strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Brian W. Aldiss NA CO WYDAĆ KASĘ
<<<strona 53>>>

 

Siwobrody (2)

(fragment)

 

 

Pitt skupił zmarszczki na twarzy, splunął i ruszył dalej, zabierając ze sobą martwą wydrę.

Czym to się miało skończyć – pytał siebie Siwobrody – jeśli nie upokorzeniem i rozpaczą? Nie wypowiedział tego pytania na głos. Podobał mu się optymizm Charleya, ale sam, tak jak stary Pitt, reagował zniecierpliwieniem na zbyt łatwe odpowiedzi podsuwane przez wiarę, która ów optymizm podsycała.

Ruszyli dalej. Charley zaczął przytaczać rozmaite opowieści ludzi, którzy twierdzili, że widzieli skrzaty i małych człowieczków w lasach, na dachach domów albo przy krowich wymionach. Siwobrody odpowiadał automatycznie, przez cały czas rozmyślając nad bezcelowym pytaniem Pitta. Jak skończymy? Nie dawało mu spokoju. Utknęło tak, jak kawałek chrząstki między zębami, a mimo to, stale do niego wracał i próbował rozgryźć.

Kiedy obeszli już całą osadę, ponownie znaleźli się nad Tamizą, przy zachodniej granicy, gdzie rzeka wpływała na ich ziemię. Zatrzymali się obaj i wlepili wzrok w wodę.

Szarpiąc się i wirując, omijała niezliczone przeszkody na drodze, która – o tak, zupełnie tak jak zawsze! – wiodła ją do morza. Nawet kojąca potęga wody nie potrafiła uciszyć myśli Siwobrodego.

– Ile masz lat, Charley?

– Przestałem już liczyć. Co się tak smęcisz? Nagle zacząłeś się martwić? Przecież masz pogodną naturę. Przestań się przejmować przyszłością. Spójrz na rzekę, dociera do celu, nie dręcząc się przeszkodami.

– Jakoś wcale mnie nie pociesza ta analogia.

– Nie? A powinna.

Siwobrody pomyślał, jak męczący i bezbarwny był Charley.

– Jesteś przecież myślącym człowiekiem – powiedział cierpliwie. – To chyba naturalne, że się zastanawiamy nad przyszłością? Wkrótce Ziemia stanie się planetą starców. Na pewno, tak jak ja, zdajesz sobie sprawę z zagrożeń. Nie ma już wśród nas młodych mężczyzn ani kobiet. Z każdym rokiem maleje liczba tych, którzy jeszcze potrafią utrzymać obecny niski standard życia. My...

– Nic na to nie możemy poradzić. Wbij to sobie do głowy, a od razu przestaniesz się tak przejmować. Wiara w to, że człowiek może kształtować swój los, należy do przeszłości. Co ja mówię? To już przeżytek. Coś z zupełnie innej epoki... Nic nie możemy zrobić. Płyniemy tylko z prądem, tak jak woda w tej rzece.

– Wiele spraw z nią porównujesz – zauważył Siwobrody, uśmiechając się półgębkiem. Kopnął kamień do wody. Usłyszeli szmer a potem plusk. Coś – prawdopodobnie szczur wodny, bo znowu się rozmnożyły – zanurkowało, szukając bezpiecznej kryjówki.

Przez moment stali w milczeniu. Charley przygarbił nieznacznie ramiona. Odezwał się dopiero po chwili, przytaczając fragment wiersza.

 

"Lasy niszczeją, niszczeją i giną

Chmury kroplami spływają na ziemię

Człowiek przychodzi, orze, by lec potem

W ziemi..." 1

 

Przyciężkawy, prozaiczny mężczyzna recytujący Tennysona nie pasował do pochylonego nad rzeką lasu.

– Jak na takiego pogodnego człowieka, znasz dość przygnębiające wiersze – powiedział Siwobrody z wysiłkiem.

– Tak wychował mnie ojciec. Mówiłem ci przecież o tym jego zatęchłym małym sklepie... – Cechą charakterystyczną ich wieku było to, że wszystkie ścieżki rozmów wiodły w przeszłość.

– Tu cię zostawię, wracaj do patrolowania – odezwał się Charley, ale Siwobrody chwycił go za ramię. Gdzieś w górze rzeki usłyszał gwar inny od szmeru wody.

Wyszedł na brzeg i spojrzał w stronę, skąd dźwięk dochodził. Coś spływało z nurtem, ale pochylone nad wodą gałęzie przesłaniały widok. Siwobrody biegiem rzucił się ku kamiennemu mostowi. Charley ruszył za nim szybkim marszem.

