strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Jarosław Grzędowicz NA CO WYDAĆ KASĘ
<<<strona 49>>>

 

Wiedźma i wilk (2)

(fragment)

 

 

 

Ubrała się. Bielizna, rajstopy, legginsy, sweter, polar, kurtka, buty. Miała wrażenie, jakby robiła to po raz pierwszy. Sztywne jak kołki drżące palce nie radziły sobie z guzikami, zamkami i rzepami. Serce łomotało jej jak powieszony w gardle dzwon.

Wyszła przed chatkę z ciężką reklamówką w jednym ręku i latarką w drugiej. Kieszeń kurtki wypychała jej buteleczka z krwią. Melania poszła prosto w puszczę, po skrzypiącym śniegu, skąpana w lunatycznym świetle. Jak we śnie. Prosto w skowyt wilczej sfory.

Nie zobaczyła ich. Słyszała trzask gałązek, chrupanie śniegu, coś czmychnęło na granicy snopa światła bijącego z jej latarki. Ale czuła je. Były wokół. I czuły też ją.

Szła kilka minut, aż znalazła się na niewielkiej polance otoczonej ośnieżonymi krzakami. Wystarczy.

Wydeptała niewielki krąg w płytkim śniegu, po czym położyła na nim mięso, a torbę złożyła metodycznie w kostkę i wsunęła do kieszeni. Ręce trzęsły jej się tak, jakby wyszła w ten mróz prosto spod prysznica. Żołądek zwinął jej się w węzeł. Robiła to, o czym tak długo marzyła, ale umierała ze strachu. Była na granicy, gotowa przerwać to, póki jeszcze można.

Nigdy.

Już niedługo.

Wcale nie było łatwo zrobić znaki za pomocą plastykowej butelki zaopatrzonej w tryskawkę. Trzęsły jej się ręce, a krew zaczęła zastygać w końcówce pojemnika. Znaki wychodziły koślawo, krew krzepła, butelka zatykała się. W końcu odkręciła szyjkę i poprawiła symbole lejąc na śnieg cienki strumyczek, potem zanurzyła palec we krwi i zrobiła ostatnie poprawki. W acetylenowym świetle księżyca ślady wydawały się czarne. Mimo mrozu ciężki, żelazisty zapach posoki drażnił ją w nozdrza, powodował mdłości. Jak w jatce. To nic. Będzie tu tego więcej. Dużo więcej. To dopiero b ę d z i e jatka.

Już wkrótce.

Kiedy skończyła, ruszyła z powrotem po własnych śladach, wypatrując ich w świetle latarki. Była na granicy paniki. Potrzebowała całej siły, żeby nie rzucić się na oślep histerycznym pędem, gdzieś przed siebie, w puszczę. Szła z zaciśniętymi zębami, wzdrygając się przy każdym trzasku i każdym szeleście. Szła po własnych śladach. Widziała też ślady sfory, okrągłe odciski łap, jak pieczątki, przecinające jej ślady, kluczące, tropiące.

Wycie rozległo się tak nagle, że omal nie wrzasnęła. Blisko. Bardzo blisko.

Droga powrotna wydawała się dwa razy dłuższa, niż kiedy przemierzała ją w tamtą stronę. Kiedy zobaczyła oświetlone okna chatki, nie mogła powstrzymać biegu.

Zatrzasnęła drzwi, oparła się o nie plecami, a potem bardzo powoli i metodycznie wzięła się w garść. Wywietrzyła kuchnię z ciężkiego odoru ziół i kadzideł, sprzątnęła wypalone ogarki, wytarła z desek kredowe znaki. Czuła, że w głowie huczy jej ze zmęczenia, ale nie mogła jeszcze iść spać. Dołożyła znowu do pieca i postawiła na ogniu rondel. Potem wyjęła z torby swoje podróżne laboratorium – kilka menażek, miseczki z hartowanej stali, kolejne buteleczki z nalewkami. Ponownie otworzyła grimoir.

Piętnaście po pierwszej skończyła. Odlała pół szklanki z butelki dzięgielówki i uzupełniła ją bursztynowym, parującym płynem ze stalowej miseczki. Łukasz nie znosił ziołowych nalewek, ale niczego innego tutaj nie znajdzie. Będzie musiał chyba zrobić wyjątek dla tej szczególnej butelki dzięgielówki. Ten jeden raz. Potem już nigdy nie będzie jej musiał pić.

Zmusiła się do zmywania, a potem schowała wszystkie swoje rekwizyty. Butelki powędrowały do szkatułek, zioła do woreczków, a wszystko razem do specjalnej torby. Na wierzchu została torba z aparatem fotograficznym, obiektywy, pudełka z filmami. Filtry. To, czego można się spodziewać po fotograficzce przy pracy.

