wstępniak
 literatura
 brykalski
 pierwuszina
 pierwuszin
 prozorow
 rossa
 wojaczek
 wojtkiewicz
 zimniak
 interaktywna...
 w iezioranna-h
 publicystyka
 pole miki
 hot dog
 gin & tonic
 dystans
 erotyka
 galeria
 random fandom
 film

linki:
 polska
 sąsiedzi
 świat
 antykwariat
 kontakt

nagrody:
 on-line
 APPF

 title
 home

 
 
 
  Pole Miki  
 
 
 

Copyright © by Jacek Inglot, 1999

Marchołtowe dumki Jacka Inglota

[Na nowego Przybysza]

Ostatnimi czasy zauważyłem na łamach rozmaitych pisemek i fanzinów osobliwą modę na flekowanie "największego wydarzenia w Polskiej fantastyce od czasów Lema" (tak się sam przedstawia), niejakiego Sapkowskiego Andrzeja, autora cyklu o wiedźminie Geralcie. Chlaszcze się oto biednego Sapkowera batem pryncypialnej krytyki za jego zachowanie na ostatnim Nordconie: konkretnie chodzi o wieczorne spotkanie z czytelnikami, zakończone w ciągu piętnastu minut, bowiem pisarzowi nie dopisywała forma - tak to sobie subtelnie nazwijmy (kto powiedział, Bracia moi, że zawsze muszę być chamsky y ordynarny jako ten Marchołt gruby y sprosny). Za ten właśnie eksces jest teraz Sapkowski odsądzany od czci i wiary, co gorliwsi chcą go nawet skreślić z listy fandomowych gości honorowych. Otóż ja sądzę, że gorliwcy owi przesadzają, i to bardzo.

Jest takie powiedzenie: co wolno wojewodzie, to nie tobie smrodzie. Wszystkim krytykantom polecam zajrzeć do "Confiteora" Stanisława Przybyszewskiego, gdzie jak wół stoi, że artystę prawdziwie wybitnego nie obowiązują żadne reguły moralne czy obyczajowe, jego misją bowiem jest sztuka i tylko jej się winien poświęcać - a sztuka sama to jedyna idea, jaką się warto na tym świecie zajmować; i dlatego człek ten może lekceważyć innych, deptać po maluczkich, lżyć motłoch, pić na umór i zarywać sto kurew na godzinę. Dopóki pozostaje wielkim artystą, wszystko mu uchodzi, i basta! Stąd, mym zdaniem, należy z przymrużeniem oka przyjąć wszystkie przeszłe i przyszłe ekscesy Sapkowera i odpuszczać mu to, za co inny - ale pośledniejszy twórca - oberwałby po uszach. Albowiem czy znajdzie się w tym fandomie ktoś, kto odmówi mu mistrzostwa i pierwszego miejsca na naszym fantastycznym Parnasie?

A poza tym, Bracia moi, kto z Was jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci w Sapkowskiego kamieniem. I nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni.



[Na fantastyczną bidę]

Wzywał nas ostatnio Brat JPP, abyśmy przestali pieprzyć o dupie Maryni i wrócili do fantastyki. Chwalebne to wezwanie, ale, Bracie JPP, zapytajmy tutaj, czy jest do czego wracać? - w ciągu ostatniego roku przeczytałem kilkadziesiąt książek fantastycznych, ale w mej pamięci zostały może ze dwie, reszta przeleciała błyskawicznie przez moje zwoje mózgowe niczym jakoweś pobudzające wydalanie otręby. Ostatnio zachwyciła mnie nie tyle książka o fantastyce, co o pisarzu SF: myślę tu o biografii Phipa K. Dicka pióra Lawrence'a Sutina. Czytam i oderwać się nie mogę - jakbym oglądał w jakimś "ciemnym zwierciadle" swe własne smętne życie! Znakomity pisarz odrzucany przez main stream, zmuszony do produkowania tandety SF, robiony w konia przez wydawców, żyjący w permanentnym niedostatku; choć jest to bieda amerykańska, stać go - za te nędzne honoraria - na wyjmowanie obszernego domu i używany samochód. Poza tym miał szczęście do robotnych żon.

