wstępniak
 literatura
 brykalski
 pierwuszina
 pierwuszin
 prozorow
 rossa
 wojaczek
 wojtkiewicz
 zimniak
 interaktywna...
 w iezioranna-h
 publicystyka
 pole miki
 hot dog
 gin & tonic
 dystans
 erotyka
 galeria
 random fandom
 film

linki:
 polska
 sąsiedzi
 świat
 antykwariat
 kontakt

nagrody:
 on-line
 APPF

 title
 home

 
 
 
  Publicystyka  
 
 
 

Copyright © by Adam Cebula, 1999

Adam Cebula
Fragment z wielkiej pracy "O niczym".


    Powiem od razu, że okoliczności powstania tego tekstu są dosyć dziwne. Powstał spór wokół edytora ''vi''. Czy on się do czegoś nadaje? Postanowiłem poćwiczyć go. Można oczywiście wykonywać tzw. teksty, specjalnie przygotowane do wyćwiczenia palcówki dla maszynistki. Maszynistka ma jednak zazwyczaj wspomaganie w postaci szefa, który jej dyktuje. Ja nie mam. Właśnie to dyktowanie jest największym problemem. Pisząc w ''vi'' postanowiłem nieco poćwiczyć myślenie. Dopiero, gdy podczas pisania można swobodnie myśleć o tym co się pisze, a nie o tym jak, można uznać, że opanowało się urządzenie do pisania. By przekonać się, na ile mogę sobie pozwolić, postanowiłem wymyślać rzeczy dziwne, czasem przeciwne rozumowi.
    Dlatego pozwolę sobie umieścić zastrzeżenie. Tak jak teksty zamieszczanych w ''Farenheicie'' listów nie muszą zgadzać się z poglądami Redakcji, tak nie ma gwarancji, że to co tu napisane jest do końca zgodne z poglądami autora...
    Pretekstem, dla którego pozwalam sobie ten tekst, który jest raczej czysto polityczną napaścią, podrzucić akurat tu, jest historia, która miała miejsce na jednym z LOF-ów. Jacek Inglot wymyślił nowy gatunek literacki: polit-punk. Kłopot był w tym, że ów twór krytyczno-literacki nie miał jeszcze ani jednego przedstawiciela. Nie bardzo było wiadomo na czym ten chaos poglądów miałby polegać.
    No więc...
    Czytanie klasyków marksizmu wymaga na pewno pewnego szczególnego nastroju: może to być wyjątkowo wisielczy humor, nastroje zbliżone do rozdwojenia jaźni, nieuświadomiona chęć samozniszczenia, albo posunięta do chorobowych rozmiarów pasja poznawcza. To ostatnie ludziom wbrew pozorom przytrafia się dość często: jest połączone z przeświadczeniem o wyjątkowości własnej osoby i konieczności spełnienia niezmiernie ważnej misji dziejowej: wygrania pod Waterloo, lub ujścia zamachowcom, w szczególności niejakiemu Brutusowi. Są też inne możliwości, uwarunkowane indywidualnymi okolicznościami poznawania historii, lecz w gruncie rzeczy nie wpływa to zasadniczo na przebieg leczenia farmakologicznego.
    Mając to wszystko na uwadze nie mogę z czystym sumienie zalecać takich lektur. Mogę to natomiast zrobić, z wyrzutami na tymże, gdy weźmie się pod uwagę, że wydrukowano rzeczy jeszcze gorsze. Czytelnik łaskawie wybaczy, że przez wzgląd na istniejący stan prawny nie posłużę się tytułami. Na nic zresztą taki rejestr by się nie przydał: co dzień przybywa pozycji, które pomimo, że wydaje się to nieprawdopodobne, wręcz całkowicie niemożliwe, przesuwają poprzeczkę w dół.
    Pomysł budowy socjalizmu raczej ma bardzo minimalne wzięcie w społeczeństwie: nawet najlepsza argumentacja, najpiękniejsze przemowy nikogo nie przekonają. Natomiast wystarczy rzecz nazwać nieco inaczej, a znajdą się chętni do realizacji.
    Tak więc, jeśli namawiam ostrożnie i warunkowo do lektury ''Dzieł wszystkich'' Lenina, to ze względu na to: można trafić gorzej. O ile trafi się na Marksa, to raczej trudno mieć wątpliwości, że chodzi o marksizm i budowę socjalizmu. Gdy po takiej nauce weźmie się do ręki te współczesne dzieła, to można będzie można się przekonać, czy ich autorom czasem też nie chodzi o socjalizm, choć żegnają się krzyżem świętym na sam dźwięk (i nie tylko) słowa.
    Jednym ze szczególnie drażliwych tematów jest wolność. Dziś w zasadzie nie wypada kwestionować jej jako wartości samej w sobie. Ludzie są wyczuleni na wszelkie próby jej ograniczania. A jednak warto sobie poczytać o moralności socjalistycznej i tej ''uświadomionej konieczności''.
    Na miejsce dawnej musztry, którą wysuwano w społeczeństwie burżuazyjnym wbrew woli większości, wysuwamy świadomą dyscyplinę robotników i chłopów... .
    To taka bardzo typowa konstrukcja. Coś co było, to nazywamy tak, by się nie podobało, a to samo teraz, tak by wyglądało dobrze. Chodzi oczywiście o to, by robić to co nam się przydaje. Tyle.
    Pod hasłami wolności startuje większość ruchów polityczny. Jest ona, jak się ich wyznawcom wydaje, tym co najłatwiej osiągnąć. Tymczasem, chodzi o to by komuś dowalić. Najczęściej jest tak: ktoś lub coś przeszkadza np. jakiś urzędnik ściga za niezapłacone podatki. Wystarczy trochę pogadać na mównicy, by problem długu zamienić w prześladowanie w ogóle. A skoro jest prześladowanie w ogóle, to znaczy nie ma wolności. Tyle wystarczy, by nawoływać i obiecywać, że oczywiście gdy odniesiemy zwycięstwo to nikt nic nie będzie płacił...