Ze szczytu mostu mieli doskonały widok na górny bieg rzeki. Mniej więcej osiemdziesiąt metrów od nich, zza zakrętu wypływała ciężka łódź. Na widok uniesionego dziobu Algi domyślił się, że dawniej napędzał ją silnik. Kilku białogłowych siedziało przy wiosłach lub odpychało się długimi żerdziami. Z masztu smętnie zwisał żagiel. Siwobrody wyciągnął z wewnętrznej kieszeni olchowy gwizdek i dwa razy potężnie w niego dmuchnął. Skinął głową Charleyowi, po czym szybko ruszył do wodnego młyna, w którym mieszkał Duży Jim Mol.

Gdy tam dotarł, Mol właśnie otwierał drzwi. Upływające lata jeszcze nie zdążyły pozbawić go naturalnej srogości. Był krępym mężczyzną o groźnej twarzy przypominającej mordę wieprza i gęstwinie siwych włosów, które sterczały mu z czaszki i z uszu. Zachowywał się tak, jakby badał Siwobrodego nie tylko wzrokiem, ale i węchem.

– Po co ten hałas? – spytał.

Siwobrody wyjaśnił. Mol natychmiast wyszedł na zewnątrz, zapinając guziki wiekowego wojskowego szynela. Za nim pojawił się major Trouter, niski, mocno kulejący człowieczek podpierający się kijem. Gdy tylko wydostał się na szare światło dnia, natychmiast zaczął wykrzykiwać rozkazy piskliwym, cienkim głosem. Wiele osób nie wróciło jeszcze do domów po wcześniejszym fałszywym alarmie. Wszyscy, i kobiety, i mężczyźni, bezzwłocznie zaczęli zajmować – choć trochę nieporadnie – ustalone wcześniej pozycje obronne.

Społeczność Sparcot przypominała zwierza o wielu skórach. Każdy pozaszywał się w rozmaitą odzież i szmaty udające ubrania. Były tu płaszcze z dywanów i spódnice z zasłon. Niektórzy mężczyźni nosili kamizele z niezdarnie wyprawionych lisich skór, a część kobiet miała na sobie podarte wojskowe płaszcze. Pomimo takiej różnorodności, efekt był raczej bezbarwny i nikt nie wyróżniał się zbytnio na tle neutralnych kolorów krajobrazu. Powszechne zapadnięte policzki i siwe włosy potęgowały wrażenie ponurej jednolitości.

Wiele starych gąb kaszlało zimowym powietrzem. Wiele pleców się garbiło, wiele nóg szurało po ziemi. Sparcot stało się cytadelą chorób: reumatyzmu, lumbago, katarakt, zapalenia płuc, grypy, rwy kulszowej i migren. Narzekano na bóle w piersiach, wątroby, krzyże i głowy, a wieczorami rozmawiano głównie o pogodzie i bolących zębach. Mimo to, osadnicy dziarsko się stawili na dźwięk gwizdka.

Siwobrody zanotował to z aprobatą, choć wiedział, że tak powinno być zawsze. W minionych latach pomagał Trouterowi w organizacji systemu obronnego, zanim stale pogłębiające się różnice między nim a Molem i Trouterem, nie zmusiły go do przyjęcia skromniejszej roli.

Dwa długie dźwięki gwizdka oznaczały zagrożenie od strony rzeki. Chociaż w tych czasach większość podróżnych była nastawiona pokojowo (i płaciła za przeprawę pod mostem Sparcot), niewielu mieszkańców osady zapomniało o dniu sprzed pięciu czy sześciu laty, kiedy zagroził im samotny pirat uzbrojony w miotacz ognia. Taką broń spotykało się coraz rzadziej. Razem z benzyną, karabinami maszynowymi i amunicją, należała do innej epoki, do reliktów świata, który zaginął. Ale od tamtego wydarzenia wszystko, co przybywało rzeką, było powodem do ogólnej mobilizacji.

Silnie uzbrojony zastęp osadników – z których wielu miało własnoręcznie wykonane łuki i strzały – zebrał się wzdłuż brzegu rzeki, zanim obca łódź się zbliżyła. Wszyscy skryli się za niskim, popękanym murem, gotowi atakować lub się bronić. Podniecenie szumiało im w żyłach, wprawiając kończyny w drżenie.

Łódź płynęła bokiem do nurtu. Jej załogę stanowiła zgraja najpotworniejszych szczurów lądowych, jakim kiedykolwiek przyszło się bawić w rzucanie kotwicy. Wioślarze tyle samo wysiłku poświęcali ratowaniu łodzi przed wywrotką, co popychaniu jej do przodu. Ani jedno, ani drugie nie wychodziło im zbyt dobrze.

