strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Przemysław Nowakowski Literatura
<<<strona 36>>>

 

Casta Diva (1)

 

ilustracje Małgorzata "Asfodel" Jakubiak

 

 

Odwróciła się gwałtownie, słysząc brzęk rozpryskującego się szkła. Do pokoju wdarło się chłodne powietrze. Ujrzała ponurą, ziejącą dziurę. Przestraszyła się. Cały jej świat skurczył się nagle do mozaiki malutkich, rozsypanych dookoła szklanych fragmencików. Dopiero po chwili zrobiło się jej chłodno. Oprzytomniała. Poszła do kuchni po zmiotkę i zabrała się do sprzątania. Na myśl nie przyszło jej nawet pytanie: kto i po co zbił szybę? Zupełnie jakby coś takiego przytrafiało jej się co dzień. Dopiero kiedy tysiące drobnych odprysków opuszczały szufelkę, lądując w blokowym kontenerze, zorientowała się, że nie było żadnych racjonalnych powodów, dla których szyba powinna była pęknąć. Nikt nie rzucił kamieniem. Nikogo w pobliżu nie było. Żadne drzewo nie rosło przy balkonie. Dookoła panował niezmącony spokój. Słyszała o przypadkach ludzi, który krzykiem potrafili rozbijać szkło, ale ona mieszkała na odludziu. Nie było w okolicy żadnych szamanów, czarowników voodoo, ani cyrkowców. Tylko jej dom, a w nim zamiast szyby czarna otchłań. Od razu zorientowała się, że tylko szybkie jej usunięcie, pozwoli odzyskać utraconą nagle równowagę. Doznała dziwnego uczucia przygnębienia. Po raz pierwszy od bardzo dawna przypomniała sobie o dzieciach. Ta myśl napełniła ją tak głębokim smutkiem, że poczuła lekki skurcz w sercu, a łza potoczyła się po policzku. Aby jak najprędzej odepchnąć te myśli, odszukała wśród gratów na strychu przestarzałą książkę telefoniczną. Pośród wielu nazw zakładów szklarskich, jedna zwróciła jej szczególną uwagę. Ukryta między innymi znakami, tkwiła gdzieś w połowie lewej kolumny, po prawej stronie, w samym środku opasłego tomiska. Szklarnia "Roman", Antonio Nibelli. Tych kilka słów zaintrygowało ją na tyle mocno, że zadzwoniła właśnie tam, nie wiedząc nawet, czy po tylu latach firma prowadzona przez włoskiego rzemieślnika jeszcze prosperowała. Zmysłowy baryton wyrwał ją z zadumy:

– Nibelli, słucham – powiedział ktoś z wyraźnym włoskim akcentem.

– Moje nazwisko Sokołowska. Czy wciąż świadczy pan usługi szklarskie? – zapytała.

– Oczywiście, proszę pani – usłyszała w słuchawce. – Czyżby ktoś przebąkiwał o naszym bankructwie? – zainteresował się Nibelli.

– Ależ nie – zmieszała się. – Po prostu mam bardzo starą książkę telefoniczną i nie wiedziałam, czy jest jeszcze aktualna.

– Rozumiem – odparł uspokojony Nibelli. – Powiem pani w sekrecie – dodał – że mamy najniższe ceny w regionie. Wybrała pani doskonale. Od lat jesteśmy także cenieni za naszą fachowość. Nikt się jeszcze nie uskarżał na wykonane przez nas usługi.

Sokołowska spojrzała na datę wydania książki telefonicznej. Na pierwszej stronie widniał rok 1975...

– Tak dobrze pamięta pan wszystkich klientów? – próbowała zażartować.

– Osobiście. Wykonuję wszystkie usługi od dnia założenia przeze mnie firmy – odparł.

Zamurowało ją. Była pewna, że głos wydobywający się z słuchawki należał do trzydziestolatka. Nie dała jednak po sobie poznać zaskoczenia.

– Doskonale – powiedziała. – Chciałabym, aby wymienił pan jedną z szyb, która mi się właśnie zbiła.

– Mamy jeszcze kilka szyb balkonowych – uprzejmie odpowiedział Nibelli. – Proszę tylko podać adres...