    Z wolnością politycy mają stale kłopot. Jest to bowiem wartość wyjątkowo dobrze służą człowiekowi, a nie rządzącym. Wyjątkowo dobrze broni interesów, dobrze pojętych, zarówno przeciętnych Dreptaków, jak i takich, co pchają się na pomniki. Gdy naruszona zostaje wolność jednostki to prawie na pewno oznacza, że stało się coś, co podpada pod normalny kodeks karny dla złodziei i chuliganów: albo coś zrabowano (zarekwirowano, lub przejęto na własność skarbu państwa) obito po mordzie, a w najmniej drastycznym wypadku przegoniono z mównicy grożąc zabraniem pieniędzy.
    Z tego powodu wolność jest wartością, na której wodzowie prawie zawsze łamią sobie kończyny w drodze do powszechnej szczęśliwości. Właściwie trudno wymienić instytucje, którym by nie przeszkadzała: wojsko policja, urząd podatkowy, szkoła, organizacje młodzieżowe, i oczywiście religijne.
    Wbrew pozorom, gdy zwłaszcza religie kombinują, jakby tu wprowadzić wszelkiego rodzaju reglamentacje seksualne, to nie chodzi o moralność, ale o wolność. Jest to jedna z najskuteczniejszych metod jej neutralizacji. Po prostu: przekraczasz ustalone granice, popełniasz grzech. Będziesz z tym grzechem sobie chodził, dopóki nie dostaniesz jakiegoś rozgrzeszenia. A po to musisz przyjść do nas...
    Zawsze zastanawiało mnie, dlaczego genitalia w walce politycznej są tak bardzo ważne. Do końca odpowiedzi nie znam. Jest wytłumaczenie najprostsze: ''oni'' tylko na tym się znają. Jest to zapewne zasadnicza przyczyna. Poszukajmy jednak, choćby dla sportu tych bardziej złożonych .
    Zawsze wydaje mi się, że jest to jakiś rodzaj atawizmu z czasów gdy nad stadem panował jeden samiec i gdy to on miał prawo pierwszeństwa do kopulacji. Zapewne jest i inny powód: zawsze jest to jakiś współudział w konsumpcji małżeństwa, gdy się zezwala na nią, choćby tylko formalnymi obrzędami. Jest to jakaś namiastka przyjemności. Wszystko to oczywiście bardziej są złośliwości, niż argumenty. Mogę dołączyć jeszcze jedną: jest jakiś powód, by faceci którzy nie mieli okazji a najczęściej już nie mogą, pod pretekstem wykonywania swoich obowiązków pogadali sobie o seksie.
    Jest jednak bez wątpienia rzeczywisty i nie do pominięcia praktyczny skutek reglamentacji seksualnej: erotyzm jest to jedna z najważniejszych potrzeb człowieka. Jeśli ma ją zaspokojoną, czasami nie bardzo chce rozmawiać o innych. Nie mówię o kopulacji. Mówię o rodzinie. Bez seksu można wytrzymać latami, spokojnie całe życie. Kiepsko jest człowiekowi odrzuconemu. Związek dwojga ludzi, jaki tworzy miłość jest naprawdę tym, co w życiu człowieka jest najsilniejszym budulcem. Miłość daje siłę do przetrwania. Rodzina, jest nie tylko najbardziej podstawową jednostką budowy społeczeństwa. Społeczeństwo jest w większości sposobem organizacji rodzin. Powinno wobec niej spełniać role służebną. Rodzina potrzebuje społeczeństwa tylko ''nie co''. W życiu normalnego człowieka rola np. państwa jest trzeciorzędna. Podobno kilkadziesiąt procent Polaków chętnie wymieniło by swój paszport na niemiecki, jeśli by była taka możliwość. Normalny człowiek nie jest związany ze swoim krajem aż tak bardzo, by gotów był dla niego poświęcić dobro swojej rodziny.
    Jest więc tak, że jeśli taki jeden z drugim założy sobie rodzinę, to już nie bardzo jest do niego jak przystąpić. Intruza wystawi za drzwi. Koło rodziny kręci się każdy, kto chce mieć rzeczywisty wpływ na ludzi. "Bardzo dobrze", gdy uda się ustalić przepisy zakładania rodziny. Najlepiej, gdy jest jakiś urząd, który albo zatwierdzi, albo nie. Wtedy kawaler, czy panna pozostają realnie zależni. Kiedy jednak w końcu ludzie sami ustalą sobie takie przepisy, że urząd nie ma wiele do gadania, gdy przestają ufać mocy sprawczej tego urzędu i sami oceniają kiedy i z kim powinni pozostać, wtedy nie ma nic innego do roboty, jak uprawianie lamentów, nad stanem owej rodziny i udawaniem na wszelkie sposoby, że chce się ją bronić przed wszech-zagrażającymi siłami.
    Zawsze pozostanie część takich ludzi, którzy na wszelki wypadek będą chcieli sobie zapewnić błogosławieństwa w trudnym pożyciu. Dla nich są przepisy. Bez tych przepisów nie byłby potrzebny żaden urząd ani urzędnik. Nie ma sensu taka sytuacja, gdy ludzie zwracają się do sądu, a sędzia proponuje, by rozsądzili się sami. Dlatego są przepisy, jest zależność od sądu i jest poczucie podsądnych pewnej wyższości na resztą, która w domyśle owych przepisów nie przestrzega. Do pewnego stopnia zysk jest więc obopólny.
