strona główna     -     konkurs     -     archiwum fahrenheita     -     stopka redakcyjna     -     napisz do nas
 
Andriej Łazarczuk
Początek Poprzednia strona 34 Następna Ostatnia

Inne niebo (4)

 

 

* * *

 

- Nie interesuje mnie, kim jesteście, ilu was jest i jakie są wasze cele - powiedział kapitan. - Po prostu proszę sobie wyobrazić, że przegraliście. Rakiety są zaminowane. Jeden niezręczny ruch i wszystko wyleci w powietrze. Moi ludzie kontrolują sytuację. Reprezentuję tu kontrwywiad okręgu i gotów jestem zaręczyć, że zostaniecie dostarczeni cali i zdrowi tam, dokąd sobie zażyczycie. Nawet na Kajmany. Rozumie mnie pani? Jeśli tak, proszę skinąć głową.

Kiwnięcie. W oczach jednakże, tylko nienawiść.

- Proszę wyjąć knebel, chorąży.

Rozwiązuję tasiemki, wyciągam piłeczkę. Głośne "czpok", jak przy otwarciu butelki.

- Boże - chrypi kobieta. - Boże, Boże... Jak się tu dostaliście? I... gdzie jest Trzmiel?

- Wasz towarzysz?

- Tak. Gdzie jest?

- Martwy.

- Wy... go zabiliście? Wy? Boże, co to... przecież wy nie jesteście warci jego jednego paznokcia! Coście narobili, gnoje! Teraz wszystko przepadło, teraz to już naprawdę wszystko przepadło...

- Bez histerii! - I szybko: - Kim jesteście? Skąd? Gepo? Kuroi-tebukuro? CIA?

- Co? A... Nie. To nieważne. Poczekajcie... pomóżcie mi wstać.

- Nie, lady. Będzie pani musiała wstawać sama. Nie zamierzam dawać ci szansy. Jeśli to wy załatwiliście tamtych, w korytarzu...

- Tak, ja! I tych bydlaków też! Ja i Trzmiel! Już wszystko było gotowe, wszystko zrobione i nagle znikąd, z pustki wyłażą trzy debile...

- Proszę nie łżeć. Nie widzieliśmy u was tej broni. Gdzie jest ten trzeci? I pytam kolejny raz: kim jesteście?

- Nie mogę tego wyjaśnić szybko, a na szczegóły nie mamy czasu. Dobra... - podniosła się ciężko. Lewa strona jej twarzy była zaczerwieniona i spuchnięta, na oko już nie widziała. Waśka ma dobrze ustawioną rękę... - Nie ma tu nikogo trzeciego. Po prostu nie ma tu już żywych. Dlatego Trzmiel porzucił halabardę. Żeby mu nie przeszkadzała. A w brabecu skończyła się amunicja... Głupia jestem, trzeba było przewidzieć, że jacyś frajerzy przesączą się przez szczeliny. Nie pomyślałam o tym. Koniec... - Pochyliła się nad pulpitem, kapitan dał mi znak: nie przeszkadzaj. - Nic z tego nie wyjdzie. Topol uruchomił program. Do pierwszego startu mamy trzydzieści cztery minuty, do drugiego - godzina dwadzieścia. Chciałabym wiedzieć, skąd wziął kody...

- To akurat możemy wyjaśnić - powiedział kapitan. - Ale potrzebujemy kodów odwołania.

- Wielu rzeczy potrzebujemy...

- Zna je pani?

- Skąd? Skąd, do kurwy nędzy, mogę znać? Nikt nie raczył mi ich podać...

- Zbyszku Ryszardowiczu - przerwał jej kapitan. - Proszę spróbować coś zrobić.

Od dłuższej chwili myślałem na całego. Mózgi wojskowych cybernetyków wyszły spod jednej sztancy, nieważne, jak się nazywa to, na czym pracują: arytmometr, komputer, rico-na hako czy "palacz" (który tak naprawdę jest "obliczeniowo-automatycznym uniwersalnym wspomagającym urządzeniem"; skrót brzmi jak "palacz" i pisze się to niemal tak samo: RAUHER). Z wojskowymi obliczeniowymi maszynami mam do czynienia stale, nie mogę powiedzieć, żebym przynajmniej raz odczuwał z tego powodu przyjemność. Tępe i uparte w swych działaniach maszyny, tak samo tępe i uparte programy... Czego, nawiasem mówiąc, nie da się powiedzieć o autorach tych programów. Bądźmy sprawiedliwi.

Dobra. Wyrzucam wszystko z głowy. Nie ma nic i nikogo.