I jeszcze butelka ziołowej nalewki.

I dwie srebrne, dziwne bransolety, jak rtęciowe skolopendry zwinięte w irchowym woreczku.

Wyjęła z torby spiwór i rozwinęła go na starym, zapadniętym tapczanie w izbie. Gdzieś pod sufitem kołatek chrobotał uparcie, wyżerając w chatce własne korytarze. Trzaskał i szumiał ogień w piecu.

Wilki przestały wyć.

 

***

 

Budzik wyrwał ją do jawy jak cios w twarz. Po omacku zgłuszyła jego elektroniczny skowyt i leżała w ciemności, pogrążona w błogiej amnezji przebudzenia. A potem wszystko spadło na nią naraz. Łukasz, jego chude, wściekłe pięści, jego zdychające czarne myśli i gniew. Kłótnie, wrzaski i ołowiane słowa siekące wszystko jak karabiny maszynowe. Wilcze wycie i lodowata elektryczność Daru płynąca przez żyły. Łzy, pająkowate litery grimoiru i lepki, bolesny osad kadzidlanego dymu, oklejający mózg ciężkim, chemicznym kacem.

Zagotowała wodę i umyła się w miednicy, z grubsza, jak się dało. Bez wanny i tak czuła się brudna. Wypiła kilka łyków kwaśnej rozpuszczalnej kawy i ubrała się.

Na dworze wstawał już szary, nieśmiały świt. Śnieg przestał padać, ale nie zamierzał też topnieć. Było zimno. Ruszyła tą samą drogą co w nocy, widząc wyraźnie własne ślady, lekko tylko przyprószone śnieżnym pyłem. W świetle dziennym jej lęki znikły, pozostała tylko desperacja. Wrócił też gniew. Nie znający litości i przebaczenia gniew rozczarowanej kobiety.

W pewnej chwili myślała już, że zgubiła tę polankę, ale okazało się, że była, tylko trochę dalej, niż sądziła. Wiedziała, że będzie musiała przejść tę samą drogę jeszcze trzy razy, więc starała się zapamiętać jak najwięcej szczegółów.

Kępę jałowców, tłoczących się jak gapie wokół miejsca wypadku, krzywą starą sosnę, na której kikut złamanej gałęzi przypominał pysk śmiejącego się wielbłąda. Stary dąb, z owalną dziuplą jak krzyczące w przerażeniu usta.

A potem wyszła na polanę i znalazła je. Cztery czy pięć wilków leżących wokół, jak worki płowego futra. Podchodziła ostrożnie, z nogami jak z ołowiu. Nigdy nie widziała ich z tak bliska. Przynajmniej dzikich, te w zoo wyglądały żałośnie, jak chude, zaniedbane psy łańcuchowe. A w obiektywie... to, co widziała robiąc zdjęcia, nie wydawało się realne. Świat widziany przez wizjer aparatu był tworzywem artystycznym, a nie rzeczywistością. Tymczasem tutaj leżały przed nią prawdziwe drapieżniki, porośnięte kosmatym płoworudym futrem. Na środku polanki, w poprzek krwawego kabalistycznego kręgu, ogromny, leżący na boku basior, masywny, zbudowany jak buldożer, dalej drugi wilk, trochę mniejszy, chyba samica, z pyskiem zarytym w śnieg, dalej następne dwa. Jeden leżał w bezruchu, a drugi skomlał żałośnie, trącając bezwładną waderę nosem. Na widok Melanii wilczek wycofał się tyłem, jeżąc futro, szczerząc drobne zęby i powarkując zajadle.

Samiec oddychał ciężko, boki opadały mu rytmicznie jak miechy w kuźni, tylne łapy drgały od czasu do czasu, jakby wilk usiłował zdławić w sobie działanie lekarstwa. Melania podeszła bardzo ostrożnie, z każdym krokiem przełamując gwałtowny opór mięśni. Była pewna, że basior nagle jednym rzutem stanie na nogi, a w sekundę później skoczy jej na twarz. Wyszczerzone zęby budziły szacunek. Kły wydawały się mieć wielkość jej palców. Jedno uderzenie takich szczęk może zgruchotać kość.

Kucnęła tuż przy nim i zębami ściągnęła rękawiczkę. Bardzo powoli sięgnęła do kieszeni, nawet na chwilę nie spuszczając wzroku z jego półotwartego oka zasnutego niebieską mgłą, i wydobyła z kieszeni lykopeion. Rozłączyła bransolety, a potem sięgnęła bardzo ostrożnie i większą zapięła na prawej łapie samca. Cofnęła palce.

