać karetkę?
     - Nie, nie trzeba, dziękuję - powiedziałem trochę bełkotliwym głosem i unio-słem wzrok.
     Przede mną stała kasjerka, ta sama, która dwadzieścia minut wcześniej sprzedała mi bilet.
     - Przepraszam za bałagan - wymamrotałem. - Już sobie idę. Przepraszam.
     Wytarłem chusteczką usta i zabrałem się do wstawania. Niestety nie bardzo mi wychodziło. Gdyby nie pomoc nieznajomej kobiety z pewnością tkwiłbym tam dłużej.
     - Bardzo pani dziękuję - powiedziałem i ruszyłem chwiejnym krokiem przez peron. Czułem się, jakbym wracał z pogrzebu kogoś bardzo bliskiego.
     W dalszym ciągu było mi niedobrze, ale nie miałem już czym wymiotować. Słaniając się na nogach dotarłem do budynku dworca i oparłem się plecami o ścianę. Moja wybawczyni gdzieś zniknęła, tak samo jak pociąg, którym miałem odjechać. Stałem dłuższą chwilę twarzą do wiatru starając się zebrać siły i myśli. Chciało mi się płakać. Iza odjechała. Wywarłem na niej niezatarte wrażenie, ale zupełnie nie takie o jakim marzyłem. Teraz pewnie jakaś życzliwa dusza powie jej, że kiedyś byłem w domu wariatów. Co wtedy o mnie pomyśli? Nie trzeba być Einsteinem żeby to przewidzieć. Rozmyślając sięgnąłem odruchowo do kieszeni w poszukiwaniu papierosów. Wypadł mi bilet. Nie podniosłem go. Nie był mi już potrzebny.
     Wracałem jak jednoosobowa armia napoleońska spod Moskwy. Mówią, że wroga najłatwiej pokonać jego własną bronią. Tylko jak do cholery mam się stać duchem? Do tego na pewno nie wystarczy informatyczna wiedza. Nie ten stopień wtajemniczenia. Ciągle chciało mi się rzygać, chociaż już dawno nie miałem czym. Czy zawsze kiedy zaczyna mi się układać musi wydarzyć się coś, co wszystko skomplikuje? Nie wiadomo z jakiej przyczyny zaczynam być regularnie straszony. Mogę nawet zrozumieć, że dom jest nawiedzony, chociaż jeszcze tydzień temu uznałbym to za zupełny absurd, ale to co wydarzyło się dzisiaj na dworcu to już istna paranoja. A tak w ogóle, to podobno każde działanie czemuś służy. Mój przypadek jest jednak trudny do wyjaśnienia. No, bo jeżeli coś chciałoby mnie zabić, to dlaczego idę teraz środkiem drogi, a nie leżę w kawałkach na torach.
     Wyglądało na to, że jakaś siła chciała powstrzymać mnie nie tylko przed wybuchem gazu, ale także przed niechybną śmiercią pod kołami pociągu. Miałem własne bóstwo opiekuńcze i na dobrą sprawę wcale nie byłem pewien, czy powinienem się z tego cieszyć. Przecież w dalszym ciągu nie wiedziałem o co w tym wszystkim chodzi, a odpowiedź na to właśnie pytanie była dla mnie ważniejsze niż iluzoryczne poczucie bezpieczeństwa.
     Przechodząc obok zamkniętej już dyskoteki zauważyłem słabe światło na piętrze. Spojrzałem na zegarek. Dochodziła druga. Okoliczne nocne sklepy były już zamknięte. Nocne sklepy czynne do dwudziestej czwartej. Bez sensu pomyślałem i krzyknąłem ile sił w płucach:
     - Andrzej! Andrzej!
     Jeśli w okolicy mieszkało więcej Andrzejów z pewnością obudziłem ich wszystkich.
     Patrzyłem w okno i czekałem. Po jakichś dziesięciu sekundach zobaczyłem zarys postaci, a po chwili w otwartym oknie ukazała się sylwetka od pasa w górę.
     - Co jest? - doleciał mnie wkurzony, ale znajomy głos.
     - To ja - powiedziałem chyba zbyt cicho, żeby mógł mnie rozpoznać po głosie.
     - Jakie kurwa ja?
     - No ja, Marek.
     - Poczekaj zaraz zejdę ci otworzyć. Jesteś sam?
     - Tak. A Aza?- zawahałem się.
     - Tydzień temu zdechła. Wchodź śmiało.
     Furtka zabzyczała charakterystycznie. Pchnąłem ją i wszedłem na podwórze. - Wszystko wszystkim, ale mógłby się lepiej zabezpieczyć - powiedziałem sam do siebie. W okolicy wszyscy wiedzą, że biednym nie jest.