Trudności wynikały nie tylko z braku wprawy w poruszaniu wiosłami pięćdziesięcioletniego, dziesięciometrowego jachtu motorowego z przegniłym kadłubem ale i z faktu, że na pokładzie znajdował się tuzin osób z całym ich dobytkiem. W kokpicie łodzi czterech mężczyzn przytrzymywało wyrywającego się renifera.

Choć zwierzęciu usunięto poroże – zgodnie ze zwyczajem obowiązującym od mniej więcej dwudziestu lat, kiedy to jeden z ostatnich autorytarnych rządów sprowadził renifery do kraju – miało dość siły, by wyrządzić spore szkody. Renifery uważano za cenniejsze od ludzi. Dostarczały mleka i mięsa tam, gdzie bydło było rzadkością i doskonale nadawały się na zwierzęta pociągowe, podczas gdy ludzie tylko się starzeli.

Pomimo zamieszania na pokładzie, kobieta stojąca "na oku" na dziobie łodzi, dostrzegła zebrane siły Sparcot i krzyknęła do swoich ostrzegawczo. Była wysoka, śniada, szczupła i silna. Farbowane na czarno włosy przytrzymywała chustą. Słysząc jej wołanie, wioślarze z wyraźnym zadowoleniem przerwali pracę. Ktoś skulony za jednym z pakunków z odzieżą piętrzących się na pokładzie, podał kobiecie białą flagę. Podniosła ją w górę i zawołała coś do osadników czekających na brzegu.

– Co ona krzyczy? – spytał John Meller. Był starym żołnierzem, który dawniej służył Molowi jako swego rodzaju ordynans, zanim ten go wyrzucił, doprowadzony do rozpaczy nieporadnością sługi. Meller miał prawie dziewięćdziesiąt lat, był chudy jak patyk i głuchy jak pień, ale jedno oko, które mu jeszcze zostało, nadal bystro patrzyło na świat.

Ponownie usłyszeli głos kobiety. Brzmiał pewnie, choć prosiła o łaskę.

– Pozwólcie nam przepłynąć w spokoju. Nie mamy złych zamiarów i nie chcemy się zatrzymywać. Pozwólcie nam przepłynąć, osadnicy!

Siwobrody powtórzył jej słowa, rycząc wprost do ucha Mellera. Siwy starzec potrząsnął brudną czaszką na znak, że i tak nie usłyszał.

– Zabić mężczyzn, zgwałcić kobiety! Ja biorę tę czarną dziwkę na dziobie! – zawołał.

Mol i Trouter wysunęli się naprzód, wykrzykując rozkazy. Najwyraźniej uznali, że przybysze na łodzi nie stanowili wielkiego zagrożenia.

– Musimy ich zatrzymać i przeszukać – oznajmił Mol. – Dawać mi tu żerdź! Ruszać się! Pogawędzimy sobie z tą zgrają, przekonamy się, kim są i czego chcą. Na pewno mają coś, co nam się przyda.

Kiedy przygotowywano się do zatrzymania łodzi, Towin Thomas podszedł do Siwobrodego i Charleya Samuelsa. Wykrzywił twarz, próbując wyraźniej zobaczyć łódź, po czym szturchnął Siwobrodego w żebra połatanym łokciem.

– Hej, ten renifer przydałby się jak zdrowie do ciężkich robót, co? – powiedział i odruchowo zaczął żuć koniec pałki. – Moglibyśmy go zaprząc do pługa, nie?

– Nie mamy prawa niczego im odbierać.

– Chyba nie masz żadnych religijnych obiekcji, ha? Dałeś się przekabacić staremu Charleyowi?

– Nigdy nie słucham tego, co ty i Charley mówicie – odparł Siwobrody.

Długi słup, na którym w czasach, gdy istniała sieć telekomunikacji, zaczepiano druty telefoniczne, wysunięto ponad wodę i popychano go tak długo, aż jego wolny koniec spoczął między dwoma kamieniami na przeciwległym brzegu.

Rzeka zwężała się tu, płynąc ku ruinom mostu w dalszej części biegu. Miejsce to przez lata zapewniało osadnikom zarobek nie do pogardzenia. Opłaty ściągane od ludzi spływających rzeką uzupełniały nieco mniej entuzjastyczne wysiłki mieszkańców w gospodarzeniu. Był to jedyny natchniony pomysł Jima Mola, który poza tym okazał się nudnym i ponurym przywódcą.