Czytam tedy i snuje się przede mną historia faceta walczącego z własną rozkojarzoną psyche i niechętnym rynkiem czytelniczym. Czy ktoś dziś uwierzy, że pierwszy nakład "Człowieka z Wysokiego Zamku" rozszedł się słabo i nie przyniósł autorowi żadnego prawie zysku? Zmieniło się dopiero po Nebuli, choć trudno mówić o krociowych kwotach. Dick całe życie biedował, a gdy pod koniec lat siedemdziesiątych zaczęło mu się powodzić, pojawiły się poważne kłopoty zdrowotne (rachunek za całe lata ćpania amfetaminy) i wkrótce zmarł na zawał, tuż po premierze "Blade Runnera", filmu, który uczynił z niego autora naprawdę kultowego. I taki los nasz będzie, Bracia moi: wzgarda za życia i podbijanie bębenka po śmierci, gdy przyda nam się to jak mszalne kadzidło. "Dał nam Dick przykład, jak umierać mamy".

Otwieram książkę Sutina na stronie 254 i czytam u dołu: "W grudniu Dick zakochał się ponownie, tym razem w parze dwudziestoparoletnich lesbijek." Bracie Dick, my wszyscy za Tobą, już niedługo... i do końca.



[Na niemoralność]

Już miałem znowu przeklinać - zadupie czy też Zatyle obok byłej elektrowni atomowej; ośrodek z labiryntem korytarzy godnym Minotaura, gdzie zamiast Ariadny człek spotykał jeno widma byłych narzeczonych; narożny pokój, w którym słyszałem do bladego świtu pijackie wrzaski; podłe żarcie i atmosferę ogólnego rozprzężenia i bezsensu - już tedy miałem sypać gromy na głowę nieszczęsnego Komandora, kiedy nocy ostatniej, u schyłku pyjam party wreszcie zrozumiałem, po co w tym roku przyjechałem na NORDCON. Oto me zmęczone gały ujrzały dziewczę posługujące się imieniem Wiktora, które postanowiło pokazać mnie i paru innym chłopakom, jak powinna zachowywać się istota prawdziwie wyzwolona - i dało znakomite przedstawienie lesbijskiego seksu, przy pomocy małej czarnulki o ksywie Kijanka czy inna żaba. Obie panie oddawały się pieszczotom z zapałem, nie krępując się przytomną obecnością kręgu pobudzonych samców. Wiktoria potem tłumaczyła Oramusowi - który też zauważył, że osoba ta zachowuje się z niespotykaną dezynwolturą - iż, acz zasadniczo hetereseksualna, akurat odczuwała taką właśnie ochotę. Jest to skądinąd zgodne z dewizą Oskara Wilde: "Najlepiej zwalczyć jakąś pokusę ulegając jej".

I wpadłem w zachwyt, obserwując lesbijskie figle Wiktorii, ponieważ w nagłym olśnieniu pojąłem, Bracia moi, że tak właśnie być powinno: do dechy, kiedy chcę i z kim popadnie. Libertyńska pełnia życia, tego mi trzeba. Dziabię włos na czworo, snuję smętne moralne opowieści, a tymczasem pierniczeję, tracąc niepotrzebnie hormony w oczekiwaniu na starość. Nigdy więcej, Wiktorio, pod twym znakiem zwyciężę!

