numer XLVI - lipiec 2005
fahrenheit  on-line     -     archiwum     -     archiwum szczegółowe     -     forum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Fahrenheit Crew Bookiet
<<<strona 04>>>

 

Bookiet

 

 

Obowiązkowe!

Od czasu do czasu wspominam tu o książkach, których właściwie wspominać nie wypada. Z tego powodu, że każdy posiadacz świadectwa, choćby szkoły podstawowej, powi­nien mieć tę lekturę za sobą. No i właśnie, skoro na przykład coś staje się lekturą, to automatycznie są wielkie szanse, że przeczytane nie zostanie. Skoro coś jest przysłowiowe, coś staje się wręcz synonimem, to tak dobrze wiadomo co „to” jest, że przecież nie sensu się zabierać, bo nie czyta się czegoś, co jest już znane. Nie czyta się czego, po czym nie spodziewamy się wymiany żadnej wiadomości. W pewnym wieku wręcz nie wypada o pewnych książkach wspominać, w pewnym wieku, są one synonimem infantylizmu literackiego.

Otóż, moi kochani, pozwolę sobie tu na lament, że upada ten świat... pisarski. Początkowo myślałem, że to tylko moje wrażenie, lecz dyskusja, która się wywiązała w drodze z pogrzebu Tomka z udziałem członka ZLP i absolwenta filologii polskiej utwierdziła mnie w tym przekonaniu. To na zasadzie, że jeśli trzeci Żyd mówi ci, że jesteś pijany, to się połóż. Choć się nie odzywałem, byłem owym trzecim Żydem i zaiste trzeba za prawdopodobny uznać fakt: lepiej się położyć. Zjazd poziomu tekstów bynajmniej nie jest jakimś zjawiskiem pokole­niowym. Coś się stało w ostatnich dwóch, trzech latach. Zjawisko to chyba dobrze określił NURS, stwierdzając, że ostatnio wszystkie przynajmniej średnie teksty są wydawane. Jest jeszcze coś, to chyba zjawisko „szybkich pieniędzy”. Autor dostaje, jak na polskie warunki, dosyć konkretne kwoty od egzemplarza, wszelako książki sprze­dają się szybko i krótko, więc żeby wyszarpać jakąś rozsądną kasę, trzeba pisać dużo. Niekoniecznie dobrze, byle DUŻO. Do tego dochodzi efekt domina: kandydat na gwiazdę pisarską, gdy bierze dzieło z górnej półki którejś z naszych fandomowych gwiazd, w pewnym momencie dochodzi do naturalnego wniosku „takiego GNIOTA to ja też mogę napisać. Czemu nie miałbym zostać sławnym pisarzem?” No i próbuje. Osobiście nie jestem entuzjastą literatury amerykańskiej, chory wydaje mi się pomysł kursów pisania książek... Ale właśnie zdaje się, że dzisiejszemu „tfórcy” wyprodukowanemu w ciągu kilku ostatnich lat czegoś takiego zaczyna bardzo poważnie brakować. Albowiem o ile jeszcze początkowo za klawiatury, niestety, nie pióra łapali ludzie, jeszcze jako-tako z pisaniem obeznani, tak obecnie liczy się biegłość trafiania paluszkami w literki. Mam wrażenie, że najlepszymi pisarzami mają szansę zostawać obecnie kobiety, bo one to z reguły były w czasach maszyn do pisania najbieglejszymi ich operatorkami.

Otóż książkę tę dedykuję przede wszystkim tym, co o karierze pisarskiej marzą. Jeśli kto nie czytał, jeśli jest w odpowiednim wieku, gdzieś pomiędzy dziesiątym a setnym rokiem życia, ma przed sobą kilka godzin oderwania się od rzeczywistości, zanurzenia w barwnym świecie, choćby nawet nazywało się to angielską powieścią neoromantyczną, nic nie popsuje rozrywki. A kto przeczytał, a zamierza sam takie coś zmajstrować, niech weźmie do ręki raz jeszcze. A może wyhamuje z rączkami na tej klawiaturze i się zastanowi, i na skutek tego wyjdzie mu coś znacznie lepszego.