Na wszelki wypadek, gdyby obcym sam słup nie wydał się dość groźny, wszyscy mężczyźni ze Sparcot stanęli wzdłuż brzegu. Mol ruszył do przodu, wymachując mieczem i nawołując obcych, by dobili do brzegu.

Wysoka, śniada kobieta na dziobie łodzi pogroziła im pięściami.

– Uszanujcie białą flagę pokoju, parszywi dranie! – wrzasnęła. – Pozwólcie nam przepłynąć bez zatargów. Los i tak pozbawił nas dachu nad głową. Nie mamy nic, co przydałoby się takim jak wy.

Jej załoga nie miała ducha swojej przywódczyni. Wciągnęli na pokład wiosła i drągi, pozwalając łodzi spłynąć z nurtem pod kamiennym mostem i zatrzymać się na przegrodzie. Osadnicy podnieceni perspektywą łatwego łupu, przyciągnęli łódź hakami do brzegu. Renifer uniósł ciężki łeb i zaryczał buntowniczo; ciemnowłosa kobieta krzyknęła z odrazą.

– Hej, ty tam, z mordą rzeźnika – zawołała, wskazując na Mola. – Wysłuchaj mnie. Jesteśmy sąsiadami. Przybywamy z Grafton Lock. Tak witasz pobratymców, ty zatęchły stary piracie?

Przez tłum na brzegu przeszedł pomruk. Jeff Pitt pierwszy rozpoznał kobietę. Mówiono o niej Cyganka Joana, a jej imię stało się legendarne nawet wśród tych, którzy nigdy nie zapuścili się na jej terytorium.

Jim Mol i Trouter wystąpili przed mieszkańców osady i krzyknęli, by zamilkła, ale ona ich zagłuszyła.

– Zabierzcie swoje haki z burty! Mamy na łodzi rannych.

– Zamknij gębę, babo i wyłaź na brzeg! Posłuchaj nas, a nikomu nie stanie się krzywda – powiedział Mol, unosząc miecz pod groźniejszym kątem. Razem z majorem zbliżyli się do łodzi.

Niektórzy osadnicy próbowali wedrzeć się na pokład, nie czekając na rozkazy. Ośmieleni brakiem oporu, rzucili się do przodu, chcąc wydrzeć obcym swój kawałek łupu. Na czele biegły dwie kobiety. Jeden z wioślarzy, leciwy chłop w rybackim kapeluszu i z żółtawą brodą, wpadł w panikę i rąbnął wiosłem pierwszą, która dostała się na łódź. Kobieta padła jak długa. Doszło do szamotaniny, choć po obu stronach wzywano do zaniechania walki.

Jacht się zakołysał. Mężczyźni przytrzymujący renifera musieli się bronić. Wykorzystując zamieszanie, zwierzę wyrwało się strażnikom. Zadudniło po dachu kabiny, na moment się zatrzymało, po czym skoczyło za burtę, w nurt Tamizy. Płynąc pewnie, ruszyło w dół rzeki. Na łodzi podniósł się jęk zawodu.

Dwóch spośród mężczyzn pilnujących renifera, także wskoczyło do wody, wołając do bestii, by wróciła. Po chwili jednak musieli myśleć o własnym bezpieczeństwie. Jeden z trudem dopłynął do brzegu, gdzie pomocne ręce wyciągnęły go na ląd. Przy kikutach zniszczonego mostu renifer wspiął się na brzeg z mokrym, ciężkim futrem przylepionym do boków. Stanął po przeciwległej stronie, prychając i trzęsąc łbem z boku na bok, tak jakby próbował się pozbyć wody z uszu. Potem się odwrócił i zniknął w gąszczu wierzb.

Drugi z dwójki miał mniej szczęścia. Nie zdołał dopłynąć do żadnego brzegu. Nurt porwał go i przeciągnął przez ruiny mostu do jazu. Stamtąd dotarł do nich jego cienki krzyk. Jedno ramię wystrzeliło w górę rozpryskując wokół wodę. Po chwili dało się słyszeć już tylko ryk zielonej, spienionej rzeki.

Ten wypadek ostudził walki na łodzi. Mol i Trouter mogli przystąpić do przesłuchiwania załogi. Stając tuż przy relingu jachtu przekonali się, że Cyganka nie kłamała mówiąc, że mają na pokładzie rannych. W części kabiny, która dawniej służyła jako salonik, leżało dziewięć skulonych postaci. Sądząc po pergaminowej skórze i zapadniętych oczach, niektórzy spośród nich dobiegali setki. Mieli podartą odzież i zakrwawione twarze i dłonie. Jedna kobieta bez połowy twarzy wyglądała na umierającą. Wszyscy grobowo milczeli, co było bardziej przerażające od jęków.