    Jeśli rozwodzę się tu nad tym wszystkim to dla tego, że komuniści i owszem sprawą moralności seksualnej jak najbardziej się zajmowali. Jest dość słynna sprawa teorii tzw. hordy pierwotnej. Ludzie w czasach przedhistorycznych mieli tworzyć takie swego rodzaju stada o organizacji stada pawianów. Głównie chodzi o istnienie pełnej feudalnej podległości, w tym seksualnej. To ponoć (podaję za K. Imielińskim) Engels wymyślił małżeństwo przez porwanie. Ponoć, bo sam Engels zdaje się zwalać na uczonych wieku XVIII.
    Miał taką wizję, że jedno stado napadało na drugi stado, porywało samice czyli kobiety i po zbiorowym gwałcie przyznawało je organizatorom wypadu. Szczerze mówiąc, poglądy Engelsa na ten temat wydają się znacznie bardziej skomplikowane: wystarczy przeczytać żelazny fragment, którego w moich czasach nie udawało się uniknąć nikomu kto zaliczał kurs filozofii (Pochodzenie rodziny, własności prywatnej i państwa). Pogląd jednak krąży w literaturze. Rozstrzygnięcie, kto, kiedy i co wymyślił, zostawiam odnośnym uczonym.
    Trudno się oprzeć wrażeniu, że pomijając wszelkie nasuwające się złośliwości i sprośliwości, jest to nad wyraz prosta ekstrapolacja (zastrzeżenie: w znaczeniu symbolicznym, humaniści nie rozumieją tej metody), stosunków które można było obserwować we współczesnym autorowi społeczeństwie. Po prostu, przy założeniu, że im dalej w głąb dziejów, tym mniej zasad, dochodzimy do absolutnego chaosu. Ekstrapolacja bywa czasem bardzo skuteczna: np. do wyznaczenia pracy wyjścia elektronu z metalu. Niestety: prawdopodobnie wszelkie pomysły dotyczące tzw. hordy pierwotnej są całkowicie chybione. Przeczą im obserwacje organizacji pierwotnych plemion, i życia np. orangutanów. Proste eksperymenty mogą przekonać, że w trudnych warunkach, zwłaszcza gdy zaludnienie jest bardzo niskie o wiele rozsądniej jest zapewnić sobie życzliwość wszelkich istot wokół, w tym żony i sąsiadów.
    Engelsowi ''pasowałby'' ten scenariusz (dla filmu dziś też by się nieźle nadał), bo pozwalałby na tezę, że małżeństwo jest pierwszą formą wyzysku klasowego. Klasyczny wykład Engelsa na pochodzenie jest dosyć mocno zamazany. Pomijając wszelkie komentarze klasyków socjalistycznego myślenia, ledwie można się z niego domyślić o co chodzi. Prawdopodobnie tylko o prawo do rozwodów, czy opracowanie tego prawa w inny, niż obowiązywał do tamtej pory sposób. Awantura toczy się w tym klasycznym (Pochodzenie rodziny...) fragmencie na polu wzajemnych oskarżeń o niemoralność. Chodzi o małżeństwa oparte o nie o uczucie, ale zawarte na zasadzie faktycznego sprzedania najczęściej kobiety, (sprzedawano także mężczyzn), bogatemu małżonkowi.
    Na marginesie warto zauważyć że prawo kanoniczne zawiera ideę że takie małżeństwo jest nieważne. Warunkiem ważności małżeństwa jest bowiem miłość pomiędzy małżonkami. Jednak Katechizm Kościoła Katolickiego mówi tylko o ''(2201, numeracja akapitów) Wspólnota małżeńska jest ustanowiona przez zgodę małżonków''.
    Engels wywodzi, że stosunki własności doprowadziły do faktycznej podległości kobiety, żony, mężowi, że te same stosunki generują zepsucie i upadek moralny społeczeństwa. Przeciwko moralistom wytoczono więc armaty, które same sprokurowali.
    Oczywiście dawało to do ręki komunistom możliwość pomajstrowania przy rodzinie. W tamtych czasach trzymał na niej rękę dosyć skutecznie kościół. Ongi rozpowszechniony był pogląd, że dzięki tym teoriom komuniści zyskiwali jeszcze jeden pretekst do walki z religią. Tacy głupi, by walczyć, dla samej walki, to oni nie byli. chcieli mocno trzymać w garści masy, a do tego potrzebna była jakaś działka na terenie rodziny. Gdy władza religijna nie była całkowicie zależna od międzynarodówki socjalistycznej, to na kompromis nie można było liczyć. Potrzebna była jakaś walka klas w rodzinie.
    Rzecz charakterystyczna: o ile w początkowym okresie komuniści mieli zdecydowanie ''postępowe'' (w umownym sensie) poglądy na moralność seksualną, dopuszczanie rozwodów, pewna nawet fascynacja erotyzmem, (co widać np. w filmach z lat 20 - tych) to w czasach późniejszych prawo zajęło się np. rozpowszechnianiem pornografii. Cenzura pilnowała, by np. nie przedrukowywać zdjęć z przedwojennych polskich magazynów, w których prezentowały się gwiazdy nocnych klubów Warszawy. Popuszczono dopiero za tzw. późnego Gierka. Lecz z dużym strachem. Gdy sobie poczytać ów klasyczny fragment (Pochodzenie...) to można doszukać się w nim postawy charakterystycznej dla współczesnego liberalnego podejścia: wolelibyśmy się tym zajmować jak najmniej i wiemy, że nie bardzo potrafimy tu cokolwiek poprawić, jeśli ludzie sami tego pomiędzy sobą nie poprawią. Generalnie widać tu Koncepcję redukcji ingerencji ideologii.
    Trudno się oprzeć pewnej analogii: wczesne chrześcijaństwo akceptowało seksualność człowieka. Gdzieś w okolicach wieków średnich związało się z administracją i zaczął się okres augustiański. Współcześnie, gdy na plecach czuć dech dziejów, zaczynają się kombinacje, jak wybrnąć z niewzruszonych zasad.