Chciała zanieść starą książkę z powrotem na strych, kiedy zadzwonił telefon. Słuchawka jeszcze była gorąca i wilgotna od potu, mimo że w domu robiło się coraz chłodniej. Listopadowe powietrze wdzierało się do wnętrza, a pusta rama balkonowych drzw nie stanowiła dlań żadnej przeszkody. Jednak jej nie było zimno, wręcz przeciwnie, emocje wywołały w niej fale ciepła, przyjemnie rozchodzące się po ciele.

– Słucham – rzuciła do słuchawki.

– Anka? – zapytał ktoś z drugiej strony kabla. – Mówi Tomasz.

– Cześć, co słychać? – zapytała powoli, dając mnemozynie czas, na przypomnienie jej kim był Tomasz. Dopiero po chwili uświadomiła sobie, że jest to facet odpowiedzialny za marketing w operze, na deskach której od lat występowała.

– Calypso nie żyje – odparł oschle Tomasz. Miłe uczucie komfortu ponownie zakłóciły bolesne szpilki lodu na plecach.

– Co?! – bezwiednie wykrzyknęła. Calypso była jej przyjaciółką, najwybitniejszą współcześnie żyjącą sopranistką koloraturową na świecie.

– Przecież jeszcze wczoraj z nią rozmawiałam – powiedziała półszeptem, jakby do siebie, naiwnie próbując się przekonać, że słowa Tomasza nie mogą być prawdziwe.

– Niestety, to fakt – rozwiał wszelką nadzieję jej rozmówca. – Wyskoczyła z dziesiątego piętra swojego hotelu – dodał. – Trzydzieści minut temu.

– Kiedy? – zapytała z niedowierzaniem.

– Trzydzieści minut temu – powtórzył jak echo Tomasz. – Zaraz po tym, jak dostałem telefon z Mediolanu, zadzwoniłem do ciebie. Jutro w La Scali grają Normę i nie chcą tego przekładać. Wszystkie bilety są już wysprzedane. Wybrali ciebie...

– Chyba żartujesz?! – krzyknęła – Kilka godzin po jej śmierci? Za żadne pieniądze się nie zgodzę – Miała mętlik w głowie. Trzydzieści minut temu pękła jej szyba w drzwiach balkonowych, a teraz dowiedziała się, że w tym samym momencie jej najlepsza przyjaciółka, kobieta spełniona, pełna radości życia, popełniła samobójstwo. To wszystko było bliższe koszmarowi sennemu niż rzeczywistości.

– Wiem, że się lubiłyście, ale pomyśl o swojej szansie. Miałabyś okazję wreszcie wyjść z jej cienia i zaśpiewać na najbardziej prestiżowej scenie świata operowego. I to od razu w Normie! Zrób to dla niej i dla nas – nalegał Tomasz. Jakby tego było mało, w tym samym momencie ktoś zapukał do drzwi.

– Oddzwonię do ciebie za chwileczkę. Mam gościa – powiedziała do słuchawki.

Przytłumione pukanie rozlegało się nieprzerwanie. Do wtóru zagrał mu wiatr. Dopiero teraz poczuła, jak chłodno było w mieszkaniu. Zbliżając się do drzwi, zadawała sobie pytanie, co jeszcze mogło ją spotkać tego wieczora. Na zewnątrz zaczął padać deszcz. Pukanie przycichło. Cisza była jeszcze mniej przyjemna niż uciążliwe stukanie. Odkluczyła zamek i nacisnęła klamkę. Dawno nieoliwione drzwi otworzyły się z piskiem. Na progu stał uśmiechnięty, mocno opalony, młody mężczyzna. Był niewątpliwie bardzo przystojny, ale też trochę zbyt szczupły jak na swój wzrost.

– Nazywam się Nibelli. To ze mną rozmawiała pani przez telefon – powiedział, czarująco się uśmiechając. Teraz już wiedziała, że kłamał. Nie mógł pracować w tej firmie od początku, bo przeczyłoby to prawom natury. Kłamał prosto w oczy, ale skoro już tu był, to mógł wstawić tę nieszczęsną szybę. Czuła, jakby ziejąca dziura w drzwiach była odpowiedzialna za śmierć Calypso.

– Proszę, balkon mam tam – wskazała szklarzowi. – Niech pan sprawdzi, dlaczego pękła, bardzo mnie to ciekawi.

– To pani nie wie, jak ona została rozbita? – zdumiał się Nibelli. – Szyby same nie pękają. To niemożliwe.