– Co im się stało? – spytał Mol nieswoim głosem.

– Gronostaje – odparła Cyganka. Ona i jej towarzysze chętnie opowiedzieli osadnikom, co ich spotkało. Fakty mówiły same za siebie. Przybysze tworzyli niewielką grupę, ale żyli w miarę dostatnio. Żywili się rybami z zalanych terenów przy śluzie Grafton. Nigdy nie trzymali straży i byli niemal zupełnie bezbronni. Poprzedniego wieczoru o zachodzie słońca zaatakowało ich stado – albo jak niektórzy twierdzili, kilka stad – gronostajów. Ludzie w panice rzucili się do łodzi i jak najszybciej odpłynęli. Przepowiadali, że jeśli coś cudem nie zawróci gronostajów ze szlaku, te wkrótce dotrą do Sparcot.

– Ale po co? – spytał Trouter.

– Bo są głodne, to chyba jasne? – odparła Cyganka. – Mnożą się jak króliki i przeczesują ziemię w poszukiwaniu pożywienia. Te diabły żrą wszystko, ryby, mięso, a nawet padlinę. Najlepiej zrobicie, jeśli się stąd wyniesiecie.

Mol rozejrzał się wokół niespokojnie.

– Nie siej tu plotek, kobieto – powiedział. – Potrafimy o siebie zadbać. Co to my, jakiś motłoch? Jesteśmy porządnie zorganizowani. Możecie ruszać w drogę. Wypuszczamy was bez szkody. Widzimy, że macie dość kłopotów. Macie jak najszybciej opuścić naszą ziemię.

Joana próbowała dyskutować, ale dwaj inni liderzy, wystraszeni, pociągali ją za ramię, upierając się, że powinni niezwłocznie wyruszyć.

– Za nami płynie jeszcze jedna łódź – powiedział jeden z nich. – Znajdują się na niej starsi członkowie społeczności, którzy nie ucierpieli podczas ataku. Będziemy wdzięczni, jeśli pozwolicie im przepłynąć, nie zatrzymując ich.

Mol i Trouter cofnęli się, wymachując rękami. Na samo wspomnienie o gronostajach ogarniał ich strach.

– Ruszajcie! – krzyknęli do obcych, machając dłońmi, po czym odwrócili się do swoich. – Wciągnąć żerdź. Niech płyną dalej.

Przeszkodę usunięto. Joana i jej załoga odepchnęli się od brzegu. Prastary jacht zakołysał się niebezpiecznie i ruszył. Ale ludzie na brzegu już zarazili się strachem przybyszów. Słowo "gronostaje" szybko obiegło cały tłum. Osadnicy biegiem wrócili do domów albo ukryli się w hangarze.

Populacja gronostajów, w przeciwieństwie do ich wrogów, szczurów, nie zmalała. Przeciwnie, w ciągu dekady wzrosła zarówno ich liczba, jak i śmiałość. Na początku roku jeden zaatakował starego Reggiego Fostera na pastwisku, wygryzając mu gardło. Gronostaje dawniej tylko od czasu do czasu miały zwyczaj polować grupą, teraz robiły to często, tak jak w Grafton. W takich chwilach w ogóle nie bały się ludzi.

Wiedząc o tym, osadnicy zaczęli się miotać na brzegu, popychając jedni drugich i pokrzykując nieskładnie.

Jim Mol wyciągnął rewolwer i wycelował go w plecy jednego z uciekających.

– Tak nie można! – krzyknął Siwobrody, robiąc krok do przodu i podnosząc rękę.

Mol opuścił broń, po czym wycelował ją w Siwobrodego.

– Nie możesz strzelać do swoich ludzi – powiedział Siwobrody stanowczo.

– Czyżby? – spytał Mol. Jego oczy wyglądały jak pęcherze na wiekowej skórze. Trouter powiedział coś do niego i Mol ponownie uniósł rewolwer, strzelając w powietrze. Zdumieni osadnicy obejrzeli się za siebie; po chwili większość rzuciła się do ucieczki. Mol się roześmiał.

– Niech sobie idą – stwierdził. – Sami się pozabijają.

– Przemów im do rozumu – powiedział Siwobrody, podchodząc bliżej. – Są przerażeni. Strzelanie nic tu nie pomoże. Przemów do nich.

– Gdzie tu rozum? Zejdź mi z drogi, Siwobrody. To szaleńcy! Niedługo umrą. Wszyscy umrzemy.

– Pozwolisz im odejść, Jim? – spytał Trouter.