    Można sobie wywieźć taką zasadę: stosunek do seksualizmu człowieka pozwala poznać, jak dobrą w danym momencie kondycję ma ideologia: jeśli nie majstruje nic przy tej dziedzinie, ma się dobrze, jak jest zdecydowanie na bakier z prawdziwymi regułami, ale udaję, że jest wręcz przeciwnie, rychło nadejdzie okres reform. Ostatnią fazą jest próba zwarcia szeregów. Po niej zazwyczaj nie ma już nic.
    "Obserwujemy ze strony przeciwnika wzmożone lansowanie właściwych kapitalizmowi postaw moralnych, modeli życiowego sukcesu i stylu życia."
    Jan Szydlak, Aktualne problemy pracy ideologicznej, Nowe Drogi" 1974.
    Pozwolę sobie (a kto i jak mi zabroni?) powrócić do kwestii rodziny.
    "Rodziny o licznym potomstwie państwo otacza szczególną troską.(...)
    Artykuł 79 z Konstytucji PRL"
    Powiem to, co poprzednio już usiłowałem (powiedzieć) jeszcze raz. Rodzina w ostateczności może się bez społeczeństwa obyć. Społeczeństwo jest formą organizacji rodzin. Pełnić ono powinno całkowicie służebną rolę wobec rodziny.
    "Rodzina jest podstawową komórką życia społecznego} To nic PRL ani z innych komunistów. To akapit 2207 z Katechizmu Kościoła Katolickiego."
    Wkraczam tu na niebezpieczne ścieżki, ale nic na to nie poradzę: rysuje się pewna sprzeczność w widzeniu rodziny moim i ideologów. "Podstawową jednostką organizacji społeczeństwa" rodzina była także w PRL. Drobna różnica definicji zależności pomiędzy rodziną a społeczeństwem w moim pomyśle i tym czego potrzebuje ideologia.
    Stan fizyczny jest moim zdaniem taki: społeczeństwo jest formą organizacji rodzin. Człowiek rodziny potrzebuje. Wyjątki potrafią żyć w samotności. Generalnie jednak jest to jakieś nieszczęście. Czasami nie ma innego wyboru, zwłaszcza gdy chodzi o osobników dotkniętych zespołem "pasji poznania": tacy raczej powinni pozostać samotni. Kiedy udaje się założyć rodzinę, to jest to akt realizacji siebie. Gdy w rodzinie wszystko jest dobrze, to jakakolwiek ideologia ma poważne kłopoty z dotarciem do jej członków. Jeśli nie mają siana pod czaszką, to wyproszą szybko każdego, który zechce cokolwiek ustawiać w ich życiu. Normalna rodzina korzysta z państwa, ale nie zamierza mu służyć ponad pewną rozsądną miarę. Brzmi to wyjątkowo aspołecznie, jednak muszę stwierdzić, że wszelki patriotyzm traktowany abstrakcyjnie, a nie jako powinność wobec swoich bliźnich, czy forma dochowania zasad, " pewnie" nie ma sensu. To wynik doświadczeń stanu wojennego.
    Tak to w praktyce wygląda, czy się komu podoba czy nie. W praktyce rodzina staje się dla wszelkich ideologii i religii wrogą twierdzą. Owszem bywają rodziny, których członkom wydaje się, że są oparte np. na religii. Niech sobie odpowiedzą na pytanie wówczas, czy potrafią być szczęśliwi w rodzinie bez miłości? Rodzina jest związkiem uczuciowym, który z wszelkimi instytucjami nie ma nic wspólnego. Nie ma też nic wspólnego (albo bardzo niewiele) z religią. Chyba, że ma problemy. Przykro mi, ale z perspektywy tego co zdążyłem w życiu zobaczyć, to tak właśnie jest.
    Jest też raczej tak, że to społeczeństwo, ideologie, instytucje, religie potrzebują rodziny, a nie na odwrót. Jeśli coś w rodzinie szwankuje, zwłaszcza gdy chodzi o miłość, to nic nie pomoże, jeśli dwoje ludzi nie da sobie radę samemu. Wszelka interwencja czyni raczej jeszcze większe szkody. Co najmniej kilku moich znajomych przekonało się na własnej skórze, jak beznadziejne są wszelkiego rodzaju kursy przedmałżeńskie, daremne wizyty w poradniach, jak niebezpieczne rady w stylu "zasiadania".
    To poradnie przedmałżeńskie potrzebują pomocy, one muszą mieć jakiś pretekst istnienia. Nie będę się pastwił nad szczegółowymi pomysłami: wystarczy elementarna wiedza z teorii informacji by zrozumieć dlaczego to wszystko tak dokładnie nie działa.
    Zawsze mnie zastanawia, skąd bierze się w dzisiejszych społeczeństwach pożądanie wielodzietności. Sprawa jest zrozumiała, gdy chodzi np. o Żydów w czasach biblijnych. Wówczas zapewniało to szereg przewag militarno-ekonomicznych. Dziś jest raczej bezdyskusyjnym nieszczęściem. Gdyby ktoś miał wątpliwości niech sobie wykona wykres przyrost naturalny-dochód w dol. USD. dla np. państw. Zależność jest dokładnie odwrotna.
    Można pokazać prawie analitycznie dlaczego tak jest. Po prostu dzieci drogo kosztują, a jeśli przyrost ma być spory, to są najliczniejszą grupą niepracujących w społeczeństwie. To, niestety, dzieci, a nie emeryci przejadają lwią część dochodu narodowego.
    Ucząc się programowania zrobiłem sobie takie elementarne symulacje. Jest to bardzo wdzięczne zagadnienie dla komputera. Przy uwzględnieniu różnych warunków okazuje się, że nawet gdy przewidujemy bardzo długi życie na emeryturze, to optimum rozwoju znajduje się gdzieś około przyrostu na poziomie +0.3\%. (Oczywiście, by uzyskać jakieś "prawdziwe" dane trzeba by się mocno namęczyć przy programie).