     Było ciemno, a Andrzej, z sobie tylko wiadomych powodów, nie zapalił zewnętrznej lampy.
     Przytrzymując się poręczy stanąłem niepewnie na trzecim stopniu i rozejrzałem się dookoła. Żeby tylko coś nie zaszło mnie od tyłu. Wtedy na pewno będę bez szans. Coś czaiło się do ataku. Było niedaleko i zbliżało się. Cała okolica żyła. Gdzieś w oddali pies wył do księżyca. A może wcale nie do księżyca tylko z głodu. Nie wiem? Skowyt był cichy, ale jakimiś dziwnymi rykoszetami odbijał się w mojej czaszce. Czemu on tak długo nie otwiera? Zacząłem się bać. Jakiś przedmiot leżący tuż przy ogrodzeniu coraz bardziej zaprzątał moją uwagę. Czułem jak strach wkrada się we wszystkie moje myśli. Dlaczego Andrzej nie otwiera tych cholernych drzwi? Chyba nie wystawił mnie na żer? Tymczasem pod płotem działo się coś niedobrego. To stara, potargana marynarka. Tylko dlaczego porusza się tak dziwnie? Przecież to nie możliwe żeby kawał szmaty... To było nierealne, ale musiałem wyzbyć się ostatnich złudzeń. Rytmiczność ruchów jaką udało mi się zaobserwować mogła świadczyć tylko o jednym. Przedmiot bez ciała i ducha oddychał, a więc żył. W dodatku z każdym ruchem pęczniał. Przyszło mi na myśl gotowanie ludzkiego mięsa, które podczas tego procesu znacznie zwiększa swoją objętość. Gęsia skórka pokryła mnie od stóp do głów. Ożywiony, brudny i śmierdzący materiał rósł coraz szybciej. Szarpnąłem za klamkę, ale drzwi nie otworzyły się. Gorąco zalało mi oczy, ręce, nogi, które o zgrozo rozstały się ze stałym gruntem. Gdzieś odlatywałem, odwrócony do góry nogami. Powietrze zrobiło się czarne i gęste jak smoła. Ręce przykleiły mi się do jakiejś rozpalonej do czerwoności rury. Chyba zajęczałem z bólu. Zanim zupełnie straciłem świadomość doszedł mnie nienaturalnie długi i przeciągły skrzyp. Ogarnęło mnie uczucie zupełnej obojętności. Łomot. To moja głowa...
     Dudnienie w czaszce. Jest zimno i ciemno. Jest, bo mam zamknięte oczy. Muszę je otworzyć, ale boję się tego co mogę zobaczyć. Poruszę najpierw ręką. Jezu, jestem w trumnie. Na ile starczy mi powietrza? Zawsze chciałem być spalony, ale na pewno nie wykonali mojej ostatniej woli. A może właśnie wjechałem do pieca? A może jeszcze mnie nie pochowali? Muszę otworzyć oczy. Ale najpierw się przeżegnam.
    O Boże. Mam mokre ręce. Trumna przecieka. Zakopali mnie. Nawet nie będę miał ze sobą jak skończyć. Za mało miejsce. Chyba przegryzę sobie żyły. Głowa mi za chwilę pęknie...
     - No, wreszcie się poruszyłeś - słyszę nad sobą znajomy głos, ale kompletnie nie mam pojęcia do kogo może należeć.
     Nie mam wyboru. Ryzykuję i otwieram oczy. Stoi nade mną ludzka postać, ale widzę ją bardzo nieostro. Obraz, który do mnie dociera pulsuje mi w oczach sprawiając ból.
     - Już miałem dzwonić po pogotowie. Dobrze się czujesz?
     - Mogło by być lepiej - mówię, ale nie bardzo mam siłę i ochotę, odpowiadać na kolejne pytania. Chcę odpocząć.
     Co prawda nie wiem gdzie jestem, ale chyba jednak żyję i reszta w tej chwili mnie nie obchodzi. Zaraz zasnę.
     - Zdrzemnę się trochę - oznajmiam.
     - Nie ma sprawy stary - tylko zrób to może na wyrku, a nie w wannie.
     A więc nie jestem w grobie tylko w wannie. Mogę się spokojnie zdrzemnąć.
     - Przygaś to światło, bo mi łeb rozwali - mówię, na powrót zamykając oczy.
     - Dobra, dobra, ale powiedz mi gdzieś ty się tak zaprawił?
     Z trudem przychodzi mi pogodzić się z myślą, że chwilowo nie pośpię. Siadam, ale mam problem z utrzymaniem tej pozycji. Strasznie kręci mi się w głowie. Czuję jak dwie silne ręce stawiają mnie do półpionu. Chyba jednak wstanę. Niestety niewiele mogę dać z siebie, żeby przyjąć postawę dwunożną, choć staram się ze wszystkich sił.