– I ty, i ja wiemy, jak groźne są gronostaje – odparł Mol. – Jeśli zaatakują siłą, nie mamy dość amunicji, żeby je powystrzelać. Nasi łucznicy są zbyt nieudolni, by odstraszyć bestie strzałami. Jedynym rozsądnym rozwiązaniem jest przeprawienie się łodzią przez rzekę i zaczekanie, aż drapieżniki odejdą.

– Wiesz, że one potrafią pływać – zauważył Trouter.

– Wiem, ale po co miałyby to robić? Szukają pożywienia a nie okazji do bitki. Na drugim brzegu rzeki będziemy bezpieczni. – Mol dygotał. – Potrafisz sobie wyobrazić atak gronostajów? Widziałeś tych ludzi na łodzi? Chcesz, żeby to samo spotkało ciebie?

Pobladł i zaczął niespokojnie rozglądać się wokół, tak jakby się bał, że gronostaje nadejdą lada chwila.

– Możemy się pozamykać w stodołach i domach, jeśli tu przyjdą – zasugerował Siwobrody. – Możemy się bronić nie opuszczając wioski. Tutaj będziemy bezpieczniejsi.

Mol odwrócił się ku niemu gwałtownie, obnażając w warknięciu niepełne uzębienie.

– Ile mamy domów, które ochronią nas przed gronostajami? Dobrze wiesz, że jeśli są głodne, rzucą się na bydło. Potem w mgnieniu oka dopadną nas. A zresztą, kto tu wydaje rozkazy? Na pewno nie ty, Siwobrody! Chodź Trouter, na co czekasz? Wyciągnijmy łódź!

Trouter przez moment miał minę, jakby chciał się wdać w kłótnię, ale zamiast tego odwrócił się i piskliwym głosem zaczął wykrzykiwać polecenia. Razem z Molem wyminęli Siwobrodego i pobiegli do hangaru.

– Tylko spokojnie, przeklęte pokraki. Zachowajcie spokój, a przewieziemy was na drugi brzeg.

Osada przypominała mrowisko, w które ktoś wetknął kij. Siwobrody zauważył, że Charley gdzieś przepadł. Jacht uchodźców z Grafton był już daleko w dole rzeki. Bezpiecznie przeprawili się przez jaz. Gdy Algi stał przy moście, obserwując zamęt wokół, podeszła do niego Marta.

Wyglądała dystyngowanie. Była średniego wzrostu i garbiła się odrobinę, otulając ramiona kocem. Miała lekko pucołowatą, bladą twarz o skórze pomarszczonej tak, jakby wiek ciasno owiązał nią kości czaszki. Mimo to, miała piękne rysy i zachowała część urody z czasów młodości. Otoczonym ciemnymi rzęsami oczom nadal nie dało się oprzeć.

Zauważyła zamyślony wzrok męża.

– W domu też możesz sobie marzyć – powiedziała.

Ujął ją pod ramię.

– Zastanawiałem się, co jest na drugim końcu rzeki. Wiele bym dał, żeby się przekonać, jak żyją na wybrzeżu. Tylko popatrz na nas! Gdzie się podziała nasza godność? Zwykły motłoch.

– Nie boisz się gronostajów, Algi?

– Oczywiście, że się ich boję. – Uśmiechnął się do niej smutno. – Męczy mnie ten ciągły strach. Siedzimy na kupie w tej wiosce już jedenaście lat. Wszyscy się zaraziliśmy chorobą Mola.

Razem ruszyli do domu. Sparcot po raz pierwszy ożyło. W oddali, na łąkach, widzieli małe sylwetki mężczyzn, nerwowymi gestami zaganiających kilka krów pod dach. Stodoły zbudowano na palach na wypadek takich zagrożeń oraz powodzi. Po zagnaniu bydła do środka i zamknięciu wejścia, można było usunąć platformy, zostawiając zwierzęta bezpieczne ponad ziemią.

Kiedy mijali dom Annie Hunter, z bocznego wejścia wymknęła się zasuszona postać Willa Tallridge’a. Właśnie kończył zapinać guziki kurtki. Nie zwracając na nich uwagi ruszył ku rzece tak szybko, jak pozwalały mu na to jego osiemdziesięcioletnie nogi. W oknie na górze pojawiła się uśmiechnięta twarz Annie, jak zwykle pokryta grubą warstwą różu i pudru. Kobieta pomachała do nich przyjaźnie.

– Annie, ostrzeżono nas przed gronostajami – zawołał Siwobrody. – Będą przewozili ludzi na drugi brzeg rzeki.

– Dzięki za przestrogę, kochany, ale zamierzam zamknąć się od środka.

– Trzeba przyznać, że nie brak jej śmiałości – stwierdził Algi.

