Fahrenheit nr 63 - kwiecień-czerwiec 2oo8
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje

<|<strona 08>|>

Recenzje (5)

 


A miało być tak pięknie

 

okladka

Wszyscy mamy swoich wypróbowanych autorów: tych kilka nazwisk, na których zawsze możemy polegać, że nie zawiodą i dostarczą nam dokładnie to, czego od nich oczekujemy. Jeśli już pisarz zasłuży sobie u czytelnika na taki status – wyraz uznania i zaufania – to rzadko kiedy go traci. Sentyment nakazuje dać mu większy niż innym kredyt, przymykać oko na niedociągnięcia, nie tylko te drobne, ale nawet takie, których innym za nic byśmy nie darowali. Przypadki, gdy nawet podwyższony limit tolerancji nie wystarczy i nie sposób zanegować ewidentnej wpadki ulubieńca, bolą tym bardziej. Z tego powodu trudno mi pisać o „Pieśni dla Arbonne”, trzeciej pod względem chronologicznym (1992, wcześniej „Fionovarski gobelin” i „Tigana”), a ostatniej wydanej po polsku powieści Guya Gavriela Kaya, która dla mnie stanowi podręcznikowy przykład opisanego wyżej zjawiska.

Nie wydaje mi się, aby źródłem zawodu był zawyżony poziom oczekiwań. Chciałam dostać coś lepszego od „Ostatnich promieni słońca”, które były dla mnie ewidentnym świadectwem wyczerpania parahistorycznej formuły eksploatowanej przez autora od wielu lat. Sam Kay chyba to zresztą zauważył, bo w najnowszej powieści „Ysabel” podjął, całkiem udaną według mnie, próbę poszukiwania nowej formy wyrazu. Rzecz jasna, „Pieśń” nie miała być lepsza od „Promieni” stylistycznie czy warsztatowo – byłoby to wszak względem tekstu wcześniejszego o dwanaście lat oczekiwanie paradoksalne. Liczyłam raczej na coś świeższego na poziomie pomysłów, fabuły, sylwetek bohaterów. Na to była spora szansa, dawał ją zarówno fakt, że dwa kolejne ogniwa cyklu parahistorycznego czyli „Lwy Al-Rassanu” i „Sarantyńska mozaika” to według mnie najlepsze dokonania autora, jak i ten, że poprzedzająca „Pieśń” „Tigana”, mimo pewnej dozy patosu i telenoweliczności, niosła już, w wątku Brandina i Dianory, zapowiedź jego późniejszego kunsztu. Założenie brzmiało zatem – lepiej niż w „Tiganie”, gorzej niż we „Lwach” (z obu stron była to poprzeczka rozsądna, jako że „Lwy” uważam za najlepszą rzecz pióra GGK, natomiast od „Tigany” słabsze są według mnie jedynie „Ostatnie promienie”). Dodatkowym atutem startowym wydawał mi się fakt osadzenia akcji we francuskiej kulturze trubadurów, czas i miejsce miały potencjał, który Kay wielokrotnie wykorzystywał już tak znakomicie.

Tym razem nie udało mu się na wszystkich płaszczyznach w sposób boleśnie wręcz spektakularny, a wybrana konwencja, miast stać się głównym atutem powieści, zaciążyła na niej niczym balast. Owszem, miłosna poezja trubadurów w dużej mierze opiera się na konwencji i umowności, cyzelowaniu i przestawianiu wciąż tych samych elementów. Konwencjonalny schemat pozostaje jednak tylko narzędziem, ramą, którą artysta wypełnia własną, indywidualną treścią. Kaya natomiast najwyraźniej ów schemat spętał i to zdumiewająco skutecznie. W efekcie „Pieśń” powiela i zwielokrotnia wszystkie największe słabości „Tigany”, a przy tym brak jej niestety jakiegokolwiek znaczącego (tj. ulokowanego na poziomie głównych wątków fabularnych) pozytywu, który mógłby je zrównoważyć.