– A Oscarek? – powiedziała szeptem do siebie.

– Słucham? – ponownie zdziwił się szklarz.

– Nie, nie, nic takiego – zmieszała się. – Moja przyjaciółka dzisiaj zmarła, więc mogę się dziwnie zachowywać – zaczęła się tłumaczyć.

– Bardzo mi przykro – powiedział Nibelli, przyglądając się otworowi po szybie. – Chyba mam odpowiednia szybę ze sobą. Zejdę do samochodu i przypiłuję ją troszkę. Będzie pasować jak ulał – oświadczył. Sokołowska odetchnęła z ulgą.

Tajemniczy szklarz, Włoch z pochodzenia, na co wskazywało jego imię i nazwisko, wrócił szybciej niż się spodziewała. Musiał przycinać tę taflę szkła w tempie ekspresowym. Wstawił szybę z wprawą, w kilkadziesiąt sekund załatwiając całą sprawę. Rzeczywiście dużo nie żądał. Właściwie to wziął symboliczną sumę, jakby popyt na jego usługi rekompensował ich niską cenę. Kiedy wyszedł, zauważyła, że w prawym rogu nowowstawionej szyby znajdował się kamień. Tkwił tam, pośród malutkich odłamków piasku przelanych w szklaną masę. Kształtem i rozkładem odcieni przypominał trochę ludzkie oko. Im dłużej się w niego wpatrywała, tym bardziej się przekonywała, że poleci najszybszym samolotem do Mediolanu, aby zaśpiewać partię Normy i dowiedzieć się, dlaczego Calypso nie żyje. Nie wierzyła w samobójstwo. Ktoś musiał ją wypchnąć z balkonu. Jeszcze wczoraj w trakcie ich rozmowy jej przyjaciólka zdawała się być zupełnie szczęśliwa, pełna tej słynnej już pasji życia. Sokołowska po raz kolejny tego wieczora chwyciła słuchawkę telefonu. Najpierw zadzwoniła do Tomasza, potem na lotnisko, wreszcie po taksówkę. Do najbliższego lotu pozostało półtorej godziny. Jeszcze tej nocy znalazła się w Mediolanie.

 

Koniecznie chciała zamieszkać w tym samym pokoju, w którym zakwaterowana była ostatnio Calypso. Intuicja podpowiadała jej, że tylko w ten sposób pozna tajemnicę tragedii, jaka spotkała jej najlepszą przyjaciółkę. Hotel był niezwykle drogi, chyba tylko dlatego wejścia do feralnego pokoju nie broniły policyjne taśmy. Doskonała obsługa hotelowa wpłynęła na nią kojąco. Najważniejsza była obecność znajomych jej ludzi, która usuwała w cień przygnębiające poczucie samotności. Słynne solistki operowe, wielcy dyrygenci i genialni kompozytorzy mijali ją w hallu i pozdrawiali, jakby dopiero wczoraj opuściła Mediolan. Nie miała ochoty z nimi teraz rozmawiać. Zbyt wyraźnie przypominali jej o dzieciach. Potrzebny był sen. Pokój, który zajmowała Calypso, był obszernym apartamentem, z olbrzymim dwuosobowym łożem. Przyjaciółka nie należała do osób stroniących od seksu, więc zapewne nieraz było używane. Poprzedniego wieczora było świadkiem tragedii, jednak teraz, kiedy policja i lekarze opuścili już lokal i nowy gość wprowadził się do pokoju, wyglądało jakby było nie używane od lat. Tylko jedna rzecz nie dawała jej spokoju odkąd przekroczyła próg tego apartamentu: świadomość, że właśnie tutaj, wczoraj, półtora tysiąca kilometrów od domu, o tej samej godzinie, szyba balkonowa w oknie Calypso rozpadła się na tysiące małych kryształków. Ta nowowstawiona bardzo przypominała jej o tym, że nie wszystko było w porządku. Nie chciała wierzyć w działanie sił przekraczających jej pojęcie, ale po ostatnich wydarzeniach czuła się mniej pewna otaczającego ją świata niż po lekturze z fizyki kwantowej, która kiedyś przypadkowo wpadła w jej ręce. Zasnąć pozwoliła jej jedynie nadzieja, że dalsze wydarzenia przyniosą rozwiązanie zagadki...