     Widząc moje nieporadne próby Andrzej chwycił mnie w pół, przerzucił sobie przez ramię i wyniósł do dużego pokoju. Poczułem się bardziej swojsko, ale i bardziej mokro. Byłem cały utaplany w wodzie i z lekka śmierdzący.
     Siedząc na narożniku, z głową w dół, powoli odzyskiwałem siły słuchając monologu mojego przyjaciela:
     - Rany boskie. Wychodzę i widzę jak osuwasz się na kolana, a głową walisz w schody. Niestety nie zdążyłem cię złapać. Podchodzę bliżej, nachylam się i odwracam twarzą do góry. Na szczęście oddychasz spokojnie. Myślę - spił się. Ale jak teraz patrzę na ciebie, nie wygląda na to żebyś był zalany - chyba, że wodą. Marek, czy ty mnie słyszysz?
     - Tak, tak - już mi lepiej - unoszę głowę.
     - Może jednak zadzwonię po pogotowie. Z takimi rzeczami nie ma żartów.
     - Nie, daj spokój. Przecież i tak jeśli tylko poczują od kogoś alkohol, to najchętniej wywieźliby go do izby wytrzeźwień. A uwierz mi, że po wyjściu od ciebie nie wypiłem nawet kieliszka.
     - Najdziwniejsze jest to, że Ci wierzę - powiedział poważnie. - Możesz chodzić?
     - Tak - odparłem i uniosłem głowę. - O, widzę że zrobiłeś sobie cały pokój w drewnie. Ja też planuję coś takiego, ale jak widzisz na razie mam inne kłopoty - uśmiechnąłem się.
     Moja poobijana głowa, z racji ostatnich przygód przyjęła nieco inny kształt niż jest to ogólnie przyjęte. Do guza na czole, który nabiłem sobie dwa dni temu dołączył chyba jeszcze bardziej urodziwy, tym razem umiejscowiony blisko ucha. Było trochę za późno żeby go rozmasować.
     - Zrobię herbatę i przyniosę ci lodu - powiedział Andrzej i ruszył do kuchni. Za chwilę dobiegł mnie stamtąd jego głos:
     - Może jednak zadzwonię po pogotowie?
     - Nie! - uciąłem.
     Byłem mu wdzięczny za pomoc, ale nie chciałem się widzieć z ludźmi w białych kitlach. Przynajmniej nie dzisiaj.
     - Powiedz mi - Andrzej stanął oparty o futrynę, trzymając w ręce zawiniątko - czy cię kto napadł? A tak w ogóle, to co zrobiłeś z tą ekstra laską?
     Gdy zadał drugie pytanie, podszedł do mnie i podał mi kostki lodu zawinięte w ręcznik.
     - Dzięki - odparłem przykładając kompres. - Nie stary, nikt mnie nie napadł, a laska pojechała do domu.
     - Tak też myślałem, że nie jest stąd. Widziałem ją kilka razy jak szła w stronę dworca.
     Usłyszeliśmy donośne gwizdanie czajnika.
     - Wiesz co - zacząłem ściągając mokre łachy. - Chyba miałem trochę szczęścia, że przewróciłem się na schodach twojego domu. A tak na marginesie, to mógłbyś włączać lampę na podwórku jak przychodzą goście.
     - Może więcej niż myślisz. Miałem dziś wieczorem jechać do starszych, ale przyjechali znajomi i wypiliśmy parę głębszych. Zresztą zapraszałem cię. Czemu nie przyszedłeś?
     - Moja partnerka nie dysponowała czasem... - zawiesiłem głos. - Faktycznie miałem trochę szczęścia - dodałem jeszcze ciszej.
     - Co mówiłeś, bo nie dosłyszałem?
     - Nie nic. Tylko, że nie miała czasu.
     Andrzej szedł ostrożnie, trzymając przed sobą tacę z dzbankiem i dwiema filiżankami.
     Zostałem już tylko w podkoszulce, slipach i skarpetkach. Moje najlepsze ciuchy wyglądały jak szmaty wyciągnięte z rynsztoka.
     - Ile słodzisz?
     Było to pytanie retoryczne, bo wszyscy moi znajomi wiedzieli, że od kilku lat nie słodzę ani kawy ani herbaty. Sam dokładnie nie pamiętam kiedy zrezygnowałem z cukru. Na pewno dawniej niż dziesięć lat temu, ale kiedy dokładnie nie byłbym w stanie powiedzieć.
     - Jak zwykle nic - odparłem i rozsiadłem się wygodnie.