Zgodnie z tytułem, powieść stanowi pean na cześć Arbonne. A jak najlepiej pokazać wyjątkowość jakiejś krainy i jej cywilizacyjnych osiągnięć? Rzecz prosta, przez kontrast. Kontrastem dla wyrafinowanej, postępowej matriarchalnej Arbonne jest barbarzyńskie, nieokrzesane, prymitywne (czytaj: patriarchalne) Gorhaut. Tyle że kontrast jest zabawką kuszącą, ale dość ryzykowną – wystarczy nawet odrobinkę przesadzić, by ilustrowaną przezeń tezę skutecznie ośmieszyć. A Kay, przedstawiając biegunowo odległe kultury północy i południa, nie przesadził bynajmniej odrobinkę – przeszarżował dokumentnie. Nie pozostawił żadnych niedomówień, półcieni i wątpliwości. W efekcie uzyskujemy czarno-białą groteskę, a zbliżającą się nieuchronnie konfrontacją obu cywilizacji przejąć się autentycznie po prostu nie sposób. Wręcz odwrotnie, jak się ciągle słyszy o dobrych i prawych mieszkańcach Arbonne, o ich delikatności i wrażliwości, jak się czyta, że przyczyną największej wewnętrznej waśni w tym wspaniałym kraju jest małżeńska zdrada królewskiej córki sprzed dwudziestu trzech lat i urażona ambicja jej męża-rogacza, to się mimowolnie zaczyna wierzyć czarnej propagandzie prymitywnych Gorhautczyków, którzy zarzucają mężczyznom z Arbonne... mówiąc delikatnie, pewne deficyty męskości.

Jakby dzielącej oba kraje przepaści cywilizacyjnej było mało, dostajemy jeszcze konflikt religijny. Gorhaut jest monoteistyczne, czci się tam boga wojny Corannosa. Jest on czczony także w Arbonne, tam jednak czołową postacią panteonu jest bogini płodności i śmierci – Rian. Ten nieczysty – bo kobiecy – kult jest obsesją Gorhauckiego głównego kapłana Galberta, który za punkt honoru przyjął sobie wypalenie go ogniem i żelazem. W tym celu zręcznie manipuluje młodym królem Ademarem, nakłaniając go do wojny. Król może nie jest fanatycznie religijny, ale wobec niedawnych sporych strat terytorialnych perspektywa podboju dużej ilości urodzajnej ziemi na południu kusi go niezaprzeczalnie, a dobry pretekst wypalania herezji takiemu przedsięwzięciu nigdy nie zaszkodzi, propagandowo może wręcz pomóc.

Prócz wspomnianych schematów i mocno żenującej historii o miłości tak silnej, że nawet po śmierci kochanki (bo niewierna królewska córka umarła w połogu, nie odmawiając sobie satysfakcji poinformowania męża, czyje dziecko urodziła) przez ćwierć wieku wpływa historia owego uczucia w sposób decydujący na stosunki wewnętrzne w kraju, Kay nie proponuje niczego, czego byśmy już nie znali. Jeden z głównych bohaterów, Blaise, to dosłownie klon Alessana di Tigana – tyle że zamiast złej matki ma złego ojca, wspomnianego wyżej knującego kapłana. Przykłady i argumenty mogłabym mnożyć, jednak nie sposób kontynuować wyliczanki bez odsłaniania szczegółów fabuły, zatem na tym poprzestanę. Mimo że fabuła i tak jest bardzo przewidywalna. A to, czego nie przewidziałam, czyli rozwiązanie wątku romantycznego, swoją skrajną śmiesznością zabolało najbardziej.

Dodam tyle, że, jak nigdy u Kaya, postaci, zapewne z konieczności wpasowania ich w biało-czarny schemat, są przerażająco wprost papierowe, jednowymiarowe i kompletnie niewiarygodne – z dwoma chlubnymi wyjątkami na drugim planie. Który to drugi plan poza tym praktycznie nie istnieje.

Na prawie pięćset stron opowieści dostajemy dokładnie trzy sceny genialne, tym dotkliwiej kontrastujące z całą resztą historii, plus kilka pojedynczych zgrabnych zdań na okrasę. Mimo że stylistycznie rzecz jest jak zwykle bez zarzutu, czyta się lekko i szybko, to innych zalet „Pieśni dla Arbonne” ewidentnie brak. Z przykrością muszę stwierdzić, że ze znanych mi dokonań Kaya (a nie czytałam jedynie jego debiutanckiej trylogii o Fionovarze) jest to książka zdecydowanie najgorsza.

 

Agnieszka Chojnowska

 

Guy Gavriel Kay

Pieśń dla Arbonne

Tłum. Agnieszka Sylwanowicz

MAG, 2008

Stron: 495

Cena: 35,00

 


Rasowy kliszowy kryminał

 

okladka

Wstęp traktujący o rasowych pisarzach w Ameryce (bo tam każdy jest rasowy, jak przekonuje autor) przygotowuje nas niejako do odbioru powieści. Nie mogłem się powstrzymać od myśli, że autor próbuje się usprawiedliwiać z faktu napisania kryminału fantastycznego. Wpływ na to pewnie miała wcześniejsza lektura „Krucjaty”. Ironiczne wzmianki bohaterów typu „bierzemy udział w mało oryginalnej powieści s-f” budzą we mnie raczej jednoznaczne myśli. I tak samo odebrałem wstęp o rasowych pisarzach.