Drobne wymyślne ogniwa opadły luźno, a po chwili rozległ się cichy, metaliczny grzechot. Bransoleta drgnęła, a potem zaczęła zwijać się jak owad. Zaterkotał zamek, lśniące srebrem zęby objęły wilczą łapę.

Melania zapięła swoją bransoletę i poczuła ten sam, delikatny, zimny, metalowy ruch na nadgarstku. Lykopeion dopasował się.

Jeszcze jedno...

Podciągnęła z trudem spięty rzepem rękaw zimowej kurtki, a potem wyjęła z kieszeni szwajcarski scyzoryk. Dygoczące palce nie chciały jej słuchać, ale omal nie łamiąc paznokcia zdołała otworzyć najmniejsze, ostre jak skalpel ostrze. Nabrała powietrza w płuca, i zaciskając szczęki aż do bólu, przecięła skórę na nadgarstku. Prawie nie bolało.

I prawie nie było krwi.

Ścisnęła rankę palcami i zdołała wydusić drżącą, gęstniejącą kroplę. Spadła prosto w wilczą szczękę jak rubin. Basior przełknął nerwowo. Melania bardzo powoli wyciągnęła dłoń i lekko pogłaskała wielki wypukły bok, pokryty szorstkim, zimowym futrem.

– Nic na to nie poradzę... – szepnęła.

To było wszystko. Melania wstała i nie spuszczając zwierząt z oka wycofała się tyłem. Mały wilczek nie przestawał warczeć ani na chwilę, a kiedy zaczęła się cofać, ruszył na nią wyganiając ją z polanki i od swojego stada.

Wróciła do chatki po własnych śladach. To wszystko. Teraz musiała tylko czekać.

Niedługo.

Już niedługo.

Uspokoiła się, zakleiła plastrem skaleczenie, które zaczęło wreszcie szczypać, a potem wsiadła do samochodu i ruszyła do Hajnówki szukać przyzwoitej kawy i śniadania.

W hotelu dostała kawę, ale okazało się, że nie może jeść. Słuchała ciężkiego, gardłowego pokrzykiwania grupki niemieckich myśliwych w zielonych, lub nakrapianych rudo-brunatnym kamuflażem Bundeswehry kurtkach, i dziobała drżącym widelcem stygnącą jajecznicę. Niemiecki język wznosił się aż pod sufit, czasem błyskały w nim nieliczne, jako tako zrozumiałe słowa: "ja", "nein", "nach Wald", albo "zum Bauspiele" i kaskady śmiechu.

Już niedługo.

Dziś w nocy.

Wejdzie do mieszkania, rzucając gdzie popadnie kurtkę, a potem znajdzie kartkę. I będzie czytał z rosnącym wyrazem niedowierzania na twarzy. Niedowierzanie powoli zamieni się w gniew, potem we wściekłość. A potem chwyci kurtkę i ruszy tutaj. Ale nie natychmiast. Najpierw znajdzie dużą butelkę "Wyborowej" w barku i rozprawi się z nią.

A jeśli nie?

Jeżeli przyjedzie już jutro nad ranem, jakimś sobie tylko znanym sposobem?

To niemożliwe. Zawsze zaglądał do barku, mimo że pilnowała, żeby nie trzymać w domu wódy. Ale wiedział, że po takim wyjeździe coś mogło zostać. Trochę whisky? Pół butelki wina? Wyczuwał alkohol w szczelnie zakręconych butelkach. Znajdzie.

Nabrała na widelec nieapetycznie zastygłej jajecznicy i usiłowała przepchnąć przez ściśnięte gardło.

Trzeba jeść.

Żeby mieć siłę.

Chodziła po lesie. Migocący śnieg chrupał i skrzypiał pod nogami, obłoczki pary z jej oddechu unosiły się w nieruchomym powietrzu, co kilka minut rozlegał się metaliczny trzask migawki i wizg silniczka. Świat zamknięty ścianami obiektywu, ograniczony czerwonymi kątami celownika, podkreślony świetlistymi komunikatami procesora, wydawał się bezpieczny i pod kontrolą. Świat fotografii. Płaski, bezpieczny i zamknięty w ramkach. Podatny na manipulacje ostrością, czasem naświetlania, przesłoną i filtrem. Nieruchomy.

Potrzebuję jeszcze doby – czy to tak wiele?

Odpisała sobie godziny przyjazdów pociągów i pekaesów. Sfotografowała cerkiew. A w porze obiadu odwiedziła starego Okszanowskiego na obiecaną pogawędkę. I dobrze wybrała porę.