Sama maszyna, należy przypuszczać, jest aktualnie dla nas niedostępna. Albo jest pod podłogą, albo za ścianą, za pancernymi drzwiami, a nawet jeśli i jest pod pulpitem (słyszałem, że są takie małe) - niebezpiecznie jest jej dotykać. Z bardzo oczywistych powodów. Jeśli uszkodzi się główną maszynę czy przerwie jej łączność z rakietami, to te przechodzą do trybu autonomicznego. Nie miałem pojęcia, jaki właściwie jest ten ich program, ale całkiem możliwe, że dość paranoidalny. Łącznie z samounicestwieniem. Dlatego zapomnijmy w tej chwili o maszynie. Przed nami jest pulpit. Dziewięćdziesiąt sześć klawiszy. Amerykański standard. Na naszych jest ich sto dziewięć. Wyraźne przegięcie. Zielony ekran, po którym pomykają dwa szeregi białych liczb. Z pulpitu wydawane są rozkazy do małych i jeszcze tępszych arytmometrów rakiet.

Kody wprowadza się magnetycznie - po prostu poprzez wciśnięcie klawiszy. Inny sposób - karty perforowane. To dopiero byłyby jaja...

Myśl, małpiszonie.

Topol - terrorysta - znał kody startowe. Z zasady znać je powinien tylko prezydent. I szef sztabu. Nawet nasz znajomy dowódca bazy nie powinien ich znać. W rzeczywistości, oczywiście, zna je kilkadziesiąt osób - najprzeróżniejsi technicy, programiści, kryptografowie...

Nie o tym myślisz.

Tak. To kody startowe. Kody startowe są całkowicie tajne. Ale kody odwołania powinni znać również w bazie. To oczywiste. I ten pieprzony generał - na pewno je zna...

- Panie kapitanie! A nie możemy zadzwonić do amerykańskiego prezydenta i po prostu zapytać go o kody odwołania startu?

- Z-zar-raza... a zrozumie on mój angielski?

- Mogę przełożyć.

- No to dzwoń sam - powiedział kapitan z niezrozumiałą ulgą.

Czerwona słuchawka w gnieździe. Sądząc z wagi i chłodu - metal. Żadnych przycisków - sygnał w słuchawce powinien odezwać się natychmiast. Gorąca linia.

Cisza.

- Łączności brak - powiedziała nasza branka. - Topol kazał przerwać przewód.

- Przerwać? Kiedy?

- Wcześnie rano. Niemal od razu.

- A z kim w takim razie? - kapitan zamilkł. Wszystko i tak było jasne - z kim. Z cichym wielbicielem... - A w ogóle jakakolwiek łączność ze światem zewnętrznym istnieje? Radio?

- Sądzę, że nie. Topol był... trochę szalony... Wydawało mu się, że przez telefon czy radio można wydać taki rozkaz... że człowiek nie jest w stanie mu się oprzeć. Zawsze niszczył wszystkie środki łączności.

- Która rakieta startuje jako pierwsza? - zapytał kapitan. - Ta, do której szliście? Gdzie was schwytaliśmy?

- Tak.

- Cóż... Nawet jeśli nic się nie stanie, to wybuchnie, kiedy ruszą silniki. Amerykanie raczej nie są takimi idiotami, żeby nie zagwarantowali ochrony głowicy przy starcie awaryjnym... - To mówię przede wszystkim, żeby uspokoić samego siebie. Żeby przestały drżeć ręce. Chociaż, co mi za różnica - spłonąć w atomowym płomieniu czy pożodze z nafty? Czy jak tam się nazywa to świństwo w zbiornikach? Naprawdę, żadna różnica...

Koniec, wyłączam się.

Myśl, małpo, myśl...

Dwadzieścia pięć minut.

- Na co liczyliście? - zapytał kapitan jakby z daleka.

- Trzmiel zamierzał otworzyć komputer i przeprogramować go. Wiedział, jak się to robi.

Nie ma na to czasu, pomyślałem. Najprawdopodobniej na nic nie ma już czasu. Nawet żeby zwiać...

Miejmy nadzieję, że tylko eksploduje paliwo.

Chłopaki spłoną, ci w sztolni. W komorze.

I my, bardzo prawdopodobne, też spłoniemy.

Zapomnieć o tym. Raz... Dwa... Zapomniałem.

Hasła odwołania. To musi być coś prostego.

To musi być coś jak gaśnica. Rozumiecie? Na wypadek zupełnie przypadkowego trafu. Żeby łatwo było odwołać - odwrócić, wdusić trzpień...

Dwadzieścia cztery.

"Powiedz hasło? - Hasło. - Przechodzić..."

Stary dowcip.

Coś bardzo prostego. Co wszyscy znają. Czego nie można zapomnieć. W pośpiechu, w niebezpieczeństwie. Coś, co jest na wyciągnięcie dłoni...

Washington. Lincoln. Eisenhower.

Nie. To agresja. Atak.

Symbol powściągliwości?

Jakiś indiański wódz? Och, nie znam ich. Raczej nie.

Myśl, małpo.

Myśl.

Odwołanie. Symbol odwołania. No? Jakiś najprostszy.

Stop. Oto jest - tuż-tuż. Czuję...