Jest jeszcze jedna sprawa: szukałem w polskim Internecie biografii Roberta Luisa Stevensona. Owszem, krótkie zdawkowe wzmianki. Może źle szukałem. Tak sobie myślę, że w świadomości większej części czytelników to jakiś ćwierćliterat, ciułacz groszy, osobnik łasy taniej popularności. Tymczasem na angielskich stronach pisze się o nim „szkocki eseista, poeta, autor książek fantastycznych”. Gdyby ktoś nie wiedział, to on wymyślił Dr Jekylla i Mr. Hyde’a. Żył krótko, dopadła go gruźlica, która ścinała w tych czasach i biednych i elitę. Urodził się 13 listopada 1850 w Edynburgu, zm. 3 grudnia 1894 w Vailima na Samoa, gdzie się osiedlił w 1888 roku. Z zawodu prawnik występował w obronie tubylców. Pierwsze artykuły publikował w The Edinburgh University Magazine (1871). Specjalnie to podkreślam, bowiem w świadomości potocznej to ktoś w rodzaju knajpianego opowiadacza historii. Nie, to raczej był świadomy buntownik przeciw wymuskanemu wiktoriańskiemu stylowi życia. Stevenson to po prostu jedna z ważniejszych postaci w historii współczesnej Europy. Nie jestem bibliotekarzem, mogłem się pomylić, ale coś mi się zdaje, że realnie dostępne po polsku z bogatej bibliografii mamy tylko dwie pozycje: „Dziwna historia dra Jekylla i Mra Hyde’a” i tę lekturę szkolną, o której piszę. Co więcej, książka znajduje się w sieci i nie trzeba wydawać na nią ani grosza, wystarcza „zagooglać”, a się na pewno znajdzie. No i na koniec słowo o samym dziele, tytuł mówi sam za siebie „Wyspa Skarbów”. Pisze, że lektura dla klasy szóstej. Nie szkodzi. Najklasyczniejsza chyba z książek przygodowych. Jak głosi legenda, autor najpierw narysował mapę i wymyślił opowieść do niej, dla zajęcia swego dwunastoletniego syna, a potem rzecz złożył w całość na wyraźne żądanie potomka. Chcesz pisać? Weź i sprawdź, jak się zawiązuje akcje, jak wprowadza kolejnych bohaterów, nie tylko jak się buduje napięcie, ale jak trzymać narrację. Czytaj i podziwiaj.

 

Baron

 

 


 

Robert Luis Stevenson

Wyspa Skarbów

Tłum.: Józef Birknamajer

PWW Warszawa, 1997

Stron: 234

W sieci: tutaj




Prywatnie

Bez ogródek, prywata. Autora znam i że autor osobisty mój entuzjazm wzbudza, to mu robię reklamę. Co gorzej, nadużywając swej pozycji w redakcji, jaka by nie była, w związku z tym, żem klepacz klawiaturowy notoryczny, szantażuję, że do wklepania akurat to podeszło pod rączki, a jak minie pozwolą, to nic nie wklepię. Z prywaty! Nic tu nie pasuje, bo nie tylko nie horror, nie fantastyka, ale nawet nie epika, ani dramat choćby, ale LIRYKA.

Liryka zaś ostatnio gatunkiem wymarłym, trującym czy niebezpiecznym, używanym na własny koszt, na własną odpowiedzialność, pod groźbą całkowitej utraty gwarancji instrukcji, oraz niewykonania obdukcji, gdyby się co trafiło. Niestety, prywata, liryka dla mnie jak najbardziej, zwłaszcza wierszowana.

Poezja: zapewne ją znacie od strony koturnowej, nadmuchanej, albo marmurowej, że Słowacki Wielkim Poetą jest, a jak nie, to w pysk. Istnieje jednak typ znany od samego zarania: fraszka, krotochwila, żart także poetycki. Istnieją autorzy, którzy nie mają zamiaru rzucać nas na kolana, powalać siłą uczuć czy mocą intelektu, ale którzy szukają w nas partnerów do inteligentnej rozmowy i którzy bynajmniej nie sądzą, żeśmy beztwarzowym targetem. Wołają w ciemność widowni, „Hej, jest tam kto? A odezwij się który!”

Preteksty? Uhahacie się, rozchmurzycie, może czasami rozbuchacie, a wreszcie na koniec rozsmakujecie. Trzeba wszak udzielić młodzieży niezwyczajnej tatowych instrukcji, jak się trunki mocniejsze od piwa i coca coli pija: łyczkami, powoli. Nie od razu pół litry, bo wystąpią straszne sensacje. Z czasem się wytrenujecie i można będzie więcej, ale za każdym razem musicie zachować umiar, bo po tym można rozrabiać i towarzysko się narazić, rymnąć komuś niespodzianie i dopiero będzie! No i pretekst najważniejszy: autor, także Wasz kumpel (a przynajmniej niektórych), producent tekstów do naszego dzielnego pisma, miłośnik fantastyki i przygody, tej ostatniej także w plenerze, po prostu Grzegorz Żak, jakiego znacie.