Wschodzące słońce obudziło ją dużo wcześniej niż się spodziewała. Imponujący widok szybko jednak zrekompensował jej przerwany sen. Słońce odbijało się w oknach paletą barw, potęgując wrażenie wszechogarniającego pożaru. Do życia budził się kolejny dzień, ale to właśnie tego wieczora miała po raz pierwszy wystąpić na deskach La Scali w roli głównej, i to w dzień po tragicznych wydarzeniach, których finałem była tajemnicza śmierć Calypso. Niemalże do samej chwili wyjścia na scenę nie rozmawiała z nikim. Próbowała zachować dystans, aby wrażenia nie wpłynęły na nią negatywnie podczas występu. Cały dzień więziła się w hotelu, na dziesiątym piętrze, zadręczając się myślami, których chciała uniknąć. Co chwila spoglądała przez okno. Słońce dawno opuściło już horyzont, by wzbić się wysoko w niebo, ale czerwona poświata na budynkach pozostawała, podobnie jak uczucie nieustającego pożaru w myślach Sokołowskiej. Znów widziała wśród płomieni dwoje dzieci, wołających o pomoc. Wydawało jej się, że to działo się wczoraj, a to już minęło tyle lat. Czy w to samo miejsce, co oni, trafiła teraz Calypso? Zebrało jej się na wymioty. Musiała bardzo się przemóc, aby wsiąść do podstawionej pod hotel limuzyny i dać się zawieźć się do gmachu La Scali. Nie czuła się zbyt dobrze...

Kiedy wyszła zza kurtyny i ujrzała całą śmietankę towarzyską świata operowego, nogi lekko się pod nią ugięły. Śpiewała tu przed laty w chórkach, więc atmosfera sali była jej znana, jednak nigdy nie ciążyła na niej tak wielka odpowiedzialność. W chwili, gdy wydawała z siebie pierwszy dźwięk, pociemniało jej w oczach. Serce zaczęło szybciej bić. Na szczęście zaśpiewała bez fałszu, czysto. Po chwili zapomniała o tremie i zaczęła śpiewać mocno, pozwalając unieść się muzyce. Publiczność w mig pojęła, że Calypso miała wysokiej klasy następczynię. Po kilku minutach większość gości była już pod urokiem nowej primadonny. Sokołowska nie poprzestawała na muzyce, w każdy ruch wkładała maksimum ekspresji, dążąc do przedstawienia ciałem tego, czego nie mogła wyśpiewać. Jednak siły w bardzo szybkim tempie zaczęły ją opuszczać. Coś zakłuło ją w piersiach. Mimo że traciła oddech, wciąż śpiewała na najwyższym poziomie. Kiedy zbliżała się do wykonania słynnej arii Casta diva, straciła przytomność. Ocknęła się chwilkę później. Stała nadal na scenie, a publiczność wiwatowała na jej cześć. Ucisk na serce zelżał. Zaczęła na powrót miarowo oddychać. Poczucie zagrożenia zastąpiło komfortujące uczucie głebokiej satysfakcji. Reszta koncertu była jej popisem, a na koniec publiczność przez aklamację wyraziła swoją wdzięczność niesłabnącą burzą oklasków. Tylko jeden element zakłócił harmonię. Przez krótki moment, dosłownie na sekundę, wśród gości obserwujących ją z balkonowej loży dostrzegła znajomą twarz, oblicze, którego nie mogła zapomnieć. Z lornetką w ręce oglądał jej występ Nibelli. Poczuła, że obłęd obejmuje ją niczym dawno nie widziany ojciec. Po raz drugi tego wieczoru straciła przytomność.