Powiedzmy, z historii: czterdziesty pierwszy. "Niitaka-jama agate e kudasai" - I zaraz: "Hana ga saku, hana ga saku..." - i eskadra admirała Nagumo skręca na zachód, do domu, bombowce zrzucają bomby do morza i na ostatnich kroplach benzyny lądują na pokładzie lotniskowców...

Nie. Mało znany epizod wojny, która nie miała miejsca.

Zaraz... Przebłysk.

Jest! Czterdziesty szósty. Ostatnia próba Niemiec przesunięcia się na wschód - i wyraźne ochota Syberii (z Ameryką za plecami) na walkę ze starym wrogiem. Do tej chwili trwają spory: a co by się stało, gdyby?

Siły stron były mniej więcej równe, czołgi na rubieżach do ataku, bombowce na zmianę pełniące wartę w powietrzu, sześćset B-29 przelatuje na Syberię i lokuje się na lotniskach, amerykańska i kanadyjska piechota wyładowuje się we Władywostoku...

"Słowo Twiordo" - sygnał odwołania wszystkich wojennych przygotowań. Dwa tygodnie straszliwego balansowania na granicy zetknięcia, dwa tygodnie przerwy w przerzucie amerykańskich jednostek na Syberię - generałowie siwieli, ktoś się nawet zastrzelił, żeby skrócić męczarnie... Dwa tygodnie nieludzkiego opanowania... i tajny przylot Goeringa do Tomska, szybkie pertraktacje...

Dwadzieścia dwie minuty.

Dobra.

"Wprowadzenie".

 

"Czy znasz hasło?"

"Tak".

"Wprowadź hasło".

Ręce się trzęsą.

"Słowo Twiordo" - piszę rosyjskie hasło łacińskimi literami. "SLOVO TVIORDO"

"Hasło przyjęte".

Zespołowy jęk radości za plecami.

"Odwołać program aktywacji zapalników głowic bojowych?"

"Tak".

"Program aktywacji zapłonów głowic bojowych odwołany. Odwołać program startu?"

"Tak".

" W celu odwołania programu startu wprowadź specjalne dodatkowe hasło".

No tak... Już wiedziałem: finita. Kończy się powietrze. Dałem z siebie wszystko, co mogłem. Mózg wyciśnięty. Sucha substancja.

Rozkaz startowy opuści trzewia maszyny. Od razu walnie moja mina i dziesiątki ton ciekłego ognia zaleją podziemia. A potem - kolejne sto ton...

Ocalejemy. Raczej tak. Bunkier powinien być obliczony na pożar. Ale...

Rozejrzałem się. Jakbym chciał coś zobaczyć. Ale zapomniałem, co.

Mapa na ścianie. Plan bazy: silosy, lotnisko, miasteczko...

- Kapitanie... Owidiuszu Andriejewiczu...

- Co? - blady jest.

- Proszę tu popatrzeć. Tunel - widzi pan? Prowadzi od silosów do administracyjnego ośrodka miasteczka. Kiedy rakiety hukną, cały płomień pójdzie tam. Musimy zamknąć tę bramę. I, jeśli zdążycie, tę.

Nieznośnie długo wpatruje się w plan.

- Jasne. Dobra... A pan będzie próbował? - skinienie w stronę pulpitu.

- Myślę, że to ma sens.

- No to... powodzenia.

- Do diabła! - Żeby nie zapeszyć.

- Jestem panem zachwycony. Da Bóg... Kursancie, za mną.

Gładko, oliwiście zamykają się ciężkie drzwi. Zabuczała, wznosząc się, winda.

Zostaliśmy we dwoje z... jeńcem? Jaki tam z niej jeniec...

Zapomnieć.

"Hana ga saku".

"Hasło odrzucone. Wprowadź właściwe hasło".

Och, do licha... Odchylam się w krześle. Aż słyszę, jak trzeszczy mi mózg. Muszę wam powiedzieć, że to boli.

Odwołanie... odwołanie startu rakiet... Stoją niczym palisada, a ogniomistrze z długimi pochodniami w ręku czekają na rozkaz. "Gotuj się... pal!" Ale w ostatniej chwili: "Odwołuję pal!"

Nie, to zbyt prymitywne.

Chociaż... Wprowadzam: "Odwołać".

"Hasło odrzucone. Wprowadź właściwe hasło".

Spróbujmy. Wprowadzam: "Właściwe hasło".

"Hasło odrzucone. Wprowadź..."

- Nie chce się pani rozerwać? Ja straciłem natchnienie.

Wstaję z krzesła. Ona patrzy na mnie, albo nie rozumiejąc, albo rozumiejąc niewłaściwie. Więc żeby to pokonać - wskazuję krzesełko.

- Ach, o to panu chodzi... - Kiwa głową. Ma krótko obcięte włosy, jasnokasztanowe włosy. Ten kolor ma jakąś swoją nazwę, ale zapomniałem ją. - Raczej nie będzie ze mnie pożytku. Trzmiel tak, ten by...