    Generalnie jednak jest tak, że najlepszą metodą na rozwalenie gospodarki jest przyrost na poziomie kilku procent. Tyle już wystarcza. Nawet USA z ich wyjątkowo zdrową gospodarką i tradycyjnie wielodzietnymi rodzinami, które radzą sobie nadzwyczaj dobrze wysiadają w tej konkurencji. Tworzą się bowiem liczne obszary geograficzne i społeczne, które wypadają z życia społecznego. Działa paskudne sprzężeni zwrotne: biedniejszych rodzi się więcej. Jest to dość powszechna wiedza.
    Tymczasem wielodzietna rodzina jest w cenie. Można zrozumieć że lubią ją katolicy: co prawda Kościół zaleca w tej mierze rozsądek, ale wierni nauk posoborowych nie znają. Po prostu działa tradycja. Dlaczego jednak troska o rodzinę zwłaszcza wielodzietną znalazła się w konstytucji PRL?
    Czy aby nie jest to tak, że ostoją ideologii jest człowiek o wyjątkowo nieskomplikowanym ideale szczęścia? Sprawa nie jest do jednoznacznego wyjaśnienia. Chińczycy, jak zwykle odwrócili kota ogonem i oznajmili, że rodzina wielodzietna jest szczególnie nie lubiana przez państwo. Jeśli nie skończyło się to źle dla państwa, to pewnie z powodu jego rozmiaru. Być może, na skutki trzeba będzie jeszcze poczekać. Być może dopiero za kilkadziesiąt lat, tak jak w Polsce wobec aparatczyków stalinowskich naród chiński będzie miał okazję powiedzieć, co myśli o autorach tych akcji.
    Fakt jest taki: wielodzietność nie bardzo potrzebna ideologiom pasuje Tzw. szarym ludziom. Być może nawet nie wielodzietność osobista, co to, to jednak chyba nie, jednak jest ona spostrzegana jako nieszkodliwy w miarę program rozwoju sąsiadów.
    Jeśli ja mam sklep, a obok mieszka ktoś, kto przeżywa ból istnienia, to bardzo złym lekarstwem nań jest, by założył sobie konkurencyjny sklep. Co to, to nie. Co prawda na rozterki duchowe czasu nie zostanie ani ciut, ale lepiej niech sobie machnie dzieciaka: on będzie miał zajęcie i ja będę miał spokój. Rodzina wielodzietna zazwyczaj nie psuje atmosfery: nie konkuruje (bo ma kłopoty) z otoczeniem. Diabli biorą kariery tatusiów, mamusie tyją i przestają pociągać naszych mężów...Bardzo rzadko bywa tak, że synowie podrastają i zaczynają trząść okolicą. Ostatnio zazwyczaj jest tak, że to nieszczęśliwi jedynakowie powracają po latach w swoje okolice, najczęściej tylko po to by pokazać swój nowy samochód, ale czasami by założyć jakiś spory interes. I to raczej oni grają pierwsze skrzypce.
    Dzieci rodzin wielodzietnych zazwyczaj kończą zawodówki i dzielą dzisiejszy los ich absolwentów: ciężkie życie i dużo dzieci.
    "2221 Płodność miłości małżeńskiej nie ogranicza się jedynie do przekazywania życia dzieciom, lecz powinna obejmować ich wychowanie moralne i formację duchową". Katechizm Kościoła Katolickiego.
    Sam już zacząłem zapominać, że zaczęło się od wolności. Powiedziałem coś takiego, że gdy ktoś zaczyna prokurować tzw. reglamentację seksualną, to nie chodzi o seks, ale o wolność. Po namyśle (czy autorowi wolno się namyślać w trakcie pisania?) muszę się przyznać, że jest w tym nieco pozoranctwa. Bo oczywiście w końcu poszczególnym ludziom nie idzie o jakiś abstrakt, tylko o to, co konkretnie mogą robić.
    Dowcip jednak w tym, że rodzina jest czymś o wiele bardziej odrębnym niż państwo od państwa. świadomie mętnie piszę. Państwa posiadają wolność tworzenia praw, nakładania podatków, sądzenia itd. Rodzina w świetle prawa ma ich o wiele mniej, jednak faktycznie, w stosunku do swego członka może znacznie więcej. Może mu dawać, lub nie uczucia, może mu okazywać lub nie zaufanie, miłość itd. Może to robić suwerennie i istniejące w Europie systemy prawne nie próbują już się w to mieszać. Zasadniczą przyczyną jest chyba to, jak bardzo kompromitowały się przy tej okazji.
    Rodzina jest bowiem czymś, co wszelkim prawniczym bełkotom wymyka się. Prawo jest bezradne wobec uczuć. Dlatego stosunek rodziny do państwa nie bardzo się daje opowiedzieć porządnym, gramatycznym zdaniem.
    Bycie wodzem, to jedna z przyjemności, jaka się w historii zdarzyła kilku osobom. Wódz wygłaszał mowy, słuchał wrzasku rozentuzjazmowanych tłumów (sam się z niego idywidualizując). Potem zwykle prowadził wyprawę i komuś dokopywał. Wódz miał władzę na emocjami. Kupa luda zwykle "wierzyła" w niego.
    Świat współczesny wykreował "polityka". Polityk, to ktoś, kto zawodowo zajmuje się kierowaniem państwem. Po prostu fachowiec. Po trochu taki sam, jak hydraulik, mechanik samochodowy, czy nauczyciel. W demokracji najlepszy polityk, to taki, którego prawie się nie zauważa. Polityk jest przeciwieństwem wodza. W polityka się nie wierzy. Ameryka traktuje swojego prezydenta, jak polityka: guzik ludzi obchodzi, jaki ma on moralny kręgosłup. Dopóki daje sobie radę z biurokracją, to wszystko jest dobrze. Polityk, tak jak hydraulik, dba o pewne sprawy. Ludzie mają dość rozumu, by sprawdzić, czy robi to dobrze: wystarczy przeliczyć pieniądze w portmonetce.