Obudziła się w hotelu z potwornym bólem głowy. Tępe pulsowanie zaburzało jasność myśli. Przyjaciółki poinformowały ją, że występ był niesamowitym sukcesem i już wysprzedano bilety na kolejne przedstawienia. Na myśl o kolejnym wykonaniu arii Casta diva Sokołowska poczuła narastające mdłości. Śpiewała ją tysiące razy na deskach innych oper, ale tutaj czuła tak nieprzyjemne wibracje, jakby ten budynek żył własnym życiem i próbował ją stąd przegonić. Żałowała, że pozwoliła się namówić na przyjazd do Lombardii. Była to winna Calypso. Powzięła jednak decyzję, że zaraz po rozszyfrowaniu zagadki jej śmierci wróci do Polski. W Mediolanie nikt nie próbował dociec, dlaczego kobieta u szczytu swoich możliwości wyskoczyła z dziesiątego pietra. Koleżanki nic nie słyszały o depresji Calypso. Wydawało im się, że nie ma powodów do zmartwień. Narzekała trochę na zdrowie, ale nie wspominała o żadnej trwałej dolegliwości. Policja szybko zamknęła sprawę. Nie interesowały ich motywy samobójstwa. Ważne było tylko szybkie pozbycie się kłopotu i zapewne też prasy, węszącej nieustannie w poszukiwaniu sensacji i typującej nieustannie nowych sprawców zbrodni. Jednak Sokołowska nie była usatysfakcjonowana takim rozwiązaniem. Wiedziała, że pod otoczką oczywistych faktów kryło się coś znacznie bardziej skomplikowanego: coś, co miało związek z nią samą. Przeszukała wszystkie pozostawione po zmarłej dokumenty i notatki, ale wśród wielu zapisków muzycznych nie znalazła nic nadzwyczajnego. Jedynie daty koncertów, godziny spotkań z przyjaciółmi i listy zakupów. Ani jedna litera w jej pamiątkach nie sugerowała obłędu, depresji lub kłopotów. Wszystko było w znakomitym porządku aż do chwili, kiedy Calypso zdecydowała się zostawić za swoimi plecami całe swoje dotychczasowe życie, wyskakując z dziesiątego piętra w hotelu. To wspomnienie wywoływało w Annie taki smutek, że powoli zaczynała czuć wstręt do patrzenia przez okno. Za każdym razem, kiedy to robiła, widziała bezbronne, okaleczone ciało przyjaciółki, roztrzaskane o trotuar. Czasem zamiast Calypso widziała tam dzieci... Zapomniała o nich przez chwilę po koncercie, ale teraz, z każdą chwilą, wspomnienia wracały jak zły sen, przeplatając się z chwilami zadumy nad całym jej własnym życiem. Poza tym, im bliżej było drugiego przedstawienia, tym częściej Annę ogarniał strach przed La Scalą. Podświadomie czuła, że tam wydarzyło się niedawno coś strasznego, a na dodatek mogło mieć miejsce ponownie, tym razem z jej udziałem.

Na pierwszy, poważny ślad, prowadzący do rozwiązania zagadki, trafili przez przypadek policjanci. Przyszli do jej garderoby na godzinę przed występem. Po wstępnym przedstawieniu się, wyższy z dwójki oficerów zapytał:

– Jak dobrze znała pani zmarłą?

– Była moją bliską przyjaciółką, choć nie widziałyśmy się od dłuższego czasu – odpowiedziała.

– Od jak dawna? – spytał drugi.

– Pół roku – odparła, doszukując się związku ze sprawą. Policjanci byli wyraźnie zakłopotani. W końcu jeden z nich przełamał się:

– Zapewne nie wie pani, że przyjaciółka korzystała z usług panów do towarzystwa? – zagadnął. To ją rzeczywiście zaskoczyło.

– Niemożliwe, ona zawsze miała powodzenie, dużo większe ode mnie – zaoponowała. – Nie wierzę, że potrzebowałaby żigolaków – powiedziała bez ogródek.

– Sprawdziliśmy jej numery telefonów, rozumie pani – niezręcznie tłumaczył się drugi policjant. – No i jeden z nich doprowadził nas do tej agencji – dodał. – Kiedy pokazaliśmy jej zdjęcie, okazało się, że jeden z mężczyzn pracujących tam znał ją. Był u niej dwa razy, krótko przed jej śmiercią. Zapamiętał ją dokładnie, bo wydawało mu się, że się czegoś bała, próbując w jego ramionach zapomnieć o prześladujących ją myślach. Jeszcze jedna rzecz utkwiła mu w pamięci – ściszył głos policjant. – Poprosiła go, aby nigdy nie pokazywał się w okolicy La Scali, a już na pewno nie wchodził do opery.

– Nic dziwnego – przerwał mu wyższy. – Nie chciała, aby ją rozpoznał – powiedział. – Cierpiała na depresję. Brała jakieś pigułki. Przed śmiercią musiała je wszystkie wyrzucić – dodał.

– W porządku – weszła mu w słowo. – Ale czego panowie chcecie ode mnie? – zapytała.