- Ponieważ nie mamy papieru herbowego piszmy na pipifaksie. Proszę spróbować, niczym już nie ryzykujemy. Jestem pusty, jak sterowiec - i serwuję uśmiech.

Patrzy na mnie dziwnie, sam zresztą też czuję się dziwnie. Mam jakieś znoszenie na bok, chwytam się za pulpit, jakoś utrzymuję ciało na nogach. Ciało jak z korka.

- Proszę sobie poszaleć - proponuję. Głos obcy i dochodzi nie wiadomo skąd.

Siada.

"Pacyfik".

"Hasło odrzucone. Wprowadź właściwe hasło".

W kąciku ekranu pojawia się liczba 1000. i natychmiast zmienia się - 999... 998...

Szesnaście minut.

"Słowo Twardo".

Zuch. Ja nie wpadłem, że może być powtórka.

Nie. "Hasło odrzucone..."

Coś biblijnego. Przecież to Amerykanie...

Ogląda się na mnie. Powiedziałem to na głos? Nie zauważyłem...

"Abraham"

"Hasło odrzuco..."

"Izaak"

"Hasło..."

"Dziesięciu sprawiedliwych".

"Hasło odrzucone. Wprowadź właściwe hasło. Zostały trzy próby".

919... 918...

Módl się za króla Salomona i całą mądrość jego, módl się za króla Dawida i całą jego łagodność...

Wierszyki z amerykańskich wypisów szkolnych. Każdy musi je znać. Kto tam jeszcze był? Brat Lis? Nikogo więcej nie pamiętam.

- Ja... nie mogę.

Cisza przygniata.

Ja też nie mogę. Trzy podejścia. 700... 699...

Odwołał. Powstrzymał. Wsławił się tym. Kto taki?

Mógł, ale nie dał rady - Poncjusz Piłat.

"Poncjusz Piłat" - pojawia się na ekranie. Czyta w myślach? Może, w takim napięciu?

"Hasło odrzucone..."

Co się tak zapętliliśmy na Biblii... Co jeszcze może być? Dziecinne wierszyki (których nie znamy), wers z hymnu narodowego, postać historyczna... Bohater dowcipów... filmów...

Stop. Pierwszym hasłem był sygnał, który nie dopuścił do powtórzenia wojny światowej. Symbol. Ale byli też konkretni ludzie, którzy wysłali i odebrali ten sygnał. Goering, Salnikow, Tagwell, Todzyo...

Dwa podejścia, tak?

- Spróbuj "Tagwell" - szepczę. Nie słyszy mnie. Zdejmuję maskę i powtarzam. Straszliwy smród. Surowe mięso, krew, wydzieliny...

Wstukuje... Patrzę na ekran: 110... 109... 108...

"Hasło przyjęte".

Cyfry przestają migotać. Zamierają: 101.

"Odwołać program startowy?"

Patrzy na mnie i jej oczy...

- Proszę po prostu wpisać "tak". Na razie powstrzymajmy się od uścisków...

"Tak".

"Program startowy odwołany. Czy rozpocząć spuszczanie paliwa?"

Nie zdążyłem pomyśleć. A pomyślawszy, nie zdążyłem krzyknąć.

"Tak".

Rozkaz leci do dodatkowych organów systemu. Gdzieś trzysta metrów od nas za warstwami gruntu i betonu zaczynają się przełączać styki, zatrzymują się jedne pompy, włączają inne i oto zaraz...

Lady w szarym wolno podnosi się z krzesła. Chyba wszystko zrozumiała, ale za późno.

Tak, daleko stąd - zadziałały klapy wysokiego ciśnienia. Struga azotu wali w łopatki turbiny. Awaryjne usuwanie paliwa wykonuje ta sama pompa, która karmi silnik. Turbina nabiera prędkości i oto częstotliwość jej obrotów na krótko wpada w rezonans z korpusem. Wibracja, drżenie...

Nie dochodzi do nas odgłos eksplozji, ale podłoga przekazuje odległy wybuch. Jakaś koszmarna pauza. Wczepiamy się w siebie. I - spłaszcza nas szalony ryk, walący zewsząd. Kiedyś mnie, gówniarza, koledzy nieco starsi, wsadzili do metalowej beczki i zaczęli w dziesięcioro rąk walić w nią deskami i kawałkami rur. Zabawa taka...

I teraz, jakby ktoś naigrywał się z nas, potrząsając nami w pudełeczku z pięcioma czy sześcioma rozszarpanymi na kawałki nieboszczykami...

Nie wiem, jak długo to trwało. Zgasło światło i zapaliło się ponownie, inne, żółte. Coś migotało na ścianach, na pulpitach...

Uderzenie, i jeszcze jedno, i jeszcze... A potem... Potem dopiero walnęło tak naprawdę.