Do chatki wróciła wieczorem, z bijącym sercem i spoconymi dłońmi, pewna, że lada moment Łukasz wyskoczy na nią z jakiegoś cienia, rozgoryczony, wściekły i lekko pijany. A nade wszystko upokorzony. I niebezpieczny.

Nic się nie wydarzyło. Chatka stała cicha i ciemna, nie wyróżniając się ze ściany lasu. Rozpaliła ogień i zostawiła otwarte drzwiczki pieca. Siedziała, pijąc herbatę z metalowego kubka i patrzyła w płomienie, trawiące rozżarzone polana. Siedem lat... Siedem lat na smyczy.

W nocy obudziły ją wilki. Skowyt był wyjątkowo długi, przeciągły, przepełniony bólem i samotnością. Wył tylko jeden wilk i nie był to głos przewodnika stada. Tamten miał głęboki, drapieżny śpiew, który zaczęła już odróżniać.

Leżała w ciemności, patrząc na fosforyzujące na zielono cyfry budzika, i słuchała. Samiec milczał.

Odezwał się dużo później, wyrywając ją z szarej, pogranicznej krainy snu. Dźwięk był tak przerażający, że poczuła, jak ciarki ściągają jej skórę na głowie, i skuliła się w śpiworze, bojąc się nawet drgnąć. Skowyt rozbrzmiewał bardzo blisko, z zupełnie innego miejsca niż daleki, tęskny śpiew pozostałych. Wycie pruło nocne niebo na części, a oprócz wilczej pieśni myśliwego, brzmiał w nim przeraźliwy, chrapliwy krzyk człowieka. Był to głos z dna piekła.

Boże, co ja zrobiłam?

Było już za późno. Krąg zaczął się obracać.

Następny dzień wypełniał strach.

I oczekiwanie.

Próbowała robić zdjęcia, chodziła po lesie, chodziła po Hajnówce. Drewniane budynki, szczekające psy, dym snujący się z kominów. Droga posypana drobnym śniegiem. Nie bardzo widziała, gdzie chodzi. Widziała Łukasza. Jego nieobecną, kamienną twarz pozbawioną wyrazu, czarne oczy, które patrzyły w głąb siebie, i grube, szerokie usta zaciśnięte w gniewie. Napięte z wściekłości mięśnie szczęk deformujące chudą, zapadniętą twarz. Mroczny książę nadchodził.

Czuła, jak się zbliża.

Zdążył już jako tako wytrzeźwieć i teraz ciągnął tutaj. Otoczony chmurą swojej czarnej, wampirycznej miłości i gniewu, jechał autostopem w kabinie ciężarówki, albo w pociągu, albo w autobusie. Jechał do niej.

Zbliżał się.

A ona nie była gotowa. Samo oczekiwanie okazało się trudniejsze niż przypuszczała. Niemal nie do wytrzymania. Godziny spędzone przy buzującym piecu kuchennym na ściskaniu w dłoniach żeliwnego, obtłuczonego z emalii kubka z herbatą i nasłuchiwaniu, wypalały ją od środka jak płomień. Ale słuchała, wzdrygając się na każdy szelest i każde chrupnięcie śniegu. Na każdy trzask polana w piecu.

Już niedługo...

Ale jeszcze nie teraz.

Zapadł wczesny, listopadowy mrok, jak czarne wieko. Melania czekała. Napięta, skoncentrowana, wypełniona po uszy adrenaliną. I miała nadzieję że nie przyjedzie. Że jednak sięgnie po swoją szansę. Po prostu zabierze te płyty, których jeszcze nie sprzedał, swoje łachy, papiery i szpargały, i wyniesie się. Tylko że była zbyt dobrym żywicielem. Każda kolejna próba i każdy kolejny rok oznaczał dla niego, że jest po prostu beznadziejnie uzależniona. I miał rację.

Do niedawna.

Dopóki coś nie pękło. Po siedmiu latach. Melania pokręciła głową z politowaniem i napiła się herbaty z gorącego kubka.

A wtedy wszedł.

Tak po prostu.

Przestraszyła się trzasku otwieranych drzwi i skamieniała na koślawym taborecie przy palenisku, ale Łukasz nie przeraził jej. Nie wyglądał tak przerażająco jak w jej wyobrażeniach, tylko zwyczajnie. Codziennie. I żałośnie.

Dygotał z zimna, a czarne oczy miał pełne łez.

– Maleńka... – Wyciągnął do niej ręce i zanim się obejrzała już szła do niego, żeby wtulić się w jego chudą pierś, pozwolić mu utonąć w swoich płomiennych włosach.