     Andrzej postawił tacę tak, że nie musiałem wstawać żeby dosięgnąć filiżanki. Nie mówiąc nic podniósł z podłogi moje utytłane ubranie i ruszył do wyjścia. W drzwiach odwrócił się i patrząc na mnie oznajmił:
     - Wrzucę to do wanny i trochę przepłukam, bo za bardzo śmierdzi - zmarszczył nos. - Jak przekręcę przez ręcznik, powinno zdążyć wyschnąć do rana. A tobie zaraz coś przyniosę.
     - Nie rób sobie kłopotu - powiedziałem, ale w rzeczywistości tylko czekałem aż coś dostanę do okrycia. Ostatnio zbyt często wystawiałem się na działanie niskich temperatur.
     Nie chciało mi się czekać aż herbata przestygnie. Głośno siorbiąc wypiłem prawie połowę naczyńka. Gdy do mojego żołądka dotarł gorący płyn, poczułem się zupełnie dobrze. Odłożyłem filiżankę i popadłem w swego rodzaju zadumę. Patrzyłem na miejsce, w którym jeszcze przed chwilą leżała koszula, marynarka, spodnie i skarpetki. Zrobiła się tam mała kałuża. Dziwny był to widok. Wypieszczony do granic możliwości dębowy parkiet a na nim kałuża. Wodząc dalej oczyma dostrzegłem małe krople, które znaczyły drogę odejścia mojego przyjaciela. Gdyby tak zagubił się w tym wielkim domu, bez trudu odnalazłbym go idąc po śladach. Musiałbym tylko wyruszyć wystarczająco szybko, bo woda to trop dość nietrwały. Iść po śladach, iść po śladach, iść po śladach... ,,A śmierć idzie za nim krok w krok'' - przypomniałem sobie tytuł książki, którą czytałem kilka lat temu. A duchy idą za mną krok w krok... Tylko dlaczego akurat za mną? Początkowo wydawało mi się, że może to mieć związek z wypadkiem, ale to co zdarzyło się w ciągu ostatnich kilku godzin, coraz bardziej utwierdzało mnie w przekonaniu, że jednak nie o to chodzi. Dlaczego miałby mi pomagać, skoro chciał mnie zabić? Cholera zresztą wie, jaką logiką kierują się nieboszczyki. A może ma to związek z domem babki? Wprowadziłem się do niego przecież nie dawno. Jaki może być związek między: domem, niewidzialnym telefonem, wypadkiem samochodowym i dworcem kolejowym? Jeśli byłem wplątany w jakąś grę z zaświatów to szachy przy niej były dziecinną igraszką.
     Przez moment zaszumiało mi w głowie. Przerwałem rozważania. Nabierałem bardzo niemiłego przeświadczenia, że jestem obserwowany. Być może nawet w tej chwili.
     W drzwiach pojawił się Andrzej, niosący szary dres.
     - No i co? - zapytał, siadając tuż obok mnie.
     Wzruszyłem ramionami i zacząłem się ubierać.
     Założyłem pachnący nowością dres i aż podrapałem się po głowie. Coś było nie w porządku, ale nie wiedziałem co. Miałem wrażenie jakbym czegoś zapomniał. Czegoś mi brakowało. Zmierzyłem Andrzeja od stóp do głów i robiąc głupią minę spytałem:
     - Czy nie wiesz gdzie posiałem buty? Jestem pewny, że nie przyszedłem do ciebie na bosaka.
     Mój towarzysz uśmiechnął się nie odstawiając filiżanki od ust. Wyraźnie rozbawił go mój problem.
     Udzielił mi się jego dobry humor. Lekko, żeby nie wylać mu herbaty, szturchnąłem go łokciem.
     - No i czego się tak śmiejesz? Nigdy niczego nie zgubiłeś?
     - Owszem - odparł z udawaną powagą. - Nigdy jednak nie zdarzyło mi się w pantoflach wylegiwać w wannie. W gumowcach, jeszcze bym zrozumiał - parsknął śmiechem.
     Patrząc prosto w jego rozbawioną jadaczkę popukałem się po zdeformowanym czole. Chwilę później śmialiśmy się oboje.
     Mój stan fizyczny poprawił się na tyle, że mogłem wrócić do domu. Doszliśmy jednak do wniosku, że nie ma potrzeby ryzykować. Byłem trochę potłuczony, więc Andrzej musiałby mnie odprowadzać, a wyraźnie nie miał na to ochoty. Był zdania, że między innymi dlatego wymyślono telefon, żeby w podobnych przypadkach powiadamiać rodzinę, że nie wróci się na noc.
     Odczuwałem zmęczenie, dlatego nie polemizowałem z jego zdaniem, tylko czym prędzej zadzwoniłem. Nie wdawając się w szczegóły oświadczyłem, że dzisiejszą noc spędzę u Pikuły.