 

 

Rok 1961. Zbych

 

1 września. Około 3-ej nad ranem

Baza "Sajan". Punkt dowodzenia

 

Wszystko to miało mało sensu, ale nie wiadomo dlaczego - pomogło. Nie pamiętam, kto zainicjował sprzątanie - pewnie oboje. Ze strachu.

Wepchnęliśmy ciała do ściennej szafy, wyjąwszy stamtąd jakieś pudełka i wyłamawszy półki z krat. Szafa zamykała się szczelnie, chociaż raczej nie hermetycznie. Wytarliśmy prześcieradłami z prycz krew, mózgi i inne takie. Wszystko to wylądowało też w szafie. Z powodu upału wiele rzeczy zaschło - szczególnie to, co było na ścianach. Do zapachu albo przywykłem, albo naprawdę dobrze działały filtry, w każdym razie można było spokojnie oddychać. Zwłaszcza nie w dyspozytorni, gdzie miała miejsce masakra, a w malutkim pokoiku na cztery prycze, przylegającym do dyspozytorni. Jeśli przyrządy nie kłamały, to mieliśmy tu 160o Fahrenheita. Jeśli wierzyć danym, to w zapasie mieliśmy dwie tony wody. Ale z kranu nie ciekła. W lodówce, o dziwo, czynnej, mieliśmy dwa kartony piwa: czterdzieści osiem puszek. To był nasz bieżący zapas płynu. Jeśli będziemy wypijali po puszce na godzinę... za dobę zacznie się pragnienie. Jeśli nie będziemy pili, zabije nas szok termiczny. I to wcześniej niż za dobę.

Zmieniłem swój jegierski wyszmelcowany mundur na amerykańską piżamę. Prawdziwą, taką do spania, tyle że z identyfikatorem na piersi: "Leutnant D. Becker". Pewnie jeden z tych, co mieli tu dyżurować ubiegłej nocy.

Moja towarzyszka też się przebrała. Teraz był z niej "kapitan K. Brilski".

Nie dało się po prostu leżeć. Siedzieliśmy naprzeciwko siebie i pociliśmy się.

- Teraz, gdybym był uczciwym człowiekiem, powinienem się pani podporządkować - powiedziałem.

Przyglądała mi się długo, jakby usiłowała zajrzeć za skraj mojego płaskiego jak starożytna Ziemia, dowcipu.

- Wie pan co - powiedziała - to wcale nie jest takie głupie. A tak nawiasem mówiąc, to jak się pan nazywa, herosie?

- Zbych.

- O-o? A zresztą, nie takich tu się spotyka... Ja jestem Helga.

- "Helga, Helga, niosło się nad polami..." A kim pani jest, kochana Helgo? Kapitanowi nie chciała pani odpowiedzieć, pod pretekstem braku czasu. Ale teraz mamy czasu od gromu. Póki nie skończy się piwo.

Albo póki wszystko nie ostygnie.

Do pancernych drzwi nie można było się dotknąć. Ślina na nich syczała. Wyobrażałem sobie, co się działo za drzwiami, tam dalej...

Dość długo milczała.

- Rzeczywiście chce pan wiedzieć? Po co?

- Lubię mieć jasność.

- Hm... Jak pan sądzi - wyciągną nas stąd?

- Dziewięćdziesiąt na sto, że nie. Na górze, najprawdopodobniej, nie mają do nas głowy. Nawet jeśli kapitan z Wasią wydostali się stąd, to nieprędko zabiorą się za ratowanie nas. A jeśli nie wydostali się, to w ogóle nikt sobie nie przypomni o tym cholernym bunkrze.

- Proszę nie obrażać bunkra. Jakby nie on, dawno zostałyby z nas kupki popiołu.

- A aktualnie tylko topimy się jak świeczki. Zastanawiam się, czy nie lepiej by było przykryć się kocami? Termoizolacja, jak by nie patrzeć.

- Spróbujmy.

Przerwa w rozmowie. Włażę pod koc. Długo wsłuchuję się w odczucia.

- No więc, wracając do problemu...

- Uparty pan jest.

- Raczej uporczywy. Nawiasem mówiąc, pod kocem jest chłodniej. A jak jest chłodniej, to łatwiej się żyje.

- Dobra. Ale i tak mi pan nie uwierzy. A jeśli nawet tak, to będzie jeszcze gorzej.

- Tak? Czyli jest to coś niezwykłego. Proszę mówić, a ja będę słuchał. Wcale nie śpię.

- Po prostu myślę, od czego zacząć. Wierzy pan w los, w przeznaczenie?

- Raczej tak niż nie. Chociaż z losem mam na pieńku.

- To widać gołym okiem. A pseudonauka pana nie interesuje?

- Dlaczego akurat pseudo?

- Żartuję. Ale mimo wszystko: czy nie zwracał pan uwagi na dziwne charakterystyczne zdarzenia, mające miejsce w przeszłości?