Nie wiem, gdzie się to nabywa, ja nabyłem po znajomości, może i Wam się uda. Jak mleko prosto od krowy, tak wiersza wprost od poety. W spożywczym?

 

Baron

 

 


 

Grzegorz Żak

Spostrzyżyny (Pierwsze Spostrzyżyny?)

Ad Rem, Jelenia Góra

Stron: 168




Raczej koniec

Nie bardzo wiem, z czego to się bierze, że świat opisywany przez Verne’a zachował swą literacką witalność. Kiedy czyta się opis Paryża w roku 1960, właściwie z niczym nie udało się genialnemu futuryście trafić. Nie przewidział kolejek elektrycznych, rozwoju energetyki. O ile nie można mu mieć za złe, że nie śniła mu się informatyka, to powinien już małe co nieco wiedzieć o maszynach cieplnych i wysnuć jakieś wnioski, co w związku z nimi ludzkość może czekać. Choć nie mógł znać silników spalinowych, powinien wiedzieć o opatentowanym w 1806 roku silniku powietrznym pastora Stirlinga i znaleźć w przyszłym świecie jakieś zastosowanie dla podobnych jemu maszyn.

A jednak gdy czytamy czy o teleskopie do odczytywania rachunków w głównej księdze banku, czy o elektrycznych fortepianach, czy o piekielnej maszynie do wskrzeszania topielców elektrycznością, to chyba nie myślimy o tym, jak to odległe od naszego czasu. Te wizje, mimo że nie trafione, mają w sobie „coś”. Podobnie do dziś dnia przemawiają zupełnie już technologicznie przebrzmiałe opisy Stanisława Lema sterowni statków kosmicznych z lampowymi urządzeniami, z mechanicznymi wskaźnikami wychyłowymi. Zawsze mam podejrzenia, że epoki albo mają w sobie jakiś urok i estetyczną spójność, albo produkują po sobie tylko wysypiska śmieci.

Co ciekawe, owa śmieciowość dotyczy także problemów wizji świata. Czasami kompletnie błędnie sformułowane problemy zachowują swoistą witalność poprzez stulecia, pojawiając się na kartach powieści jako niezbędne anegdoty, czasami rzeczywiste problemy tracą swą nośność, nim naprawdę zostaną poprzez postęp technologiczny rozwiązane.

Zastanawiałem się, co naprawdę takiego nietrwałego jest w tej książce, co sprawiło, że w stosunkowo nieznaczącym w porównaniu do poprzednio wymienionych czasie od jej ukazania się, wyraźnie straciła kolor i powab? Myślę, że na swój sposób jest winien obowiązujący w epoce i styl myślenia i, co za tym idzie, styl pisarski. Swoista śmieciowość naszych czasów, gdzie każde rozwiązanie jest nietrwałe, plastykowe, tymczasowe, jednorazowe i do szybkiego wyrzucenia do kubła. Brak zrozumienia mechanizmów napędzających nasz świat powoduje, że zamiast nich w książkach pojawiają się współczesne demony, służby specjalne, telewizje, korporacje, które działają zgodnie z prawami, sobie tylko znanymi.

Uczciwie muszę przyznać, że w tekście znać robotę fachowca, autor bowiem to postać znana, autor scenariuszy telewizyjnych ostatnio do „Kryminalnych” i jeden ze współautorów „Pensjonatu pod Różą”. Zastrzegam, że jako osoba zupełnie nieserialowa mogłem coś pokręcić, ale nazwisko to wymienia się w związku z tymi tytułami. Jest także tłumaczem, generalnie zawodowcem, zajmującym się tak zwaną kulturą masową. I myślę, to poczucie i wyczucie aktualnej popkultury tchnęło w książkę, której tematem jest długowieczność, (nieśmiertelność?) ducha czasów epoki tymczasowych przedmiotów z plastyku. Szkoda, bo choć robota solidna, w rezultacie rzecz trąci sztucznością, tekst się wyraźnie przeterminował.

 

Baron

 

 


 

Marek Kreutz

Koniec końców

Czytelnik, 1991

Stron: 252

Wydobyte z wykopalisk

Z tą książeczką naszły mnie dwie refleksje. Pierwsza może raczej kpiarska, że jak się wkoło rozejrzeć, to mamy dostatek pisarzy. Oczywiście, gdy trzeba coś napisać, to nie ma komu, ale czytać jest co. Rzecz tylko w tym, by nie zamykać się w jakimś kręgu jedynie słusznej literatury, zwłaszcza tego, co wydano tylko w ciągu ostatnich lat, albo na przykład tylko w nowym ciągle XXI wieku. Muszę także przyznać, że widząc wyprzedaże, dostaję „małpiego rozumu”, gdy wystarczy wyciągnąć jedną monetę z trzosa i dostać za nią na przykład 10 (tak!) książek, którymi da się zatkać kilka wieczorów i na dodatek nie zgłupieć od lektury.