Skojarzenie z „Krucjatą” nasunęło jeszcze jedną myśl. W recenzji zwróciłem uwagę na rozbieżność, z jaką Dębski pisze części s-f i fantasy. O ile część futurystyczna była pisana językiem lekkim i płynnym, o tyle fantasy była już powolna i nieco toporna. Można w tym się dopatrywać dbałości o zróżnicowanie obu fabuł, szkoda jednak, że kosztem przyjemności z czytania. Nie miałem wcześniej zbyt wielkiego kontaktu z twórczością Dębskiego, stąd też lektura „Niegrzesznego maga” doprowadziła mnie do wniosku, że taka jest autorska wizja pisania fantasy.

Już od pierwszych stron autor próbuje ze starych elementów gatunku wykrzesać jeszcze jedną iskrę. Początkowo nawet się to udawało. Oto pomysł na odpowiednik wirtualnej rzeczywistości w fantasy: główni bohaterowie biorą udział w specyficznej RPG, która przypomina wędrówkę bohatera do równoległego świata fantasy. Wszystko za sprawą smoka, którego umiejętności pozwalają rozgrywać to w umyśle. Tak otrzymujemy czarny kryminał w kostiumie fantasy. Chyba każdemu znane jest zamiłowanie Dębskiego do Chandlera, a i formuła kryminału w fantastyce pojawia się nie od dzisiaj i ma się dobrze.

Jednak początkowe zauroczenie książką – mniej więcej od pierwszego rozdziału, zaczyna zanikać. Autor próbuje trochę odświeżyć gatunek, ale nie jest w tym specjalnie oryginalny. Tytuły takie jak Sammarhard, Wesedent czy Kiissir nie dają do zrozumienia, że opisują jakieś nienazwane dotąd zjawisko. Wielki władca może być przecież królem czy cesarzem. Nazwy wymyślone przez Dębskiego niczemu nie służą, wywołały we mnie wrażenie zbędnych albo wręcz dodanych na siłę. Niektóre rozwiązania fabularne też pachną kliszą. Najsmutniejsze z nich – kapłan pewnej religii jako manipulujący ciemnymi masami tyran – strasznie rażą pospolitością. Nie poglądami autora, ale tym, że w literaturze nie spotykam się ostatnio z inną wizją kapłanów.

Najlepsze fragmenty książki to sytuacje, kiedy bohater myślami odbiega od rzeczywistości fantasy i zaczyna rozmyślać na temat nowych doświadczeń, tych, które w normalnym życiu były nie do zdobycia. W takich momentach akcja nagle, na moment się ożywia. Szkoda, że tych momentów jest tak mało.

 

Mariusz Klimek

 

Eugeniusz Dębski

Niegrzeszny mag

Fabryka Słów, 2007

Stron: 406

Cena: 27,99

 


Historia prawie prawdziwa

 

okladka

„Terror” to gatunkowo rzecz zupełnie nowa w twórczości Dana Simmonsa, pierwszego autora, który przekonał mnie, że science fiction też może zaproponować coś znakomitego. Tym razem stworzył opowieść, którą z braku bardziej adekwatnego określenia trzeba nazwać historią alternatywną. Nie jest to określenie do końca trafne, bo prawdziwych losów ekspedycji, która pod dowództwem komandora sir Johna Franklina wyruszyła w maju 1845 na poszukiwanie przejścia Północno-Zachodniego, nie zna nikt. Dostępne informacje o jej przebiegu, pozostawione przez załogi dwóch okrętów: Erebusa i tytułowego Terroru oraz odtworzone na podstawie znalezionych śladów przez wysłane za nimi ekipy ratunkowe, są w najlepszym razie zaledwie szczątkowe. Nie ma zatem wobec czego tworzyć alternatywy. Simmons jednak, przygotowując się do pisania, wykonał gigantyczną pracę, pieczołowicie kompletując wszystkie dostępne źródła, a następnie najdrobniejsze nawet zawarte w nich szczegóły wykorzystując przy budowie szkieletu opowieści. Na tej wątłej i niekompletnej osnowie wzniósł następnie monumentalną konstrukcję, zaś ogromne luki, będące zaproszeniem dla jego niezwykłej wyobraźni, uzupełnił z właściwą sobie finezją.