Z tym poszedłem spać - atoli rano, przy śniadaniu, przypomniałem sobie, co spotkało angielskiego mistrza paradoksu: za gustowanie w młodych chłopcach trafił za kratki, gdzie repertuar interesujących pokus był wybitnie ograniczony. Życie bowiem to tylko z pozoru ogród rozkoszy ziemskich i w którymś momencie zawsze okazuje się, iż w kwietnych alejach przyjemności siedzi ukryty demon, czekający na nadto swobodnych spacerowiczów - i zaprawdę powiadam wam, że kiedyś niespodziewanie wtrząchnie ci on Wiktorię wraz z jej farbowanymi rudymi kudłami, przywracając konieczną równowagę między rozpasaniem a virtus. Tako rzecze, Bracia moi, nie Zaratustra, jeno Marchołt gruby y sprosny, za to na cnotę nawrócony.



[Na konwentowych gadaczy]

Nie ma bardziej obłudnego powiedzonka niż 'vox populi, vox dei' - z natury rzeczy głos tłumu nie może mieć nic wspólnego z Bogiem; pospólstwo bowiem, podobnie jak kobieta, ma skłonność ku uleganiu swym instynktom i irracjonalnym chuciom. Łatwo go byle czym kupić i skłonić do złego, ponieważ nie kieruje się rozumem, lecz zbiorowymi emocjami, ślepymi i pożądliwymi (pamiętacie, Bracia moi, ten okrzyk rzymskiej tłuszczy: "Chrześcijanie dla lwów!"). Słuszniejszym więc byłoby stwierdzenie 'vox populi, vox diaboli'.

Po raz kolejny przekonałem się o tym podczas słownych zmagań z Ziemkiewiczem (tzw. pojedynek gwiazd podczas ostatniego Nordconu). Próbowałem zrobić z Rafała jego ulubioną potrawę, spaghetti bolognese - zamyśliłem sobie najpierw rozrobić mu mózg na rzadkie ciasto, poczekać, aż wyrośnie, zaczem rozwałkować je na cienki placek, zwinąć w rulonik, pokroić, gotować pół godziny, podać z sosem mięsno-pomidorowym, przysypać odrobiną tartego ementalera, sól i pieprz do smaku. Plan zaiste genialny w swej prostocie - niestety, zawiodło wykonanie. Mobilizowałem się dzień cały, nie biorąc do ust kropli alkoholu i ostrząc me kucharsko-intelektulne przybory. I wszystko na nic - gdy stanęliśmy w szrankach, poczułem raptem, że mój bydlęco trzeźwy mózg odmawia mi posłuszeństwa; załatwił mnie stres związany z przejściem górki w tzw. krzywej motywacji (kto liznął trochę psychologii, to wie, o czym mówię), a mówiąc po ludzku, przefajniaczyłem. Nadmiar dobrych chęci rozłożył mnie na łopatki i choć miałem argumenty jak kamienie młyńskie (zarzucałem memu przeciwnikowi, że jest przepowiedzianym w Apokalipsie Fałszywym Prorokiem oraz że "Walc stulecia" pochwala życiowy konformizm), mój adwersarz przemieniał je dowcipnymi ripostami w papierowe kulki, ku wielkiej uciesze publiczności. Nie przeczę, jest w tym niezły (a i zaaplikował sobie dla rozluźnienia parę piw), jak to telewizyjny poranny gadacz. Myślę, że niedługo awansują go do drugiego śniadania

Zatem zagadał mnie cny Rafał na śmierć; w tym jest naprawdę dobry. Nie ma jednak ludzi całkowicie doskonałych, stąd oczekuję z niecierpliwością na pojawienie się w warszawskich gazetach ogłoszenia następującej treści: "Pięć godzin gadania z Ziemkiewiczem zamienię na pięć minut seksu z Inglotem. Wiktoria". W czymś muszę być w końcu od niego lepszy. Wszak powiada Pismo, że ostatni będą pierwszymi.