– Musiałem z tobą porozmawiać. Musiałem... Co ty robisz, dziewczyno, co ty robisz? Przecież my...

Nad puszczą popłynął stalowy zew polującej sfory. Wróciła siła. Pamięć.

I Dar.

Melania zatrzymała się wpół kroku.

– Nie! – Słowo, które chlasnęło jak łańcuchowy bicz.

– Cco? – Nawet nie był jeszcze wściekły, tylko zdumiony.

– Ile razy ma się to jeszcze powtarzać? Teraz piękne słówka, trzy dni w raju, a potem co? Uderzyłeś mnie, skurwysynu! Dosyć! Dosyć tego! Wynoś się stąd i z mojego życia. Nie będę więcej po tobie sprzątać. Nie będę więcej po tobie płakać. Chcesz zdychać? To zdychaj, ale ja chcę żyć!

Przeszedł kilka kroków i usiadł ciężko za stołem. Jak człowiek bardzo zmęczony i tak nieszczęśliwy, że smutek wżarł się w jego twarz jak smar. Splótł chude dłonie na blacie i patrzył w nie kamiennym wzrokiem.

– Możemy chyba porozmawiać? Po tych wszystkich latach, które razem przeżyliśmy? Myślisz, że kartka wystarczy? Dwa słowa i won? Po tym, co razem przeszliśmy?

– Chyba po tym, co ja z tobą przeszłam? Coś z tych lat w ogóle pamiętasz? Cokolwiek? Może to, jak wrzeszczałeś z balkonu, goły, z pokrwawionymi łapami, a ja usiłowałam zaciągnąć cię do mieszkania? Albo jak zdemolowałeś mi mieszkanie? Ja nie pamiętam cię trzeźwego!

– Jasne! Twoje wypieszczone, drobnomieszczańskie mieszkanie! Tylko to jest ważne? Że nie chodzę do pracy w garniturku? Że jestem artystą?

– Tak? A co ty robisz, artysto? Grasz do kotleta? Piszesz wiersze na serwetkach? Jeden na pół roku?

Trafiony. Porwał się zza stołu i zatrzymał wpół ruchu. Jego kłykcie pobielały, kiedy zacisnął kurczowo palce na blacie i zmusił się, by opaść na krzesło. Jego skamieniały ze zgrozy wzrok trafił na butelkę dzięgielówki. Po policzku popłynęła jedna łza. Wyciągnął drżące palce i ujął stojącą obok szklankę. Grube szkło zagrzechotało o szyjkę butelki. Melania znieruchomiała. Musiał to wypić.

Ale nie wypił. Uniósł szklankę, powąchał zawartość, skrzywił się i odstawił ją z powrotem na okryty starą ceratą blat. Oparł czoło na dłoniach.

– Kiedyś byłaś inna... – powiedział głucho.

– Kiedyś byłam głupia! Wyssałeś mnie ze wszystkiego, draniu. O czym chcesz jeszcze rozmawiać?

Musiał to wypić.

– Naprawdę nie pamiętasz niczego dobrego? Wolałabyś, żebym był jednym z tych wymuskanych dupków pod krawatem?

Pamiętała. Dobrze pamiętała, ale to już nie działało.

– Pamiętam – powiedziała spokojnie. – Pamiętam też wystarczająco wiele złego. Po prostu odejdź. Nie ma cię już w moim życiu. To koniec.

Podniósł szklankę i wypił. Musztardówkę zawierającą dwieście pięćdziesiąt mililitrów. Na dwa razy. A potem spojrzał na nią szklanymi oczami pełnymi łez.

– Nie odchodź... – poprosił. Kiedyś wystarczyło samo brzmienie jego głosu. Kiedyś.

– Ja zostaję – powiedziała szyderczo. – To ty wychodzisz.

– Porozmawiajmy – powiedział błagalnie. Znalazł w kieszeni zmiętą paczkę papierosów i zapalił drżącymi palcami. Zawsze mu drżały. Od jakiegoś roku. Trzeźwy, pijany czy naćpany, drżały mu tak, ze miewał problemy z posługiwaniem się zapałkami.

– Rozmawiamy przecież.

Cisza.

Ogień huczał w piecu.

Zioła z nalewki działały w ciszy.

Wypił następną szklankę, trochę mniejszą. Jakieś sto pięćdziesiąt.