– Na pewno nie wobec mężczyzn – odparła Marta oschle. – Czy ty wiesz, że ona jest jakieś dwadzieścia lat starsza ode mnie? Biedna, stara Annie. Najstarsza przedstawicielka najstarszego zawodu!

Siwobrody wzrokiem przeczesywał potarganą łąkę, wbrew sobie wypatrując na niej brązowych, żywych płomyków, przemykających wśród traw. Mimo to, żart Marty go rozśmieszył. Czasem jej słowa przypominały mu dawny świat – stary świat żartobliwych rozmów podczas przyjęć, na których rytualnie konsumowano alkohol i nikotynę. Kochał żonę dlatego, że była sobą, a to najlepszy powód.

– To zabawne – odezwał się. – Jesteś jedyną osobą w Sparcot, która rozmawia, dla samej przyjemności, jaką daje konwersacja. A teraz bądź grzeczna, idź do domu i spakuj najpotrzebniejsze rzeczy. Zamknij się od środka. Przyjdę za dziesięć minut. Muszę pomóc przy bydle.

– Algi, denerwuję się. Czy musimy się pakować, skoro wybieramy się tylko na drugi brzeg? Co się dzieje?

Jego twarz nagle spoważniała.

– Zrób to, o co cię proszę, Marto. Nie wybieramy się na drugi brzeg. Popłyniemy w dół rzeki. Opuszczamy Sparcot.

Siwobrody odszedł, zanim jego żona zdążyła cokolwiek powiedzieć. Ona także się odwróciła i bez pośpiechu ruszyła ponurą, pozbawioną życia ulicą. Już po chwili wchodziła do ciemnego, małego domu. Bynajmniej nie ociągała się z żalu. Trwoga, jaka przepełniła ją, gdy usłyszała nowinę, szybko się ulotniła. Teraz, rozglądając się wokół, patrząc na ściany z odklejającymi się tapetami i na sufity obnażające brudne, nagie szkielety, wyszeptała życzenie, aby naprawdę spełniło się to, o czym mówił mąż.

Miała opuścić Sparcot? Dotąd jej świat stale się kurczył, aż zmalał do rozmiarów samej osady...

Idąc ku stodole na palach, Siwobrody był świadkiem kłótni na drodze. Dwie grupy wioząc dobytek na brzeg rzeki, zderzyły się ze sobą. Doszło do słabej szamotaniny, z rodzaju tych, jakie często urozmaicały życie w osadzie. Rezultatem była złamana kość, wstrząs, obłożna choroba, zapalenie płuc i kolejny kopczyk na zachłannym cmentarzu pod świerkami, gdzie ziemia była piaszczysta i łatwiej wchodziła w nią łopata.

Siwobrody często w takich dysputach pełnił rolę rozjemcy. Tym razem jednak odwrócił się i ruszył ku łące. Zwierzęta miały w tych czasach taką samą wartość co ludzki motłoch. Bydło opornie wchodziło po platformie do stodoły. Stary George Swinton, jednoręki gbur, który podczas westminsterskich parad w 2008 roku zabił dwóch ludzi, miotał się między krowami, nie szczędząc obelg i razów kijem.

Huk przypominający trzask padającego drzewa przestraszył wszystkich. Dwa spośród podtrzymujących stodołę filarów rozszczepiły się aż do ziemi. Jeden z mężczyzn chciał ostrzegawczo krzyknąć. Zanim zdążył otworzyć usta, stodoła zaczęła osiadać. Legary, ustępując pod ciężarem, pokazały kły drzazg. Budynek runął. Pochylił się na bok, zakołysał się i rozsypał deszczem popękanych desek. Część zwierząt umknęła w popłochu. Pozostałe leżały przygniecione szczątkami.

– Do diabła z tym wszystkim! Lepiej sami wsiadajmy na łodzie – powiedział George Swinton, przepychając się obok Siwobrodego. Pozostałym los bydła był równie obojętny. Odrzucili kije i grupą ruszyli za George’em. Siwobrody nie ruszył się z miejsca, kiedy go mijali. Oto ludzie – pomyślał – ofiary grzechów i sami grzesznicy.

Pochylił się i pomógł jałówce wydostać się spod zwalonej belki. Pocwałowała na pastwisko. Musiała sama sobie radzić, gdyby pojawiły się gronostaje.

Siwobrody zawrócił do domu. W tej chwili od strony kamiennego mostu dobiegł go strzał. Brzmiał jak huk rewolweru Mola. Po chwili echem odpowiedział mu kolejny. Szpaki poderwały się ze szczytów dachów i pofrunęły ku koronom drzew po drugiej stronie rzeki w poszukiwaniu schronienia. Siwobrody przyspieszył, przemknął przez zaniedbany ogród przy swoim domu i wyjrzał zza jego rogu.