     Moja mama znała go od lat, więc nie zadawała zbędnych pytań. Zresztą z krótkiej wymiany zdań wywnioskowałem, że zadowoli się każdym wytłumaczeniem, które będzie miało choćby znamiona prawdopodobieństwa. Pewnie babcia nie zauważyła, że nie wróciłem na noc. Inaczej cały dom tętniłby życiem.
     - Czy nie będziesz miał nic przeciwko temu, że prześpisz się na narożniku? - znienacka zapytał Andrzej.
     - Wiesz... - zawiesiłem na chwilę głos - jest mi wszystko jedno. Nie jestem ani obłożnie chory, ani na tyle potłuczony, żebym musiał korzystać z małżeńskiego łoża - zażartowałem.
     - Wiesz, będę bezczelny, ale nie chce mi się wyciągać pościeli. Musi wystarczyć ci jasiek i koc. Ale oczywiście jeśli będziesz nalegał...
     - Nie ma sprawy - odparłem. - I tak wystarczająco zakłóciłem ci spokój.
     - Nie ma o czym mówić. Zaspokój tylko moją ciekawość i już na spokojnie powiedz co się stało. W dalszym ciągu nie mogę zrozumieć jak upadłeś na te schody. Przecież gdybyś miał pecha, to mogłeś się zabić. Dobrze, że nie przewróciłeś się do tyłu.
     Wahałem się dłuższą chwilę czy powinienem powiedzieć prawdę. Andrzej był moim dobrym kolegą, ale był również poważnym człowiekiem interesu. Bałem się, że takie opowieści uzna za wytwór mojej chorej wyobraźni. Sam nie wiem dlaczego, zdecydowałem opowiedzieć mu wszystko zgodnie z prawdą.
     - Pewnie będziesz się śmiał - zacząłem - ale prześladują mnie... - zawiesiłem głos - chyba jakieś duchy.
     Po wypowiedzeniu ostatniego słowa opuściłem głowę w oczekiwaniu na dalszy rozwój wypadków. Czekałem żeby dalej pociągnął rozmowę i doczekałem się.
     - Jesteś tego pewny? - zapytał jakimś zmienionym głosem.
     - W zasadzie nie. Jak można być pewnym czegoś, o czym nawet nie mam pewności czy istnieje? Tak mi się po prostu wydaje. To trwa już kilka dni.
     Zamiast spytać o szczegóły nocnej eskapady, Andrzej całkiem rzeczowo i z pełną powagą zadał kolejne pytanie:
     - A dokładnie od kiedy zdarzają ci się te przygody?
     - W zasadzie od niedawna, no powiedzmy od trzech - spojrzałem na zegarek - czterech dni. A bo co?
     Andrzej pochylił się w moją stronę, oparł łokcie o stół, splótł dłonie. Wyglądał na zakłopotanego.
     - Bo widzisz - zaczął - mnie też ostatnio przydarzyło się kilka rzeczy, które nie umiem w żaden sposób wytłumaczyć. Wyobraź sobie, że któregoś wieczoru, a raczej nocy, już po zamknięciu budy, gdy tylko położyłem się do łóżka zacząłem odczuwać pragnienie. Na górze w barku nie miałem nic bez procentów. Musiałem więc zejść na dół do kuchni. Jakieś dwa tygodnie temu spaliła mi się żarówka na klatce więc schodziłem trochę po omacku. W pewnym momencie wydawało mi się, że jakaś bezcielesna postać przesunęła się tuż obok mnie. Aż na moment zesztywniałem ze strachu. Takie głupie uczucie, że w domu jest jeszcze ktoś oprócz mnie. Gdy tylko pokonałem pierwszy strach w kilku skokach znalazłem się na dole i pozapalałem wszystkie możliwe światła, włączyłem nawet mały telewizor. Nie pamiętam co leciało na Eurosporcie, ale pewien jestem, że gdy wróciłem z puszką coca-coli przed telewizor stwierdziłem, że ktoś przełączył na MTV. Wziąłem więc do rąk pilota i wcisnąłem ósemkę. Wtedy obraz w telewizorze zniknął zupełnie. Nie jestem pewien, ale chyba całkowicie się wyłączył. Zdaje się, że zgasła dioda od czuwania. Trwało to na szczęście zaledwie moment. Już po chwili wszystko wróciło do normy, no prawie, bo rzadko zdarza mi się oglądać migawki ze wszystkich dostępnych programów. Tak jakby ktoś przełączał pomiędzy kanałami i nie mógł się zdecydować, który program chce oglądać. To było raczej dziwne, jeśli wziąć po uwagę uwagę, że pilot znajdował się w