– Znała ją pani na długo wcześniej przed wypadkiem, chcielibyśmy, aby pani przypomniała sobie, czy przyjaciółka kiedykolwiek cierpiała na manię prześladowczą? – zapytał.

– Słyszałem, że zdarza się to solistkom operowym – wtrącił niższy.

– Owszem, cierpiała na to poprzedniczka Calypso w La Scali, a przez pewien czas nawet Maria Callas, ale to nie reguła – zripostowała. – Może być pan pewien, że moja przyjaciółka nie popełniła samobójstwa. Nigdy w to nie uwierzę – dodała.

– No cóż, dziękujemy za pomoc – zakończył rozmowę wyższy z policjantów. Obaj skłonili się uprzejmie i wyszli. Sokołowska jeszcze przez dłuższy czas rozpamiętywała ich słowa. Nie chciała się do tego przyznać, ale ją samą również prześladowało dziwne poczucie osaczania przez jakieś nieznane siły. Poprzedniczka Calypso wycofała się ze śpiewania z powodu depresji. Po powrocie z Mediolanu potrzebowała wizyty w sanatorium. Podobne losy spotykały wcześniej inne solistki...

Moment występu nadszedł nadspodziewanie szybko. Kiedy Sokołowska wychodziła na scenę, jej płuca zdawały się ważyć więcej niż reszta ciała. Publiczność oklaskiwała ją jak zwykle, ale ona pamiętała z tego koncertu jeszcze mniej niż z poprzedniego. Tym razem jednak nie zasłabła. Podczas arii Casta diva poczuła nieprzyjemny ucisk wokół serca, ale wytrzymała. Próbowała oswobodzić się z niego, przyglądając się gościom zgromadzonym na sali. Poskutkowało. W efekcie prawie zapomniałaby śpiewanej partii. Trochę pomogła jej dobra znajomość libretta, a trochę wrodzony talent aktorski. Wymagające mediolańskie audytorium ponownie skandowało na jej cześć. Miała nawet na tyle siły, że zdecydowała się przyjąć kilku gości w garderobie. Jeden z mężczyzn, którego zapamiętała podczas wykonania Casta diva, przyniósł jej kwiaty

– Podziwiam panią, madam – powiedział. – Pani śpiew jest nieporównywalny z niczym innym na świecie. Jest niezwykle wzruszający.

– Dziękuję – odparła. Czuła się już znacznie lepiej, jakby niewidoczny balast zsunął się z jej piersi

– Czy w przyszłym tygodniu również wystąpi pani w Normie? – zapytał.

– Chyba tak – odpowiedziała z wahaniem.

– Jest pani jeszcze lepsza od Calypso – powiedział niespodziewanie. – Byłem na wszystkich jej koncertach

– Poważnie? – zwietrzyła trop Sokołowska. – I co pan sądzi o jej tragicznej śmierci?

– Szczerze? – prawie szeptem spytał mężczyzna. Skinęła głową. – Kiedy widziałem ją tutaj po ostatnim występie w jej życiu – zaczął – wyglądała na osobę zdecydowaną zrobić coś szalonego. Jej oczy były takie nieobecne – dodał, wpatrując się w twarz Sokołowskiej. – I trochę się postarzała przez ostatnie tygodnie

– To straszne – podsumowała. – Co mogło doprowadzić ją do takiego stanu? – dociekała Sokołowska, całkowicie zapominając o niedawnych koszmarach.

– Mało spała – odparł mężczyzna. – Mój znajomy, pracujący w miejskiej czytelni mówił mi, że spędzała tam całe noce, śledząc jakieś stare artykuły. Robiła skrzętne notatki. Zapisała chyba ze sto stron.

– To niemożliwe – zauważyła Sokołowska. – Nie znalazłam czegoś takiego w jej zbiorach – powiedziała. Mężczyzna zastanowił się chwilę.

– Ach tak – odparł po chwili. – Kiedy była tam ostatni raz, zapomniała zeszytu. Mój znajomy zachował go sobie na pamiątkę – stwierdził.

– Czy byłby pan tak miły i podał nazwisko tego znajomego? – spytała najuprzejmiej jak tylko mogła Sokołowska. – To bardzo ważne – dodała.