Przy moście biła się grupa osadników. Scenę spowijała popołudniowa mgła ścieląca się nisko. Przy ogromnych wieżach pni drzew ludzie wyglądali jak karły. Przez dziurę w walącym się murze otaczającym działkę Siwobrody dokładnie widział, co się działo.

Drugi jacht z Grafton nadpłynął rzeką w chwili, gdy łódź ze Sparcot ruszyła w poprzek koryta. Na pokładzie jachtu znajdowała się zbieranina siwogłowych, których większość wymachiwała teraz rękami. Z daleka ich gesty przypominały ruchy marionetek. Łódź ze Sparcot była znacznie przeciążona. Wiozła najbardziej agresywnych spośród osadników, którzy uparli się przepłynąć rzekę w pierwszej kolejności. Brak umiejętności i głupota obu załóg doprowadziły do zderzenia łodzi.

Jim Mole stał na moście, celując rewolwerem w ciżbę. Siwobrody nie widział, czy pierwsze dwa strzały kogoś trafiły. Kiedy wytężał wzrok, próbując zobaczyć coś więcej, podeszła do niego Marta.

– Mol jak zwykle dowodzi, że nie nadaje się na przywódcę – krzyknął Algi. – Jest wystarczająco brutalny, ale zupełnie nie potrafi przywrócić dyscypliny. Nawet jeśli kiedyś umiał, na starość zapomniał, jak się to robi. Strzelając do ludzi, tylko pogorszy sytuację.

Ktoś chrypliwie zawołał, żeby zawrócić jacht do brzegu. Nikt nie posłuchał. Zapominając o dyscyplinie na pokładzie, obie załogi starły się ze sobą. Zawładnął nimi starczy gniew. Łódź z Grafton – sporych rozmiarów stara motorówka – niebezpiecznie przechyliła się na burtę, gdy osadnicy rzucili się chmarą na jej pechowych pasażerów. Na domiar złego, pozostali mieszkańcy Sparcot biegali wzdłuż brzegu, wykrzykując rady lub pogróżki.

– Wszyscyśmy poszaleli – powiedziała Marta. – A nasza torba już zapakowana.

Algi spojrzał na nią z miłością.

Niemal równocześnie rozległy się trzy głośne pluski. Trzech wiekowych mieszkańców Grafton wypchnięto za burtę do wody. Najwidoczniej osadnicy wpadli na niezbyt dobrze przemyślany pomysł przywłaszczenia sobie ich motorówki i użycia jej jako drugiego promu. Nurt porwał obie łodzie, ale po chwili motorówka wywróciła się do góry dnem.

W białej, spienionej wodzie pojawiły się białe głowy. Zebrani na brzegu wydali idiotyczny okrzyk triumfu. Mol strzelił z rewolweru w kotłujących się ludzi.

– A niech ich wszystkich diabli! – żachnął się Siwobrody. – W takich chwilach wszyscy łatwo tracą głowy. Wiesz, że ten wędrowny handlarz, który przechodził tędy w zeszłym tygodniu opowiadał, że ludzie ze Stanford bez powodu podpalili własne domy? A z Burford wszyscy się wynieśli w ciągu jednej nocy, bo uwierzyli, że osadę opanowały skrzaty! Tylko pomyśl, skrzaty! Staremu Jeffowi Pittowi te skrzaty rzuciły się na mózg! A do tego wszystkiego pojawiają się pogłoski o masowych samobójstwach. Może taki właśnie będzie koniec – ogólne szaleństwo. Może już jesteśmy jego świadkami!



Czytaj dalej...




 
Spis Treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Zatańczysz pan...
SPAM(ientnika)
Zapytaj GINa
Komiks
HOR-MONO-SKOP
Ludzie listy piszą
Adam Cebula
Andrzej Pilipiuk
Paweł Laudański
W. Świdziniewski
Dominika Repeczko
Piotr K. Schmidtke
Satan
Adam Cebula
Adam Cebula
Adam Cebula
W. Podrzucki
Tadeusz Oszubski
Tomasz Pacyński
Zbigniew Jankowski
Ďuro Červenák
P. Nowakowski
Marcin Pielesh
Adam Cebula
XXX
Marcin Mortka
Andrzej Zimniak
Brian W. Aldiss
Ian Watson
J. Grzędowicz
M. i S. Diaczenko
Brian W. Aldiss
T.Noel, D.Brykalski
Raport nr 1
 
< 53 >