mojej dłoni i nic nie przyciskałem. Zrobił się tylko jakiś zimny, prawie lodowaty. I wiesz co zrobiłem? Pewnie będziesz się śmiał. Wsadziłem go do szuflady i zamknąłem na klucz. Obraz w końcu ustabilizował się, ale nie wiem czyją to było zasługą. Znowu mogłem oglądać Eurosport, ale zeżarło gdzieś kolor. Trochę mnie to wkurzyło, a więc go w końcu wyłączyłem zupełnie i ruszyłem na górę zapalając wszystkie możliwe światła. W sypialni rzuciłem się na łóżko i chyba szybko bym zasnął gdyby nie to, że usłyszałem wyraźne skrzypienie. Początkowo pomyślałem, że ktoś może być na schodach. W momencie wyskoczyłem z łóżka jak poparzony i wybiegłem na klatkę. Oczywiście nikogo nie było, a skrzypienie - o zgrozo - usłyszałem za sobą. Krok po kroku wróciłem do sypialni starając się dokładnie zlokalizować miejsce, z którego dochodzą te odgłosy. I wiesz co odkryłem? To skrzypiały drewniane listwy na ścianie. A najdziwniejsze było to, że gdy tylko zbliżałem się do miejsca, z którego rozchodził się dźwięk wszystko cichło, żeby za chwilę zacząć skrzypieć na przeciwległej ścianie. W końcu dałem za wygraną. Włączyłem magnetofon, a po wypiciu coli zasnąłem - oczywiście przy zapalonym świetle. Rano nic podejrzanego już nie usłyszałem, a ściany jakie była takie są.
     Nikt nie mógł się dostać do domu niezauważenie, bo zawsze przed pójściem spać włączam motion detektory. Zresztą i tak sprawdziłem wszystkie drzwi i okna. Chociaż powiem ci szczerze, że do piwnicy nie zszedłem. Tylko zamknąłem ją na klucz, żeby ewentualnie ktoś stamtąd nie wyszedł.
     Wysłuchałem go w skupieniu pomimo narastającej od dobrych kilku minut senności. Co prawda nie życzyłem mu źle, ale w sytuacji jakiej się znalazłem jego problemy były mi na rękę. Nie dość, że potraktował mnie poważnie, to jeszcze zyskałem współtowarzysza niedoli.
     - Wcale ci nie zazdroszczę, ale pociesz się. Ze swoich przygód wyszedłeś bez szwanku, a na mnie wystarczy popatrzeć. Od kilku dni czuję się jak worek treningowy. Oprócz tego straciłem chyba szanse na dalszą znajomość z Izą. A wierz mi, że zależało mi na tej kobiecie jak na nikim do tej pory - powiedziałem.
     - W porządku. Nie irytuj się - Andrzej próbował mnie uspokoić.
     - Łatwo ci mówić - odparłem cicho. - Ty nie wiesz jaka to była kobieta?
     - Czemu mówisz była - zaniepokoił się.
     - Nie, nie, to nie to co myślisz. Odjechała bezpiecznie do domu. Tylko, że moje zachowanie było dość dziwne. Przestraszyłem ją chyba nie na żarty.
     - To co? Chciałeś ją zgwałcić, czy jak?
     - Wiesz cooo? - powiedziałem ziewając. - Opowiem ci wszystko po krótce i idziemy spać. Jestem cholernie zmęczony i marzę żeby jak najszybciej się położyć. Nie weź mi tego za złe.
     - Oczywiście - odparł i poczęstował mnie papierosem.
     Przez chwilę wahałem się czy skorzystać z jego propozycji, ale mój nałóg dotkliwie dawał już znać o sobie.
     Zaciągnąłem się lekko i zacząłem swoją historię.
     Podobnie jak ja, Andrzej nie przerwał mi ani razu zanim nie skończyłem. Słuchał chyba z uwagą. Mówiąc starałem się obserwować jego twarz. Tylko raz uśmiechnął się, gdy opowiadałem o swoich perypetiach z farbą. Zresztą do dziś ta historia niezmiennie wywołuje śmiech wśród słuchaczy.
     Gdy skończyłem pokręcił z niedowierzaniem głową, wstał i podszedł do barku. Wydobył stamtąd na wpół pełną butelkę Chopina i dwie drinkówki. Nalał do połowy każdej z nich.
     - Będzie lepsze jeśli dorzucić kilka kostek lodu - powiedział i zniknął za drzwiami.
     Nie minęło pół minuty gdy podał mi szklankę z oryginalnym koktajlem.
     - Pijemy do dna i idziemy spać. Jutro pomyślimy, co z tym wszystkim zrobić - zakomenderował unosząc szklankę.