A potem zaczął mówić. Nie słuchała. Był to jeden z jego bełkotliwych monologów, właściwie nie do powtórzenia. O coś mu chodziło, ale nie wiedział dokładnie o co, wątek mu się plątał, ale generalnie chodziło o to, że świat był podły, a życie niesprawiedliwe i z gruntu złe, a ona była jedynym jasnym punktem. Słyszała to dziesiątki razy. Zaczynało się od: "Tylko ty, dziewczyno... tyko ty... reszta to gówno..." a kończyło się na: "Zgnoiłaś mnie, ty głupia dziwko!"

Zaczęła na niego wrzeszczeć. Nawet nie wiedziała, że potrafi aż tak podnieść głos. Kłótnia była jak walka na miecze. Nawet wydawało jej się, że widzi te stalowe słowa, ostre jak brzytwy, omijające jego pijane, zezowate zastawy, i co chwila pławiące się w czerwieni. Powiedziała mu wszystko, co zawsze chciała ale się bała, i więcej. Znalazła słowa, które cięły nie gorzej niż jej rozpacz i gniew.

– Po za tym potrzebuję mężczyzny. Mężczyzny, gnojku, a nie zachlanego impotenta ze zwiędłym siurkiem!

Rzucił butelką i zgarnął sobie z drogi stół. Nigdy jeszcze nie doprowadziła go do takiej wściekłości. Wyskoczyła na dwór. Prosto w zaśnieżone pole pod płonącym krwawo księżycem w pełni. Było prawie jasno i srebrnie. Nieprawdziwy, rtęciowy świat. Wypadł za nią i prawie chwycił za sweter na plecach. Wyrwała się i poczuła podmuch powietrza na twarzy, kiedy jego pięść mignęła jej parę centymetrów przed nosem.

Uciekała.

Oderwała się od niego łatwo i wpadła w wydeptaną przez siebie ścieżkę prowadzącą na wilczą polankę. Słyszała jego sapanie za plecami i trzask gałęzi, w które zaplatał się, młócąc bezładnie pięściami na wszystkie strony. Zatrzymała się i odwróciła. Zgubił ją i teraz miotał się po lesie płacząc z wściekłości, kopiąc drzewa i wywrzaskując przekleństwa. Brakuje tylko żeby wyładował się na krzakach i wrócił do chatki. Zawołać go? Poślizgnął się w śniegu i wywrócił, a potem gramolił niezdarnie jak chudy pająk. Skoro tak łatwo było mu uciec, nie wydawał się już niebezpieczny.

Adrenalina spowodowała, że Melania zaczęła się nagle śmiać, coraz bardziej histerycznie.

– No, chodź, fiutku, zabawimy się – zachichotała.

Usłyszał ją, wrzasnął: "Zabiję cię, ty kurwo!" i ruszył w jej stronę jak odyniec.

Kiedy stała już na polance w zdeptanym kręgu krwawych znaków, skąpana w sinym blasku wielkiego księżyca, nagle przestało jej być wesoło. Nie miała już dokąd biec. Nie było wilków. Nie było nikogo. Tylko rozjuszony, pijany potwór z czerni i bieli. Z oczami pustymi jak lufy armatnie.

Pierwsze uderzenie spadło na nią jak cep. Trafił na odlew gdzieś w żebra, przewracając od razu na ziemię. Kopnięcie w udo poczuła aż w mózgu. I wtedy nagle zrozumiała, że nie ma żadnego Daru, jest tylko pijany brutal, którego zwabiła samotnie w odludny, samotny kąt puszczy, żeby zatłukł ją na śmierć.

Zadany na oślep cios trafił ją gdzieś w głowę, drugi w kość policzkową, trzeci w usta. Każdy był jak wybuch gwiazdy. Własny krzyk usłyszała jak z daleka.

Chwycił ją za włosy i postawił na nogach. W jego oczach płonęło szaleństwo. Nadchodzi śmierć. Tu i teraz. Na pustej, leśnej polance, pod płonącym srebrem księżycem.

– I gdzie ten twój prawdziwy mężczyzna, suko? ? wydusił przez ściśnięte gardło, cofając dygocącą, chudą pięść aż za plecy.

I wtedy usłyszała skowyt. Grzmiący, neandertalski ryk zakończony zawodzącą wilczą frazą. I uwierzyła znowu.

Splunęła mu w twarz krwią i śliną, i uśmiechnęła się pękniętymi ustami.

– Już tu idzie.

Słyszała chrupanie śniegu, trzask gałęzi, słyszała jak coś pędzi niepowstrzymanie, jak lokomotywa. Coraz szybciej. Nad lasem rozległ się głuchy, niepodobny do niczego charkot. Jak grzmiący ryk lwa, jak ryk rozjuszonego mężczyzny, jak warczenie wilka.

Łukasz puścił jej włosy i wytrzeźwiał.