– Oczywiście – mężczyzna był pełen chęci przysłużenia się podziwianej artystce. – Nazywa się Silvio Antonioni – dodał. – A przy okazji, ja jestem Domenico Delli – powiedział, podając jej rękę. – Raz jeszcze gratuluję występu.

– Dziękuję – odpowiedziała, skrzętnie notując w pamięci nazwisko bibliotekarza, w którego posiadaniu był obecnie najważniejszy dokument w całej tej tajemniczej sprawie.

 

Tego wieczora nie wróciły ani koszmary związane ze śmiercią Calypso, ani z dziećmi, ani z przygnębiającą atmosferą La Scali. Nawet fakt, że gdy jechała taksówką, minęła mężczyznę, kropla w kroplę podobnego do Nibellego, nie zakłócił triumfalnego powrotu do hotelu.

Euforia trwała bardzo krótko. Kolejnym niepokojącym elementem tej układanki stały się pozostałe po Calypso zdjęcia, które Sokołowska oglądała przybywszy do hotelu. Na wszystkich widniała pozornie szczęśliwa sopranistka w towarzystwie znajomych. Właściwie nic interesującego nie dało się z tych zdjęć wywnioskować. Poza jednym elementem. Na wszystkich zdjęciach zrobionych w pokoju hotelowym, w prawym rogu szyby tkwił jakiś przedmiot. Sokołowska nie miała wątpliwości, co to mogłoby być, bo identyczny element zakłócał czystą taflę szyby, którą wstawił w jej okno Nibelli. Ten kamień zniknął z hotelowego pokoju po śmierci Calypso. Czyżby Nibelli specjalnie zabrał go z miejsca tragedii i przytransportował, aby wstawić go do jej szyby? Ale jak, na Boga, potrafiłby pokonać ponad półtora tysiąca kilometrów w ciągu kilku minut?! To nie dawało jej spokoju. Tajemniczy kamień, osoba Nibellego i zapiski Calypso, przechowywane przez Antonioniego, były nitkami prowadzącymi do wspólnego kłębka. Pójście za którąkolwiek z nich mogło doprowadzić do rozwiązania. Sokołowska obawiała się, że prawda mogła być dla niej zbyt ciężka do udźwignięcia. Musiała jednak zaryzykować. Była to winna Calypso.

Kolejny dzień nie przyniósł ulgi. We śnie słyszała po raz trzeci z rzędu rozdzierający krzyk płonących dzieci. Te wizje prześladowały Sokołowską także po przebudzeniu. Starała się je ignorować, wiedząc, że ma do wykonania coś bardzo ważnego, jednak za każdym razem, gdy patrzyła na budzący się do życia Mediolan, dostrzegała łunę pożaru. Tym razem nie została w hotelu. Nie mogła znieść bezczynności. Pierwszym miejscem, do którego się udała, była stara biblioteka publiczna prowadzona przez Silvio Antonioniego. Wspaniałe, renesansowe rzeźby, skrywające wejście do budynku, robiły imponujące wrażenie. Jeszcze okazalej prezentowało się wnętrze biblioteki. Antonioni okazał się niskim, potężnie zbudowanym mężczyzną, prawdopodobnie Sycylijczykiem z pochodzenia. Kiedy go ujrzała, nie miała wątpliwości, że to właśnie on musiał być powiernikiem niezwykłego sekretu:

– Przepraszam, nazywam się Sokołowska – przedstawiła się – Czy rozmawiam z panem Antonionim? – zapytała.

– Od urodzenia – odparł, próbując zażartować bibliotekarz. – Czym mogę służyć? – zwrócił się do niej uprzejmie.

– Pański adres dał mi Domenico Delli. Mówił, że jest pan w posiadaniu bardzo ważnych dla mnie notatek, które zrobiła tu znana pieśniarka Calypso, krótko przed śmiercią – oznajmiła.

– Bardzo przykra historia – smutnym tonem oświadczył Antonioni. – Byłem zdumiony słysząc dzisiaj nowiny

– Dzisiaj – zdziwiła się Sokołowska. – Przecież od jej śmierci minęło już kilka dni. Dopiero dziś się pan o tym dowiedział? – spytała.

– To pani jeszcze nie wie? – otworzył szeroko oczy bibliotekarz. Mina kobiety sugerowała, że nie jest wtajemniczona w dane, którymi dysponował Antonioni. – Domenico zmarł wczoraj na zawał serca, wracając z pani koncertu – powiedział. Sokołowska poczuła bolesny ścisk w żołądku.