- A jakie są te charakterystyczne?

- No... chodzi mi o to, że różne historyczne wydarzenia powtarzają się. Zmieniają się miejsca występowania, imiona postaci...

- Chodzi o to, że historia się powtarza?

- Tak. Ale nie w takim znaczeniu, jakie zazwyczaj nadaje się tym słowom. Dlatego że tak naprawdę funkcjonuje niewielki zestaw schematów - może z piętnaście - opisujących wszystkie praktycznie wydarzenia.

- Pewnie dlatego, że... ci... e-e... naoczni świadkowie - oni wszystko odbierają w ramach gotowych fabuł. Że tak powiem, pośpieszna legendaryzacja...

Pomyślałem nagle, że nasz przypadek jakoś wyłamuje się z normalnych legend i przechodzi gdzieś w sferę wysokiego absurdu. Kafka. Albo Michael Mason. On też ma takie: podwodna łódź zatonęła, nikt nie wypływa, ale załoga żyje i zajmuje się kompletnie nie marynarskimi dysputami... skądś się biorą jakieś baby... spiski, rewolucje... Dobra była ta sztuka, wystawił ją chabarowski teatr dramatyczny w okresie swojego krótkiego, ale burzliwego rozkwitu.

Wyjście na ten spektakl zaowocowało znajomością z Conchitą.

Pomyślałem o niej z dystansem, bez poprzedniego kołowrotowego bicia serca. I po raz pierwszy w trakcie tej zwariowanej doby jakoś nawet przesadnie spokojnie powiedziałem sobie: mam niezłe rozwiązanie problemu... a przy okazji i emeryturę dla wdowy...

- To dobre objaśnienie...

Niemal nie słyszałem, nie słuchałem. Jakbym został przywalony przez wielką miękką poduszkę.

- ... podane przez pewnego człowieka, który, oczywiście, nie jest beztalenciem, ale - chałturszczykiem...

- I co z tego, szanowna pani?

- Wszystko. Niestety, wszystko, co się dzieje, wypływa właśnie z tego. Ja go nie besztam, nie nazywam chałturszczykiem, on jest w sytuacji bez wyjścia: musi pisać nowe historie, ale natchnienia brak, nie ma świeżych pomysłów, dlatego korzysta z klisz...

- Pan Bóg?

- Ale co też pan! Czyżby pan nie widział, że ten świat nie ma Boga? Nie, zwyczajny człowiek, z wystarczająco unikatowymi zdolnościami, ale jednak taki sam jak my, z krwi i kości.

- No to nie rozumiem.

- Do lich-cha... Nie rozumie pan, że po raz pierwszy usiłuję komuś wytłumaczyć, kim jestem i czym się zajmuję. Wie pan, kiedy nastąpi koniec świata?

- Obawiam się, że dla nas już nastąpił. A ja jestem wystarczającym solipsystą, by uważać...

- Nie-nie. Prawdziwy koniec świata.

- Co do tego istnieje wiele zdań i opinii.

- Istnieje też konkretna data: w nocy dwudziestego czwartego grudnia dwa tysiące dwunastego roku.

- Przyznaję, że tę datę słyszę po raz pierwszy. Jakoś dziwnie jest nieokrągła. Chyba że chodzi o Boże Narodzenie...

- Przypadkowy zbieg. Dokładna data urodzin Chrystusa nie jest znana. Gdzieś między połową listopada i początkiem lutego. Przy tym piątego roku przed Narodzeniem Chrystusa... Nie, to nie o datę chodzi. Ostatnie kretyńskie pytanie: czy można podróżować w czasie?

- Nie mam pojęcia. Czyżby to miało ze sobą jakiś związek?

- No więc tak: można. Co prawda jest to dość ryzykowne. Sposób został odkryty na początku przyszłego wieku przez dwu szwajcarskich uczonych, byli to kuzyni: Pierre Constantin i Pierre Manstein. Pośpiesznie i nieostrożnie postępując, opublikowali wyniki swoich badań i udostępnili ludzkości sposób podróżowania.

Najprawdopodobniej zaczęła się maligna. Z przegrzania. No bo kto przy zdrowych zmysłach powie coś takiego: odkryli na początku przyszłego wieku? I kto, nie mrugnąwszy nawet okiem, przełknie to i będzie słuchał dalej: o grupie ni to romantyków, ni to fanatyków, którzy runęli w odległą przeszłość w celu uchronienia południowoamerykańskiej cywilizacji przed podbojem Europejczyków? Sen to, mara...