    Z natury takiego stanu polityk od wszelkich spraw, od których tylko można, trzyma się z daleka. Najgorzej jest bowiem sknocić. W przeciwieństwie do wodza, polityk może i musi wiele razy tracić i zyskiwać władzę. Wódz z utratą znaczenia traci najczęściej autorytet, a polityk autorytetu nie ma. Jest on darzony tylko pewnym zaufaniem, nazywa się to autorytet, ale pomiędzy tym co zdarza się mieć wodzowi, ''mężowi stanu'' a autorytetem polityka jest dramatyczna różnica. Decyzje nawet najlepszego polityka są oceniane, krytykowane: dopuszcza się błąd. Polityk, to zaledwie jeden z pośród nas, wodza nie można krytykować, bo wódz jest kimś o niezwyczajnych własnościach. Dlatego, gdy przegrywa i pryska mit pewnej nadprzyrodzoności, wódz najczęściej nie ma już wielkich szans na powrót. Często z władzą tracił i życie, dlatego problem był z głowy.
    Gdyby polityk sięgnął po ten instrument, jakim posługują się wodzowie, stałby się równie, jak oni, jednorazowy. Tym instrumentem jest zaufanie, rząd dusz. Mówiąc inaczej, gdyby np. znakomity hydraulik w oparciu o swój autorytet fachowca postanowił naprawić pożycie małżeńskie swoich klientów, to gdy mu się nie uda, wyjdzie na kompletnego idiotę. Nie tylko nikt już mu nie pozwoli poprawiać stosunków w małżeństwie, ale otoczenie będzie patrzyło na niego z pewnym współczuciem. W najlepszym razie, bo może stać się też dla swoich znajomych oszustem i kłamcą.
    W przeciwieństwie do wodza, polityk, który jest wytworem demokracji musi wkalkulować w swój życiorys utratę władzy. W najlepszym razie, uda mu się przetrwać ustawowe 8 lat, potem do domu. Gdy władzę straci, nie daj Boże, by miał zbyt wiele na sumieniu. Nie daj Boże, by ludzie zbyt wiele się po nim spodziewali. Może, i owszem naobiecywać, byleby nikt tego nie brał poważnie. Jednym z najbardziej niszczących uczuć jest rozczarowanie. Polityk powinien bać, by pomimo popularności ludzie zbyt wiele się po nim nie spodziewali. Najlepiej, by nie spodziewali się niczego.
    Z tego powodu politycy zapewne daleko trzymają się od rządu dusz. Koncentrują się raczej na rozgrywkach partyjnych, a budowa swego wizerunku w masach jest często oddawana w ręce specjalistom. Z owego wizerunku zazwyczaj nie ma przyjemności: bo na wszechwiedzącego, bohatera, czy kogoś temu podobnego lepiej się nie kreować. Dobry kandydat, to jakiś taki w miarę prosty facet, co zadba o nasze interesy. Powinien wyglądać na takiego ''sąsiada Kowalskiego'', któremu akurat się udało i akurat np. rozgoni tych karierowiczów, których nie lubimy. Nie jest jednak kimś szczególnym, bo jak mu się coś nie uda, to tak jak sąsiadowi: trzeba wybaczyć. Jest to więc taki szczególny koktail, do przyrządzenia bardzo trudny.
    Z tych powodów, bycie dobrym politykiem jest trudną sztuką. Nie tylko do wykonywania: trudne jest zrozumienie jej zasad. Dlatego, znacznie częściej, pomimo oczywistych niebezpieczeństw, ludzie pragną być wodzami.
    Czy ideologia, czy religia może sobie pozwolić na to, by ludzie, którzy jej przewodzą nie podlegali regule wodza, by wodzami nie byli? Sprawa jest trudna: generalnie zarówno ideologia jaki i religia stara się podporządkować wszystko. Dla marksistów klasowa była nauka, religia, poezja, malarstwo, nie było dziedziny, która nie była za lub przeciw. W swoim czasie wszystko zostało podporządkowane widzeniu chrześcijańskiemu. Nic nie pozostawało poza oceną Kościoła. W rezultacie ocenie uległ i Kościół i komunizm.
    Kościół Katolicki dosyć wcześnie zaczął się wywijać z wodzowskiej roli: oddzielił się od władzy świeckiej wiele wcześniej, nim powstał komunizm. Nie wdając się w dywagacje kiedy i na ile to nastąpiło trzeba stwierdzić, że o wodzostwo potyka się każdy niemal, kto u swej podstawy ma jakąś ideologię. Bycie politykiem wymaga wielkiego talentu, bywanie wodzem, nieco tylko szczęścia.
    W realnej demokracji wódz może sobie pozwolić na bycie w permanentnej opozycji. O ile wystarczy wyznawcom cierpliwości, może narobić głupot, ile tylko wola. Oczywiście nigdy nie osiągnie on tego znaczenia co polityk. Będzie przywódcą jakiejś egzotycznej grupy i tyle. Można nawet być wodzem wewnątrz jakiejś organizacji, pozostając pod czyimś zwierzchnictwem. Taki lokalny wódz, któremu nie starcza rozumu, by być politykiem nie może sobie wyobrazić władzy bez rządu dusz. Zapewne wielu ludzi zabawia się w rządzenie w celu zakosztowania bezpośrednio tej przyjemności. Nie chodzi im o nic innego.
    Jeszcze nie tak dawno, bo kilkadziesiąt lat temu, innego sposobu rządzenia niż wodzowski, który wymagał mniej, lub bardziej ślepej wiary właściwie nie było.