Druga refleksja, może bardzie poważna, że następuje właśnie w książkach konsumpcja wiedzy, którą ludzkość zdobywa. Można by sądzić, że psu na budę zdadzą się archeologów grzebania w ziemi, historyków po starych papierzyskach. Tymczasem, jak mi się zdaje, i to, co powinno być nauką czystą, samą w sobie i samą dla siebie, wiedza o czasach minionych o zakamarkach historii, których znaczenie zostało całkowicie zatarte, zamienia się w całkiem przyjemnie brzęczącą monetę, a przynajmniej staje się pasją dla wielu młodych ludzi. Otóż okazuje się, że opisując historie w realnie istniejących niegdyś a dziś pracowicie odtworzonych światach, można zyskać jakieś zainteresowanie czytelników i oczywiście proporcjonalne do niego honoraria. Co chyba jest także istotne, wiedza choćby i z awanturniczych książek nabyta, byle jednak o realnym świecie ma wartość. Gdy wiemy, jak się kiedyś ubierano, co się jadło, jakie były stosunki między ludźmi, to jest to materiał do refleksji, także o naszym świecie, i to tym cenniejszy, że zdobyty eksperymentalnie. Nie wydumany, ale prawdziwy. Jeśli nawet autor czegoś nie zrozumiał czy źle wymyślił, to my mamy szansę poskładać to do kupy. Otóż koneserów ciągną te prawdziwe światy, chcą je poznawać, najwyraźniej dzięki kontaktowi z realną historią coś się w głowach szybko układa, pewnie to daje wielką przyjemność.

Nie, na wikingach się nie znam ani trochę, przynajmniej w porównaniu z naszym redakcyjnym ekspertem. Muszę jednak powiedzieć, że lektura jest dla mnie przyczynkiem do badań nad historią bynajmniej nie samych wikingów i spraw z nimi związanych, lecz powstania współczesnego ruchu ludzi zainteresowanych tym ludem. O ile bowiem łatwo wykopać bibliografię badań naukowych, to z odszukaniem publikacji czy to popularyzatorskich, czy tym bardziej konsumpcji wiedzy na gruncie beletrystyki, już znacznie trudniej. Patrząc choćby na datę wydania, trzeba stwierdzić, że pewnie dobre 15 lat temu było już duże zainteresowanie tematem, że ruch, który wydaje się kulturową nowością, produktem upadku komuny, miał swe mocne i znacznie wcześniejsze korzenie. Choć opowieść jest typowo słowiańską legendą, marzeniem romantyków o początkach słowiańskiego państwa polskiego, ze sporą dawką bogoojczyźnianego dydaktyzmu, to wikińskie wątki rzecz ubarwiają i na swój sposób scalają.

Sam autor jest dla mnie pewnym odkryciem. Udało mi się wyszukać tytuły sześciu jego pozycji. Jak można się zorientować po tytułach i notatkach, ma on dość dobrze ustalone zainteresowanie okołomorskimi tematami. Książeczką napisana jest sprawnie, choć może odstraszyć starszego czytelnika wyraźnym nakierowaniem szeregiem tropów, jak wiek głównego bohatera, czy sposób narracji, na nastoletniego czytelnika. Obawiam się jednak, że tego ostatniego właśnie skutecznie odstraszy stylizacja języka, obfitość historycznych szczegółów i akcja, którą trzeba śledzić jednak z uwagą, gdy weźmiemy współczesne (o kilkanaście lat młodsze ) powieści. Zaletą są także ilustracje (rysowała Magdalena Wolnicka-Maryniak) i obwoluta książki (Michał Maryniak), najwyraźniej prawdziwych plastyków, którzy jeszcze potrafią rysować.

 

Baron

 

 


 

Stefan Henryk Deskur

Powrót

Tłum.: Tłumacz

Wydawnictwo Bellona, 1991

Stron: 133




Piekielnie zły tytuł

Czy zdarzyło Wam się kiedyś, Drodzy Czytelnicy, trafić na kogoś, kto nie czytał na przykład "Diuny"? A jeszcze takiego, co uwielbia fantastykę, wszelkie space operas (czy jak toto napisać, wiele oper kosmicznych, zagadka gramatyczna, jak odmienić niekoniecznie zgodnie z prawidłami, lecz zgodnie duchem?), któremu możecie tryumfalnie obwieścić istnienie dzieła takowego, a potem śmiertelnie zazdrościć, że on tę lekturę ma dopiero przed sobą? Otóż mnie się zdarza, być tym, co „Diuny” czy innej kanonicznej lektury nie czytał, i przyznaję, że odkrywając coś takiego, zastygam w pozie cielęcego zachwytu.