     Nigdy nie należałem do abstynentów więc wypicie takiej ilości schłodzonej wódki zajęło mi zaledwie moment. Wypuściłem głośno powietrze i sięgnąłem po papierosa. Zanim zdążyłem pierwszy raz się zaciągnąć byłem już sam w pokoju. Chyba zaraz zasnę pomyślałem, gdy poczułem pierwsze oznaki działalności alkoholu w organizmie. Zgasiłem światło, chwilę później przykryłem się po czubek nosa i czekałem aż ogarnie mnie senność. Niestety, chyba nie dane mi było wyspać się tej nocy. Rozmyślałem nad tym co opowiedział mi Andrzej, zastanawiałem się jak doprowadzić do spotkania z Izą i o wielu innych rzeczach - mniej i bardziej istotnych. W końcu doszedłem do wniosku, że co jak co, ale Dorota z całym zamieszaniem nie ma nic wspólnego. Dopiero gdy światło dnia na dobre zawitało do pokoju zapadłem w sen.
     Rano wszystkie strachy wyglądają inaczej. Można nawet o nich zapomnieć, ale trudno jest przyzwyczaić się do obolałego ciała, które jeszcze kilka dni temu było w znakomitej kondycji.
     Wstałem i z trudem wyprostowałem się. Zrobiłem kilka przysiadów i skłonów, pokonując nieprzyjemne uczucie niewyspania i ogólnego zmęczenia.
     W domu panowała grobowa cisza. Poczłapałem do łazienki. Oparty o umy-walkę skupiłem się na oglądaniu własnego odbicia. Zrobiłem przy tym kilka głupich min. Przejechałem ręką po brodzie. Była szorstka.
     Na półce, wśród kosmetyków różnych firm dostrzegłem dwie jednorazówki Polsilwer i piankę Gilette. Odkręciłem kurek z zimną wodą i pochylony nad umywalką przemyłem sobie twarz. Gdy ponownie spojrzałem w lustro zobaczyłem ociekającą wodą twarz i jeszcze coś... Szybko odwróciłem się. Dwa metry przede mną, w powie-trzu, na wysokości mojej głowy wisiała mała, bezbarwna chmurka, nie większa niż wyrośnięty kokos. Para wodna, może dymek z papierosa... Nic nadzwyczajnego. Tyle tylko, że para czy też dym, bez ingerencji z zewnątrz nie przybrałaby takich kształtów. A miałem do czynienia z czymś, co uformowało się w dość regularną figurę geometryczną. Pięć trójkątów równoramiennych połączonych ze sobą wierzchołkami.
     Nie przestraszyłem się. Byłem zaciekawiony. Nawet żałowałem, że po kilku sekundach całe zjawisko samoistnie rozpłynęło się w powietrzu. Zmarszczyłem czoło i pociągnąłem nosem w nadziei, że poczuję jakiś zapach. Widocznie jednak to nie miało zapachu. Westchnąłem trochę zawiedziony, stanąłem twarzą do lustra i rozpakowałem jednorazówkę.
     Po piętnastu minutach odświeżony i ubrany we własne, choć nie do końca wyschnięte ciuchy opuściłem łazienkę. Udałem się do kuchni. Ból w kościach był nawet do wytrzymania. W niewyprasowanej garderobie rozpocząłem kolejny, limitowany dzień swojego życia.
     Andrzej nie był w najlepszym humorze. Przy śniadaniu, które przygotowałem z tego co znalazłem w lodówce, odzywał się sporadycznie. Ja natomiast, zadziwiając samego siebie dowcipkowałem, próbując zdarzenia ostatnich dni obracać w żart.
     - Czy zdajesz sobie sprawę z tego, że gdybyś przewrócił się wczoraj mniej szczęśliwie, nie rozmawialibyśmy teraz - skarcił mnie niespodziewanie.
     -Masz rację - odrzekłem ze zrozumieniem. - Robię sobie jaja z całkiem poważnej sprawy, a tak na marginesie to chyba zapomniałem ci wczoraj podziękować.
     - Nie ma i nie było sprawy - wybełkotał z pełnymi ustami.
     Gdybym nie oczekiwał takiej odpowiedzi z pewnością nie zrozumiałbym nawet jednego słowa, które do mnie powiedział.
     - Wiesz - zacząłem po chwili. - Dzisiaj w łazience... A zapomniałem ci powiedzieć, że pożyczyłem sobie przyrządy do golenia - rzuciłem znienacka.
     Andrzej machnął ręką.