... W nocy z dwudziestego trzeciego na dwudziestego czwartego grudnia dwa tysiące dwunastego roku stało się coś potwornego. Setki tysięcy, miliony - nikt tego nie policzył - pomalowanych w barwy wojenne, wspaniale uzbrojonych, zadziwiająco zręcznych i bezlitosnych wojowników, wtargnęło do miast, pojawiając się nie wiadomo skąd (schodzili z niebios, wychodzili spod ziemi - opowiadali nieliczni ocalali naoczni świadkowie) - i mordowali, mordowali, mordowali. To była rzeź całkowicie nie do opisania, przekraczająca ramki najbardziej zwyrodniałej, ale jednak ludzkiej wyobraźni. Policyjne i wojskowe oddziały, rzucone do walki, zostały rozdarte na strzępy dosłownie w kilka godzin. A zresztą, nie tak znowu dużo było tych oddziałów... Dlaczego? A komu potrzebni są żołnierze w świecie, który prawie od stu lat nie zna wojny? A policja, z kolei, była właściwie tylko hołdem złożonym tradycji... Po kilku tygodniach dziewięć dziesiątych ludzkości przestało istnieć; pozostali ludzie, zapędzeni do lasów, pod ziemię, nadal byli eksterminowani okrutnie i to jeszcze bardziej niż wcześniej - jeśli można w ogóle takich porównań dokonywać. Rozpaczliwe próby oporu doprowadziły tylko do tego, że zwyczajne morderstwa zastępowane były mordami powolnymi i wyrafinowanymi. Ale kropla do kropli zaczęły napływać wiadomości o agresorach. Nie byli to przybysze z innych planet. To byli Majowie, którzy osiągnęli szczyty swojej nieludzkiej cywilizacji, którzy zasiedlili całą planetę i dawno już wyszli w przestrzeń kosmiczną. Jakieś reguły rządzące naszym rozwojem czasu zlały się, przestrzenie złączyły w coś bardziej złożonego, ale jednolitego. I w powstałej sytuacji silniejszy postanowił za wszelką cenę przeżyć, zachować swoją cywilizację. Szansa na to była, ich zdaniem, tylko jedna: całkowite oczyszczenie, sterylizacja terenu. Niewolników ani sąsiadów nie potrzebowali. Ludzkości nie pozostawiono żadnej drogi wycofania się. I stało się zupełnie normalne i zrozumiałe, że ci, co zdążyli dopaść nielicznych jeszcze "tempo", uciekali w przeszłość...

Jedni zabierali się do sprawy na łeb na szyję, w rozpaczy i w szale: szli z Cortezem i Carasco albo tępo mścić się, albo nawet wymazać całą pamięć o nieszczęsnych Majach, inni usiłowali ingerować w jeszcze wcześniejsze wydarzenia - niefachowo, brutalnie, samobójczo.

Ale w końcu liczni ci tempomigranci odnaleźli siebie, połączyli się - nie bez problemów i sporów - i zaczęli rozważać, co można w tej sytuacji zrobić.

Nikt nie miał doświadczenia w operacjach temporalnych, teoria też jeszcze nie istniała (wszyscy teoretycy zginęli), wszystko trzeba było robić na chybił trafił i uczyć się na własnych błędach...

Tak więc, wkrótce stało się jasne, że narzucające się oczywiste rozwiązanie i bezpośrednia ingerencja w przeszłość nie są możliwe: przeszłość (Meksyk, czwarty wiek naszej ery), przyjąwszy grupę przybyszów z przyszłości, przekształcał się w jakiś nadzwyczaj trwały chronotopiczny konglomerat; coś podobnego dzieje się z roztworem nasyconym, do którego wpada kryształek soli. Minęły dwa wieki i ów konglomerat został sekwestrowany i usunięty z ogólnego strumienia czasowego, tworząc odizolowaną realność, poruszającą się nie równolegle po osi czasu, a po skomplikowanej krzywej, opisywanej przez tak zwane "małe równanie Szalonego Kapelusznika". Nawiasem mówiąc, "Wielkie Równanie" też istniało. Zetknięcie przecięć linii światów - poprzedniej i nowoutworzonej - odbyło się akurat owej bożonarodzeniowej nocy.

Tak więc ingerencje w utworzone realności okazały się niemożliwe: każda próba zmiany związku przyczynowo-skutkowego nawet trzeciego stopnia prowadziła do nieuchronnej zguby ingerującego jakoby z naturalnych przyczyn. Uderzenie pioruna, ukąszenie żmii... Natomiast ominięcie tej realności od strony przeszłości udało się bez problemów, ale nie przyniosło pożądanego skutku: po prostu tworzyła się jeszcze jedna nadzwyczaj trwała realność, w której amerykański kontynent był bezludny (o ile nie liczyć Aleutów i Eskimosów: zadżumione szczury nie docierały tak daleko na północ) aż do przybycia Europejczyków. Ta realność również wyruszyła w samodzielny rejs i jej przecięcie z podstawową osią czasu przewidziane było na koniec trzeciego tysiąclecia. Jednakże zdecydowano, że na razie odłoży się rozwiązanie tego problemu...