Moje podróże po księgarniach miewają w sobie także coś z wypraw Columba. Co prawda tylko na swój użytek mogę od czasu do czasu odkryć Amerykę, a na dodatek nie tę zarośniętą nieznośnym wściekłym zielskiem, pełną jadowitych węży i dzikusów gotowych wsadzić mnie do kotła przy pierwszej nadarzającej się okazji, ale odkrywam sobie od czasu do czasu Stany Zjednoczone Ameryki Północnej, w pełnej krasie ichniejszej Asfaltowej Dżungli. Od czasu do czasu, dzięki mojemu czytelniczemu dyletanctwu trafiam na kogoś, kogo filolog ma na portrecie przybitym wysoko do ściany. Czasami jakbym Sienkiewicza odkrywał.

Michel Zevaco od razu mnie zaintrygował. Co prawda okładka sugerowała jakąś polską produkcję pod pseudonimem, lecz już informacja, że jest to reedycja oparta na wydaniu z roku 1930 sugerowała, że tomikiem zainteresować się warto. Zwłaszcza, że zapłaciłem za niego 50 groszy...

Żyjący w latach 1860-1918 francuski autor należał do najlepiej opłacanych literatów swoich czasów. W notatkach biograficznych uparcie powtarza się informacja, że wydawcy płacili mu franka za wers. Swoją niezwykłą popularność zawdzięcza pilnym naukom u Aleksandra Dumasa. Wziął z nich prawie wszystko, co stanowi o tym, że do dziś stanowią kanon powieści awanturniczej, płaszcza i szpady. Z naciskiem na „prawie”... To lojalnie zastrzegam.

Tym niemniej, muszę także powiedzieć, że warsztat literacki naszego autora jest na wysokościach nieosiągalnych dla lwiej części obecnej stawki naszych współczesnych mistrzów. Złośliwie powiem, że nie tylko zauważył, że potrzebne są wstęp, rozwinięcie i zakończenie, ale prócz akcyjnego zawiązania intrygi, jeszcze przesłanie. Zauważył także, że potrzebna jest cała galeria bohaterów. Kogóż mamy? Piękną, niewinną dziewicę, której grozi wyjątkowo ohydne pokalania przez paskudnego zboczeńca, szlachetnego i zuchowatego młodzieńca, który staje w jej obronie, obłąkane i złe kobiety, oraz kilka postaci historycznych, które ścierają się w dramatycznym, stanowiącym kwintesencję ich działalności słownym pojedynku. Oraz inni. Jak w liście płac kinowego filmu. Jacy... to trzeba zobaczyć samemu.

"Piekielna zemsta" jest częścią cyklu, na który składają się jeszcze "Błazen królewski", "Królestwo żebraków" i "Tryumf sprawiedliwości".

Książka, jak przystało na przedstawiciela gatunku "płaszcza i szpady", ma jasną akcję, która, co prawda zaczyna się od prawie filozoficznej awantury, lecz tak dobitnie wyłożonej, że do niedawna nikt nie miał wątpliwości, której drużynie kibicować. Ma zwroty dziejów tak niespodziewane, jak tylko mogą być niespodziewane, tajemnice, odrobinę magii i stojący za tym wszystkim ogląd świata, niebudzący do niedawna zastrzeżeń. Do niedawna, bowiem dziś pojawili się tacy, co pomysły Ignacego Loyoli, wyłożone wg Michela Zavaco, uznaliby za całkiem sensowne. Ci zaś, którym wątpliwości dane nie będą, skrzywią się nad schematyzmem akcji, schematyzmem psychologii, tu i ówdzie uśmieją się serdecznie z tego, co wyszło autorowi, gdy starał się sprostać wymogom mód literackich. A tytuł, faktycznie, jest wyjątkowo kiepski.

 

Baron

 

 


 

Michel Zevaco

Piekielna zemsta

Wydawnictwo "Przygoda" Szczecin 1990

Na podstawie Wydawnictwa Stanisława Cukrowskiego, Warszawa 1930

Okładka
Spis Treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Galeria
M.Koczańska
Konrad Bańkowski
A.Mason
Tomasz Pacyński
Tomasz Pacyński
Tomasz Pacyński
Magdalena Kozak
Adam Cebula
Hanna Fronczak
A.Chojnowska
Tomasz Pacyński
KC
J.Grzędowicz
Milena Wójtowicz
Neal Stephenson
Terry Pratchett
< 04 >