     - A więc dzisiaj w łazience - powtórzyłem - widziałem dziwną mgiełkę. Nie o to chodzi, że mnie przestraszyła, ale zafascynował - usprawiedliwiłem się. - Była zupełnie bezwonna i wiesz - powiedziałem podekscytowanym głosem - przybrała nawet konkretniejszy kształt.
     - Jak to wyglądało? - zapytał drapiąc się za uchem.
     - Przypominało gwiazdkę, może kilka trójkątów - odparłem.
     - To dobrze - stwierdził.
     Zamilkłem na dłuższą chwilę zdziwiony jego wypowiedzią. Zamieszałem kawę. Fusy opadły na dno. Nie mogłem pojąć, co jest dobrego w mgiełce przyjmującej dziwne kształty. Przyjrzałem się badawczo jego twarzy, żeby stwierdzić czy przypadkiem nie żartuje. Chyba nie było mu jednak do śmiechu. Nie mogąc opanować własnej ciekawości zapytałem:
     - A co w tym takiego dobrego?
     - Dobrze, że nie był to odwrócony krzyż, nie uważasz?
     - Uważam - powiedziałem.
     Byłem bardziej niż rozczarowany tym co usłyszałem. Myślałem, że może dowiem się czegoś nowego, a tymczasem oświadczono mi, że powinienem się cieszyć z tego, że żyję. Mój dobroczyńca wyraźnie nie był zadowolony z życia. Zacząłem się nawet zastanawiać czy swoim najściem nie pokrzyżowałem mu jakichś planów. Miałem już o to zapytać, gdy w ostatniej chwili ugryzłem się w język.
     Po dwóch, może trzech minutach Andrzej przestał jeść, wlepił oczy w stół i powiedział:
     - Zastanawiam się, czy tylko nam przydarzają się ostatnimi czasy takie dziwne rzeczy. Jeśli pomyśleć logicznie, musi istnieć między nami jakieś powiązanie. Moim zdaniem, należy odrzucić twoją pierwotną teorię, że może to być zemsta Krzyśka. Ja z wypadkiem nie miałem nic wspólnego. Z podobnych powodów nie sądzę żeby miała tu miejsce klątwa twojej byłej laski. Nie Marek, to nie to.
     - Chyba masz rację - zgodziłem się. - Chociaż trudno powiedzieć czy w tych sprawach do końca należy kierować się logiką.
     Andrzej wstał i z papierosem zaczął przechadzać się po kuchni.
     - Mam pewien plan. - powiedział, wykonując kolejne okrążenie wokół stołu. - Gorzej tylko, bo nie wiem czy da się go zrealizować. Chodzi mi o to, żeby dowiedzieć się czy komuś przydarzyło się coś podobnego.
     - Pomysł nie głupi, ale chyba nie wyobrażasz sobie, że będziemy chodzić od domu do domu i pytać każdego: Czy przypadkiem nie spotkał pan ostatnio ducha w kuchni?
     - No tak, ale widzisz jakieś inne rozwiązanie?
     - Szczerze mówiąc nie - odparłem bez entuzjazmu.
     Nie mogłem sobie pozwolić na śmieszność. W tak zamkniętym środowisku jak nasze miasteczko wiele osób wiedziało, że byłem w domu wariatów. Ktoś taki chodzący i wypytujący o duchy zostanie bez wątpienia uznany za idiotę. Pół biedy jeśli trafi się na kogoś z podobnymi problemami jak nasze. Ale jeśli nie...
     - Trzeba by może rozpisać jakąś anonimową ankietę. - zaproponował trochę nieśmiało. - W każdym bądź razie pomyślę dzisiaj o tym, ale na razie będę musiał cię przeprosić. Muszę jechać do paru hurtowni. Interes to nie zabawka, którą można odłożyć na jakiś czas. Myślę, że mnie zrozumiesz.
     - Oczywiście. I tak narobiłem mnóstwo zamieszania. Też muszę załatwić kilka spraw. W końcu próbuję przecież rozpocząć działalność na własną rękę. Wieczorem albo wpadnę do ciebie, albo zadzwonię. Chyba, że masz jakieś inne sugestie...
     - Wiesz co? Zróbmy tak. Jeśli komuś coś się przydarzy to dzwonimy albo przyjeżdżamy do siebie bez względu na porę.
     - Nie ma problemu. Tylko zanim się do mnie wybierzesz to zadzwoń do moich starszych. Jeśli będę w domu babci to ci powiedzą. Tam niestety nie ma telefonu. Chyba, że taki wyimaginowany.
     Andrzej podrzucił mnie na rynek. Na pożegnanie uścisnęliśmy sobie dłonie i głęboko spojrzeliśmy w oczy. W jedności siła pomyślałem. Zegar na wierzy wybijał dziewiątą. Iza powinna być w pracy już od dwóch godzin.

cdn.