Otulony cicho wymawianymi słowami, z jednej strony szybowałem nieważki, i leżałem pod ołowianym klocem, przyciśnięty sztywnym kocem do twardej pryczy. Mieliśmy tu światło, ale ono przysłaniało tylko ciemność. W mroku natomiast działo się coś naprawdę ważnego.

W końcu ustalono jedno: klin należy wybić klinem. A nie igłą. Inna sprawa, że ciągnęły się długie, i nadal ciągną, dysputy w sprawie natury owego klina.

Pierwszy Świat (tak zaczęli nazywać pierwotną zniszczoną realność tempomigranci) okazał się bezbronny wobec najazdu z powodu swojego dobrobytu i niezmiernie wysokiej stabilizacji. Siedem światowych mocarstw: Brytyjskie i Rosyjskie Imperia, Chiny, Japonia, Południowoafrykańska Konfederacja, Alians Franko-Niemiecki, Amerykańskie Stany Zjednoczone - stworzyły polityczną i ekonomiczną bazę świata, i - wydawało się - nikt nie jest w stanie zakłócić tego spokoju, a tym bardziej - naruszyć. Struktura owa narodziła się na początku dwudziestego wieku, kiedy Wielkie Mocarstwa - było ich pięć - dogadały się co do podziału stref wpływów, podpisały Watykański Pakt o wieczystym pokoju i przystąpiły do redukcji armii i flot. Nie wszystko szło gładko, ale już po trzydziestu latach epoka wojen zaczęła być odległą przeszłością, rodzajem trudnego dzieciństwa ludzkości. Osiemdziesiąt lat trwał prawdziwy Złoty Wiek. Potem wszystko się zawaliło...

Stało się jasne: Pierwszy Świat musi się obronić.

Chwała Bogu, migrantom wystarczyło rozsądku (podyktowanego bardzo bogatym negatywnym doświadczeniem), by nie walić na odlew. Na szczęście urządzenie takie jak "tempo" dawało czas na zastanawianie się.

Swoją bazę tempomigranci założyli w dziewiątym tysiącleciu przed naszą erą na wyspie Newfoundland, naonczas jeszcze nie "found". I przystąpili do wszelakich testów.

Tam właśnie pojawiło się pojęcie "Wielkie Równanie Szalonego Kapelusznika", opisujące istnienie małych, na poły fantomowych realności, które, jeśli tak można powiedzieć, od wewnątrz wyglądają na znacznie większe niż z zewnątrz. Te fragmenciki realności, które ich mieszkańcy odbierają jako wielki i samoistny świat, okazały się być idealnymi poligonami, służącymi do testowania pewnych działań dla ratunku Pierwszego Świata.

Wkrótce stało się jasne, że stworzenie cywilizacji przygotowanych do bieżących militarnych działań jest proste, ale nieuchronne wojny zrujnują ekonomikę i odparcie najazdu stanie się znowuż niemożliwe, chociaż już z innego powodu. A zresztą, cywilizacja ta w aspekcie chociażby kulturalnym, stanie się tak zdegenerowana i uboga, że świat Majów, świat okrucieństwa i honoru, śmierci i pogardy do niej - wygląda, słowo daję, lepiej.

I zaczęły się długie poszukiwania wariantu pośredniego... Zainicjowano powstanie dziesiątków małych rzeczywistości, dziesiątków laboratoryjnych labiryntów, zasiedlonych przez niczego nie podejrzewających ludzi. Nie było ich zbyt wielu: nie więcej niż milion w każdym świecie. Ale z powodzeniem zapewniali siebie i innych, że - jak i wcześniej - jest ich kilka miliardów. Ich światy były ciasne i ubogie, ale interpretowane były przez ludzi z poprzednią wyrazistością, pełnią i wielkością. Rzadko komu udawało się zobaczyć swój świat takim, jakim był naprawdę.

Cel tego gigantycznego eksperymentu był następujący: wypracowanie takiego schematu konsekwentnych przemian Pierwszego Świata, by był on kompletnie gotów do walki w chwili kontaktu z Majami. Straty kulturalne miały być co najwyżej takie do przyjęcia. Opracowywano metodykę wprowadzania potrzebnych zmian.

Przekształcenia w pewnych małych światach uznane były za nieudane i bez perspektyw. W innych - wręcz przeciwnie: obiecujące.

Również w naszym...



Czytaj dalej...




Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Konkurs
Bookiet
Recenzje
Komiks
Stopka
Ludzie listy piszą
Paweł Laudański
Andrzej Pilipiuk
Satan
Adam Cebula
Tomasz Pacyński
EuGeniusz Dębski
Adam Cebula
Dawid Brykalski
Radosław Samlik
Arkadiusz Bocheński
Sławomir Mrugowski
Miroslav Žamboch
Andriej Łazarczuk
KRÓTKIE SPODENKI
Ryszard Krauze
Edward Bzdyczek
Czarny
 

Poprzednia 34 Następna