    Świat bez królów, który się wierzy bezgranicznie nie może się obejść. Ostatni wiek stworzył takich władców, którzy są znakomicie dostosowani do demokracji: są to aktorzy i przeróżni artyści estradowi. Oni niczego nie obiecują, nie głoszą wyraźnych ideologii, nie wiodą mas na nikogo, nie przegrywają ani nie wygrywają bitew. Jedyne, o co im chodzi, to o wzbudzanie uwielbienia mas. Role uległy rozdzieleniu: tłum szaleje na występie rockowym i raczej się nudzi na partyjnych spotkaniach. (Raczej tam mało kto przychodzi).
    Kto inny jest kochany, uznawany za swego rodzaju autorytet, czy wzór do naśladowania, kto inny ma realną władzę. świat się straszliwie pokomplikował.
    Na obycie się bez rządu dusz nie mogli sobie pozwolić komuniści. Nieszczęście ich polegało na tym, że ten rodzaj władzy był zapisany w ich politycznym rodowodzie. Lenin wypowiadał się na temat wszystkiego: do matematyki włącznie. Ideologicznych podziałów doznał na sobie nawet Lem: miał kłopoty z cybernetyką, której zdarzyło się być niesłusznym wymysłem imperializmu. Siła rzeczy na celowniku musiały się znaleźć wszystkie sfery życia. Wiadomo było co komunista powinien myśleć, czytać, kogo kochać, a kogo nienawidzić.
    Otóż zakładając taki szeroki zakres władzy, komuniści musieli sięgnąć po część uprawnień rodziny: po podział uczuć. Podobna przygoda zdarzyła się chrześcijaństwu. Rząd dusz nie może się obyć bez rządu emocjami.
    Gdzieś w końcu czasów Cesarstwa Rzymskiego chrześcijaństwo zdaje się pełne akceptacji dla uciech życia. Proszę wybaczyć, ale porównanie z owym klasycznym kawałkiem Engelsa ciśnie się bezlitośnie. W momencie, gdy władza jest już w rękach, gdy pozostaje już tylko poszerzać jej zakres, przychodzi średniowiecze, z ascezą, nienawiścią do wszelkiej radości. Przychodzi św. Augustyn i zakazy. Augustyn, czy nie jest zapotrzebowanie na... terror? Nie wiem jak to było w okresie średniowiecza, prawdopodobnie było jednak bardziej rozpustne od Renesansu. Fakt, że zasady, które wówczas powstały korespondują nieco z tymi, które wykreował okrzepły na stolicach socjalizm. Gdy cały świat pilnował, by kabarety płaciły podatki, socjalizm kontrolował co też tam pokazują. O ile jest zrozumiała cenzura polityczna, to po co obyczajowa? Na co im był jeszcze ten kłopot?
    Otóż wolność rodziny. Nieznośna jest dla dyktatora sytuacja, gdy jego władza zatrzymuje się na wycieraczce przed mieszkaniem. Jest ona tym bardziej zła, jeśli władza opiera się o uczucia. Gdy władza jest zatrzymywana przez zasadę wolności, nie może już nic więcej zrobić. Zasada wolności oparta na liberalnym ograniczeniu do wolności drugiego człowieka nie dopuszcza do ingerencji w rodzinę.
    Dla dyktatora jest nieznośna sytuacja, gdy jego władza jest ograniczona przez jasne, czytelne i FIZYCZNE zasady. Proszę wybaczyć (znowu fizyka!), ale to jest niezmiernie dla mnie ważne: gdy mogę wymyślić eksperyment który sprawdzi czy zasada jest słuszna czy nie, to zasadność prawa jest do końca rozstrzygalna (ale wale, nie?). Inaczej mówiąc, ktoś wymyśla przepis, laborant wykonuje eksperyment, patrzy na papierek lakmusowy, mierzy napięcie i jest wynik.
    Proste sformułowanie że wolność jednego człowieka kończy się tam, gdzie zaczyna wolność kogoś drugiego pozwala na taki eksperyment. Rezultat jest tragiczny dla wszelkich ideologii: wszelkie metafizyki (fizyki fizyk) mogą sobie pomaszerować na zieloną trawkę.
    Zapewne dlatego jest pomysł tworzenia reglamentacji seksualnej w imię obrony padającej od co najmniej 5000 lat moralności. W imię moralności można przypuścić atak nawet na wolność.
    Zasada wolności przeszkadza, wbrew pozorom nie tym prawdziwym dyktatorom, ale takim, z jakimi w naszej wspaniałej ojczyźnie mamy do czynienia: teoretykom. Prawdziwy dyktator ma ludzi, którzy, gdy trzeba, zadziałają w ramach ''uprawnień specjalnych'', podczas gdy prawo może głosić dowolnie wspaniałe zasady. W demokracji jest taki specjalny gatunek dziadka-szamana, który by chciał sprawować funkcje doradcze. On by sobie głosił zasady, to wolno a to nie, ludzie nie przestrzegaliby ich, dzięki czemu on może się czuć wyjątkowy i może sobie na czasy ponarzekać. Tymczasem zasada wolności pozwala rozstrzygnąć już na etapie dziadowskich dobrych rad, co jest mądre, a co może pod prokuratora podpaść.
    Czasami zdaje mi się, że gdy w kimś budzi się taki dziadzio-szaman, to przestaje on sobie zdawać sprawę z tego, jaka jest waga słowa. To chyba głęboki atawizm: dopóki nie doszło do rwania sztachet, rozmowa jest niezobowiązująca. Tak jest w naszej polskiej tradycji wiejsko sąsiedzkiej. Prawo prawem, ale to my musimy się dogadać, lub rozwiązać np. widłami spór.