– Co to jest? Co to, kurwa, jest?! – zapytał ze strachem i pretensją w głosie.

I zniknął.

W ułamku sekundy został zmieciony na bok ogromną masą mięśni i futra, która wystrzeliła znikąd i uderzyła w niego jak rozpędzona ciężarówka.

Nie widziała szczegółów. Opodal na skraju polanki kłębiły się w tumanach śniegu dwa ciała. Jedno ogromne, porośnięte rudopłowym futrem, a drugie chude, dwuwymiarowe, z czerni i bieli.

I czerwieni.

Ten wielki, widziała tylko trójkątne ludzkie plecy, kryzę futra na karku i sterczące trójkątne uszy, trzepał gwałtownie głową jak rozjuszony, walczący pies, i był samym ruchem. Zjeżonym futrem, kłapaniem potężnych szczęk, wściekłym charkotem. Gdzieś z boku wystawała chuda noga Łukasza, w czarnych, przemoczonych krwią i uryną spodniach, i kowbojski but orzący konwulsyjnie śnieg ściętym obcasem. A nad tym wszystkim toczył się przeraźliwy krzyk, wysoki, niemal kobiecy. Jak strzelająca w niebo kolumna śmiertelnego cierpienia i ostatecznego strachu.

Splecione ciała przetoczyły się w krzaki, z niewielkiej sosenki osypał się śnieg. Przez chwilę widziała bok i nogę potwora, łukowate, płaskie psie udo i ludzką łydkę, nienaturalnie długą, porośniętą futrem stopę wspartą o ziemię samymi palcami. Szpony wbiły się w zmrożoną ziemię, wilk zaparł się gdzieś w gęstwinie krzaków przednimi łapami i szarpnął w górę głową, z trzaskiem dartego mięsa. Krzyk wzrósł o oktawę i stał się nie do zniesienia.

Melania stała na ołowianych nogach, a w głowie jej huczało. Cały świat odpływał z gwizdem krwi walącej do głowy. Nie mogę zemdleć. Nie teraz. Niech to się skończy. Boże, już dosyć, niech on wreszcie umrze.

W krzakach nadal rozlegały się trzaski gałęzi i dobiegały z nich odgłosy gwałtownej szamotaniny. Człowiek i zwierzę. Nie wiedziała który jest który. Nie potrafiłaby zdecydować, które z walczących u jej stóp stworzeń jest potworem. Wrzask Łukasza rozdzierał jej duszę. Wołał ją. Błagał o ratunek. Charczał. Słyszała jak krztusi się i tonie we własnej krwi płynącej z rozerwanych tętnic.

Nagle coś szarpnęło się wśród zeschłych malin i jałowców, i wyskoczył z nich Łukasz. Gruchnął natychmiast na ziemię, nadal tkwił do pasa w krzakach, ale uniósł głowę i jedną rękę, wyciągając do niej błagalnym gestem purpurową od krwi dłoń, której brakowało małego palca. I natychmiast został wciągnięty z powrotem w krzaki jednym gwałtownym ruchem, zostawiając po sobie na śniegu pasmo rudego błota. Rozległ się warkot i donośny chrupot, po czym krzyk umilkł.

Melania stała, czując jakby zamarzła na kamień. Poczuła smak krwi i zorientowała się, że cały czas ściska w zębach grzbiet wskazującego palca.

Słyszała trzask dartego mięsa, chrupot kości, słyszała te olbrzymie szczęki rwące mięśnie, słyszała, jak stworzony przez nią wilkołak rozszarpuje i pożera Łukasza. Trupa Łukasza.

Żołądek zwinął się jej w węzeł, poczuła nagły ścisk gardła i zwymiotowała gwałtownie na zdeptany śnieg.

Musiało tak być.

Miało tak być.

Miałaś rację, prababciu.

Nie przewidziała tylko tego czasu. Nie przewidziała bólu. Nie przewidziała tego morza krwi, która zbryzgała całą okolicę. Miała ją nawet na twarzy i we włosach. Nie zauważyła, jak to się stało. Nie przewidziała smrodu rozdartych wnętrzności. Metalicznego odoru rzeźni. Nie przewidziała tego rozpaczliwego wrzasku, który nadal słyszała w głowie i czuła, że będzie rozbrzmiewał tam już do końca życia. Nie przewidziała, że tak niemożliwie ciężko jest patrzeć, jak mężczyzna, którego kiedyś kochała, jest rozdzierany na strzępy przez rozjuszoną bestię.

Niczego nie przewidziała.

A zwłaszcza własnego strachu. Co innego jest stworzyć potwora.

A co innego spojrzeć mu potem w twarz.