Na płaszczyźnie konstrukcyjnej autor nie proponuje niczego, czego byśmy już nie kojarzyli z jego pisarstwem – zmienna perspektywa narracyjna, zaburzona chronologia opisywanych wydarzeń – to instrumenty, którymi operuje z niezwykłą zręcznością, dzięki czemu udaje mu się podtrzymać zainteresowanie czytelnika niemal przez całą, wyjątkowo obszerną, bo liczącą sześćset drobno zadrukowanych stron, opowieść. Kiedy w jej środkowej części decyduje się na widoczne spowolnienie tempa, robi to nie bez przyczyny. Detaliczne, rozbudowane, pozornie niczego nie wnoszące do akcji opisy mają odbiorcę zmęczyć i zirytować – pozwalają choć trochę wczuć się w sytuację członków wyprawy. Beznadziejna monotonia wieloletniego – bo statki zamarzły na trzy lata – uwięzienia w lodzie, przytłaczająca bezradność, depresyjna rutyna – to właśnie jest jednym z najstraszliwszych elementów tej dosłownie mrożącej krew w żyłach historii. Bez tego nie byłaby ona autentyczna, jako ciąg fabularnych fajerwerków stałaby się parodią, a nie próbą prawdopodobnego psychologicznie odtworzenia przebiegu ekspedycji.

Wielką zaletą „Terroru”, w moim odczuciu wyrównującą wszelkie niedostatki akcji, są postaci. To również nic nowego, Simmons ma wielki dar, który pozwala mu w kilku dosłownie zdaniach stworzyć bohaterów żywych i przekonujących, których, zgodnie z autorską koncepcją, czytelnik z miejsca obdarzy instynktowną sympatią bądź antypatią. Częstokroć pozostawia jednak spory margines niedomówienia, pozwalający na własną ocenę pozornie zdefiniowanych moralnie aktorów arktycznego dramatu. Kilku głównych bohaterów na zmianę relacjonuje nam zdecydowaną większość wydarzeń, jednak również kilkunastu pobocznych przekazuje swoją wizję tych fragmentów akcji, w których przypadła im akurat najbardziej znacząca rola. Stu dwudziestu dziewięciu mężczyzn o zróżnicowanych charakterach, doświadczeniach życiowych i przekonaniach musi stawić czoło czemuś więcej niż standardowym zagrożeniom każdej polarnej wyprawy, takim jak mróz, głód, szkorbut i zepsute jedzenie z puszek, pokusa buntu i kanibalizmu. Tym czymś jest tajemniczy, olbrzymi i piekielnie inteligentny potwór z lodu, który metodycznie nęka ekspedycję, według dziwnego klucza wybierając ofiary i momenty ataków. Załoga ma do niego zróżnicowany stosunek. Racjonaliści – czyli głównie kadra oficerska – uważają go za wyjątkowo wielki okaz niedźwiedzia polarnego. Zabobonni prości marynarze widzą w nim rozgniewanego eskimoskiego boga lub – po prostu – diabła. Z upływem czasu szeregi pierwszego stronnictwa topnieją... Rozwiązanie zagadki potwora niektórzy uważają za słaby punkt książki – i w pierwszym odruchu gotowa byłam się z tym zarzutem zgodzić, ale potem, gdy rozważyłam dostępne alternatywy, wyjście wybrane przez Simmonsa, choć wygodnie ex machinowate – zaczęło mi się jawić jako jedyne zgodne z wewnętrzną logiką opowieści.

„Terror” wymyka się porównaniom z innymi dziełami Dana Simmonsa, bo choć łączy go z nimi charakterystyczna maestria stylu i niezwykła umiejętność budowania nastroju grozy, dzięki której mimo panującej na lodzie mocno minusowej temperatury w trakcie lektury wciąż odczuwa się gorąco, jest jednak od nich zupełnie różny. Warto kupić bilet do polarnego piekła, by przekonać się, jak mogły wyglądać losy członków tragicznej wyprawy. W zaprezentowaną w „Terrorze” wersję wydarzeń trudno nie uwierzyć. I to jest chyba najbardziej przerażające.

 

Agnieszka Chojnowska

 

Dan Simmons

Terror

Tłum. Janusz Ochab

Rzeczpospolita, 2008

Stron: 595

Cena: 39,00

 


< 08 >