    Dziadkowie są bardzo zaskoczeni, że cokolwiek daje się rozstrzygnąć że niewielką rolę gra jak gada i kto (słynny upadek autorytetów )ale co gada.
    Zapewne to jest przyczyną ataków na wolność liberalną. Samo istnienie dobrze funkcjonującej zasady ogranicza możliwości paplania bez ograniczeń byle czego. To bardzo frustrujące.
    Zrzucali już wolność z ambony najwyżsi dostojnicy, w tym kościelni. Nie jest to dobry pomysł. Nie darują intelektualiści, zwłaszcza humaniści, ale i wszelkiej maści naturaliści nie popuszczą. Na ile propozycje dostojników różniły się od leninowskiej ''konieczności uświadomionej'' czy, ''świadomej dyscypliny'' -trzeba ocenić samemu.
    Otóż żony powinny uświadomić sobie, że to nie one mają wolność oceniania mężów, którzy chodzą na boki. Są od tego inni, zdatniejsi. To nie one mogą zezwolić, lub nie swoim zramolałym ''tatusiom'' na kupno najnowszego ''Playboya'' (z opowiadaniem znakomitego kolegi po piórze). Majstrowanie przy moralności jest w zamachem na to, co w rzeczywistości znajduje się pod władaniem solidnego wałka. Dokładniej: chodzi o to by władza żony nie miała legitymacji, bo nikt nie da rady sprawdzać co się w domach dzieje. Legitymację mogą posiadać tylko owi dziadkowie, którzy, co prawda nigdy z niej nie skorzystają, ale zawsze mogą nią pomachać.
    Jak te pomysły się skończą, wie, kto żony ma.
    Niejakim tłem do całej sprawy jest dymisja pełnomocnika ds. rodziny w naszym wspaniałym rządzie. Nawet nie wiedziałem, że takie coś istnieje. Jak widać, z gadania o rodzinie moralności i roli białej rasy można całkiem nieźle żyć.
    Na koniec chciałem powiedzieć coś całkiem na odwrót: bynajmniej nie było moim zamiarem atakowanie Kościoła Katolickiego. Moim zdaniem instytucja ta dożywa swoich dni całkiem pozytywnym bilansem na koncie. Porównywanie np. Inkwizycji z jakimkolwiek osiągnięciem w tej dziedzinie wieku naszego nie ma sensu. Nigdy nie było ilościowych planów aresztowań, a metody przesłuchań nie odbiegały od standardów ówczesnych. Warto przy tym pamiętać, że całkiem jeszcze niedawno czary były dla przeciętnego człowieka całkiem realnym zagrożeniem. Dla równowagi pomyślmy, czy dziś ludzie nie żądaliby wsadzenia do więzienia, lub nawet stracenia bioenergoterapeuty który za pomocą swoich zdolności robi krzywdę.
    Europa jest chrześcijańska, nawet w swoim głębokim laicyzmie. Pomimo wszelkich anachronizmów Watykan dosyć skutecznie się reformuje. Problem jest zupełnie gdzie indziej: wiele idei, także tych głęboko katolickich, jak niestosowanie przemocy, jak przebaczenie, jak miłość jest za trudne dla ludzi. Są gotowi przystać nawet na to, by powtarzać pewne formułki, nawet to i owo stosować.
    Niestety, współczesna kultura humanizm, czy jak to tam nazwać, normy, którymi człowiek się posługuje stały się skomplikowanym systemem. Ci ludzie nie są w stanie go opanować w ''większej połowie''. Będą ciągle wracali do w miarę prostych pomysłów z XIX w. Problemy będą miały z nimi nie tylko państwo, ale po prostu wszelkie instytucje. Kościół, do dnia dzisiejszego wojuje z wewnętrzną antysoborową opozycją. Partie polityczne, chciałyby dzielić się na zasadzie różnic poglądów na np. kwestię kolejności załatwiania potrzeb społecznych, liberałowie forują gospodarkę, lewicowcy sprawy społeczne szkolnictwo naraz odkrywają w swoich szeregach działaczy, którzy mają gotowe, samodzielnie przygotowane recepty na uzdrowienie świata, delikatnie mówiąc nieco szokujące.
    Pozwolę sobie na koniec na małe politykal fiction. Jak będzie świat wyglądał w przyszłości? Kreuje się ekipa technokratów, którzy zdolni będą podejmować decyzje. Jednocześnie, wewnątrz dotychczasowych struktur coraz wyraźniej objawia się grupa ludzi, która przestaje rozumieć, co tu się dzieje. Pisałem poprzednio, że obawiam się powstania partii głupich. Niestety, cała kultura, która powstawała do tej pory, była kulturą z założenia dla elit. Jeszcze do niedawna elity potrzebowały motłochu, choćby do sprzątania. Dziś technologia powoduję, że ludzie mniej sprawni umysłowo stają się niepotrzebni. Czy nie dojdzie do tego , że ''jajogłowi oddzielą się murem od reszty świata? Czy czasem np. państwa nie podzielą się na takie dla normalnych i dla opornych? Czy z pierwszym "Exelem dla opornych", "Biblią w obrazkach" "Mickiewiczem w pigułce" nie zaczął się niepohamowany proces podziału na dwa światy?
    Na koniec powiem tak: kochany czytelniku, nie wywalaj książek. Staraj się odwiedzić każdą. Być może tekst jest straszliwie nudny, dla mnie jednak był jakąś przygodą. Powstał dzięki odnalezieniu wspaniałej książki ''Podstawowe problemy moralności socjalistycznej''. Gdyby czasem ktoś znalazł coś podobnego, proszę, nim dołączy ją do paczki z makulaturą, niech chwilę poczyta. Warto wiedzieć, jak często ludziom przychodzą do głowy, gdy chcą coś poprawić, takie same pomysły, dzięki którym już nie raz wszystko zostało popsute.
    
    Adam Cebula