Uciekła. Opętańczy, paniczny galop przez nocny las, gałęzie siekące po twarzy, śnieg za kołnierzem. Polerowana stal księżycowego światła. Prawie nie pamiętała tej ucieczki. Dopadła chatki i wtedy dosięgło ją jego grzmiące wycie. Właściwie ryk. Wilki odpowiedziały mu, ale lękliwie i niepewnie. Melania wpadła w panikę. Zatrzasnęła drzwi i zaczęła obiema rękami pchać olbrzymią czołgową zasuwę. Przeklęta pancerna stal tkwiła w obejmach jak przyrośnięta i ani myślała drgnąć. Pchała ją, szarpała i tłukła, ale to nic nie dawało. Usłyszała skomlenie i zrozumiała, że to jej własny skowyt. Szedł tutaj. Szedł po nią.

Zostawiła zasuwę i uciekła w najdalszy kąt chatki. Jeszcze nigdy w życiu nie była w takiej panice. Zwinęła się w kłębek i patrzyła na drzwi, wiedząc, że otworzą się za chwilę. Nie mogła patrzeć na te drzwi i nie mogła oderwać od nich wzroku.

Słyszała jak szedł. Chrupanie śniegu pod łapami, zgrzyt pazurów na ganku. Szedł do niej. Ciągnęła go bransoleta i krew, i inkantacje. Czuł ją. I szedł do niej. Nie mógł inaczej – sama go stworzyła.

A potem usłyszała drapanie. Ciężki, stalowy chrobot pazurów o drzwi, który czuła tak, jakby zdzierał jej skórę z głowy. Przyszedł.

I prosił, żeby go wpuścić.

Melania osunęła się po ścianie i zapadła w katatoniczne przerażenie. Drapał. W pewnym momencie zaczepił łapą o klamkę, usłyszała trzask zapadki i skrzypienie zawiasów. Powiało zimnem. Opuściła głowę i wbiła wzrok w deski podłogi. Nie potrafiła na niego spojrzeć. Nie była w stanie.

Tam, w lesie, było jasno – ale jak na noc w środku puszczy. Widziała ruch, plamy, kształty, zarysy. Teraz stał w oświetlonej kuchni, w blasku stuwatowej żarówki. Słyszała jego ciężki oddech, czuła jego ostry psi zapach zmieszany z wonią krwi i surowizny. Patrzyła w stare deski podłogi. Widziała sęki, słoje w drewnie, i drobne czerwone kleksy jej własnej krwi, która kapała jej z wargi i nosa. Patrzyła na podłogę.

I trzęsła się jak nigdy w życiu.

A potem powoli, z wielkim wysiłkiem podniosła oczy. Tylko oczy, kark zesztywniał, głowa opierała się ruchowi. Z jej gardła wydobył się cichy nieartykułowany dźwięk, ni to skomlenie, ni to pisk, ale przemogła się i spojrzała w twarz potwora.

Tylko na sekundę.

Zobaczyła go jak na zdjęciu. W jednym, naładowanym szczegółami błysku. Nie bardzo przypominał wilkołaki z filmów. Trochę bardziej ogromnego pawiana. A trochę wilka zniekształconego jakąś straszliwą chorobą. A jeszcze trochę trędowatego neandertalczyka. Wielki czarny nos poruszał się, łowiąc jej zapach, skóra na pokrytym gładką, aksamitną sierścią pysku marszczyła się, pod wargami lśniły odsłonięte do połowy zęby. Ale oczy były zupełnie ludzkie, wypełnione strachem i kompletnie obłąkane. Spojrzała w nie tylko raz i zemdlała. Świat odjechał czarnym tunelem, uderzenie o podłogę odczuła z bardzo daleka. Melania spadła w ciemność...




 
Spis Treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Zatańczysz pan...
SPAM(ientnika)
Zapytaj GINa
Komiks
HOR-MONO-SKOP
Ludzie listy piszą
Adam Cebula
Andrzej Pilipiuk
Paweł Laudański
W. Świdziniewski
Dominika Repeczko
Piotr K. Schmidtke
Satan
Adam Cebula
Adam Cebula
Adam Cebula
W. Podrzucki
Tadeusz Oszubski
Tomasz Pacyński
Zbigniew Jankowski
Ďuro Červenák
P. Nowakowski
Marcin Pielesh
Adam Cebula
XXX
Marcin Mortka
Andrzej Zimniak
Brian W. Aldiss
Ian Watson
J. Grzędowicz
M. i S. Diaczenko
Brian W. Aldiss
T.Noel, D.Brykalski
Raport nr 1
 
< 49 >