– Jak to? – bezradnie wybełkotała – Przecież on był taki młody. Ile miał lat?

– Trzydzieści jeden – oświadczył Antonioni. – Powiem pani coś w zaufaniu – dodał. – Nigdy nie słyszałem o jego problemach z sercem. Po prostu upadł nagle na chodnik. Kiedy przyjechało pogotowie, już nie żył. Zaledwie kilka dni po śmierci jego wielkiej idolki – dokończył. Sokołowska z trudem łapała powietrze. Teraz koniecznie musiała dowiedzieć się, co kryły notatki Calypso.

– Czy ma pan te notatki? – zapytała przez zaschnięte gardło.

– Mam je przy sobie. Są w szufladzie. Proszę chwileczkę poczekać – zaproponował bibliotekarz. Nie było go najwyżej minutę. Wrócił, trzymając w ręku pokaźny skoroszyt. – To wszystko, co mam – oznajmił. – I wszystko, co zapisała pani przyjaciółka w tej bibliotece. Więcej nic nie mam – dodał, szeroko rozkładając ręce.

Sokołowska chwyciła skoroszyt, podziękowała Antonioniemu i skierowała się w stronę stołów i krzeseł przeznaczonych dla czytelników. Zeszyt otwierała niemal z nabożną czcią, jakby zawierał jakieś tajemne zaklęcia. Rozczarowała się, widząc urywane zdania dotyczące wybitnych sopranistek, pokserowane karnety z La Scali i notatki z lokalnych nekrologów. Spędziła prawie trzy godziny, próbując odgadnąć, oczym myślała Calypso, kiedy zbierała te infromacje. Wiedziała, że musiały one tworzyć logiczną całość. Zaczęła dostrzegać w nich jakiś głębszy sens, kiedy przypomniała sobie o rozmowie z policjantami. Mówili o depresjach sopranistek. Nie były to tylko plotki. Według zbiorów Calypso, na depresję w La Scali, kiedy w Mediolanie grano Normę, cierpiały takie sławy jak: Roza Derybe – Szeppataki i Adelina Patti. Czy to mógł być przypadek? Coś niedobrego działo się pod kopułą La Scali za każdym razem, gdy wybrzmiewały dzieła Belliniego. Jakby jakaś klątwa ciążyła nad wokalistkami, wykonującymi Normę. To było pewne. Ale jak do tego się miały listy posiadaczy karnetów na opery i notatki z lokalnych nekrologów, tego Sokołowska jeszcze nie mogła odgadnąć. Wiedziała jednakże, że znalezienie punktu wspólnego przybliży ją do rozwiązania zagadki.

Kolejnym etapem jej poszukiwań był skromny gabinet Antonio Lamentiniego. Od swojego impresario dowiedziała się, że jest jedynym gemmologiem w Mediolanie, a zatem tylko on mógł powiedzieć jej coś więcej o tajemniczym kamieniu, który dziwnym trafem przemierzył tysiące mil, aby znaleźć się w jej domu. Lamentini wykładał geologię na uniwersytecie. Gemmologiem był z zamiłowania. Jego malutki pokoik zrobił na Sokołowskiej niezwykłe wrażenie. Cały upstrzony był cennymi kamieniami, jakby jego właściciel chciał od razu przy wejściu narzucić gościowi temat pierwszej rozmowy.



Czytaj dalej...




 
Spis Treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Zatańczysz pan...
SPAM(ientnika)
Zapytaj GINa
Komiks
HOR-MONO-SKOP
Ludzie listy piszą
Adam Cebula
Andrzej Pilipiuk
Paweł Laudański
W. Świdziniewski
Dominika Repeczko
Piotr K. Schmidtke
Satan
Adam Cebula
Adam Cebula
Adam Cebula
W. Podrzucki
Tadeusz Oszubski
Tomasz Pacyński
Zbigniew Jankowski
Ďuro Červenák
P. Nowakowski
Marcin Pielesh
Adam Cebula
XXX
Marcin Mortka
Andrzej Zimniak
Brian W. Aldiss
Ian Watson
J. Grzędowicz
M. i S. Diaczenko
Brian W. Aldiss
T.Noel, D.Brykalski
Raport nr 1
 
< 36 >