[Na fandomowe swary]

"O tym-że dumać na paryskim bruku,/ Przynosząc z miasta uszy pełne stuku/ Przeklęstw i kłamstwa, niewczesnych zamiarów,/ Zapóźnych żalów, potępieńczych swarów!" - tak sobie pomyślałem, Bracia moi, o nieszczęsnym Adamie, zrażonym do polskiego emigracyjnego piekiełka, gdy doszły mnie wieści o kolejnej Wielkiej Wojnie Fandomowej, jaka wybuchła między Ziemkiewiczem z jednej strony, a tandemem Parowski-Oramus z drugiej. Obie strony nie przebierają w słowach, "utraciwszy rozum w mękach długich,/ Plwają na siebie i żrą jedni drugich", nazywając adwersarza twórczym klimakterykiem czy ambicjonerem bez zasad. Najbardziej wkurza mnie to, że nijak swym prostaczym marchołtowym rozumem nie mogę pojąć, o co tym gościom chodzi - poza tym, że się już od dawna nie lubią. Trwa tedy publicystyczna połajanka, panowie na konwentach ignorują się ostentacyjnie, na niektóre przestali w ogóle przyjeżdżać, aby tylko nie widzieć wrażej twarzy. Nie wynika z tego nic, jeno egzystencjalny absmak i towarzyskie kwasy.

Ja zaś, Bracia moi, w chwilach tak niesmacznych "wyrywam się z myślą ku szczęśliwym czasóm", do "kraju lat dziecinnych", czyli fandomu z lat osiemdziesiątych, gdy człek na konwencie "biegł jak po łące, a znał tylko kwiecie/ Miłe i piękne, jadowite rzucił,/ Ku pożytecznym oka nie odwrócił", a Parowski z Ziemkiewiczem zręcznie udawali, że się nawet lubią, ba, zajmowaliśmy się wówczas fantastyką, a nie dupą Maryni. Było co prawda biednie, ale jakoś dziwnie wesoło i - wybaczcie wielkie słowo - bratersko; nigdy już potem nie miałem poczucia przynależenia do tak solidarnej wspólnoty. Gdy dziś wspominam "ten kraj szczęśliwy ubogi i ciasny", łezka szkli mi się w oku - komuno, czyżbyś była lepsza?



[O końcu]

Maj, Międzynarodowe Targi Książki w Warszawie: labirynt złożony z kilometrów książek, po którym błądziłem wraz z tłumem równie jak ja zagubionych ludzi. I nigdzie nici Ariadny! Najgorsze było to, że co drugą widniejącą na półkach pozycję chciałbym nabyć - ba, ale za co, poza tym gdzie to trzymać i kiedy czytać? Zdruzgotany tą Ogólną Niemożnością Wszystkiego, poszedłem pocieszyć się w redakcji "Nowej Fantastyki"; w lokalu zastałem tylko sekretarzującego Krzysztofa Szolginię. Jak zwykle trwał dzielnie na posterunku i robił korektę, w czym mu przeszkadzałem, częstując piwem i snując wspomnienia o starych, dobrych czasach, kiedy to w piątki redakcja jeszcze "Fantastyki" pękała w szwach od kandydatów na pisarzy, grafików i recenzentów - luby był z nich pożytek, bowiem bez dyskusji latali wymieniać puste flaszki. Siedziałem tedy z Szolginią bite dwie godziny, a do redakcji nie zajrzał w tym czasie pies z kulawą nogą. Tym niemniej drzwi do lokalu się nie zamykały, co chwila wpadali przez nie młodzi ludzie i, nie zwracając uwagi na gościnnie rozwarte wrota skretariatu NF, biegli w te pędy do Brzezickiego, właściciela spółki Zombi Sputnik Corporation czy jakoś tak, parającej się grafiką usługową, głównie reklamą. Z zajmowanych przez niego pokoi dobiegał radosny gwar, przyjemnie pachniało chałturą, komercją i szmalem. I tak to sobie szło: po czternastej w redakcji zjawił się Parowski i zapytał mnie, czy robi dobre pismo.

Koło piętnastej wróciłem na targi. Tam w rozmowie z pewnym poznańskim wydawcą wyszło, że jeśli do sierpnia dostarczę mu 20 stron prozy współczesnej, to podpisze z mną "w ciemno" umowę na powieść. To się nazywa, Bracia moi, początek końca.



Jacek Inglot