numer XLVI - lipiec 2005
fahrenheit  on-line     -     archiwum     -     archiwum szczegółowe     -     forum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Agnieszka Chojnowska Literatura
<<<strona 18>>>

 

Jeszcze gorsza piosenka

 

 

Packowi

 

Motto: Nie mogę się doczekać śmierci Fabienne. Ramirez wstąpi wtedy do klasztoru i będzie się biczował dyscypliną do końca swych nędznych dni, ale trudno już, byle tylko flaki jej wygniły i dupą wyciekły. (c) by Cintryjka

 

No, to się wpakowałem – przemknęło Jasonowi przez głowę. I pomyśleć, że kiedy w mrocznej puszczy Sherwood dostał ongiś wpierdol, był przekonany, że już nic gorszego go nie spotka. Ech, naiwność. Cecha, którą niełatwo wyplenić, bo i tym razem jakimś nieodgadnionym sposobem wbił sobie do łepetyny, że jak tylko znajdą wrota, nastąpi koniec kłopotów. W pewnym sensie miał rację, bo wstępując w kotlinkę, umknęli przed pogonią, gotową uświadomić mu dobitnie, że nie wypada gardzić kapłańską godnością. Wybić mu podobne dyzgusta z głowy, najpewniej wraz z mózgiem. Ponadto przeszli przez wrota i wciąż żyli, co wcale nie było takie oczywiste. Moc Jasona była wątła, a on sam niepewny i przerażony. W końcu nie każdy jest pieprzonym wybrańcem, jak Match. Słowem, mimo faktu, że świat, w którym się właśnie znajdowali, z pewnością nie był tym właściwym, bo nad wrzosowiskiem świeciły dwa księżyce, bilans ewidentnie był dodatni. Co prawda sztych miecza wycelowany w jego gardło nieco utrudniał precyzyjne rachowanie.

– Głośniej, głośniej, nie krępuj się, coś taki nieśmiały? Kawał chłopa, a kryguje się jak panienka – zadrwiła dziewczyna trzymająca miecz i uśmiechnęła się paskudnie. Tym paskudniej, że na policzku miała wyjątkowo szkaradną bliznę. Zniecierpliwienie błysnęło w jej wielkich, zielonych oczach, w które Jason wpatrywał się jak zahipnotyzowany.

– Przeszliśmy przez Wrota Światów, jak idiotycznie by to nie zabrzmiało – wykrztusił wreszcie, pokonując opór ściśniętego gardła. – Ale trafiliśmy w niewłaściwe miejsce. To nie nasz świat.

– Wyobraź sobie, że słyszałam gorsze idiotyzmy – prychnęła, ani myśląc opuszczać ostrza. Nie zaryzykował spojrzenia w tył na nieprzytomnego Basila. Nie był pewien jej reakcji.

– Żyje, nie bój się – uspokoiła go. – Leciutko go zawadziłam, żeby nie przeszkadzał. Te wasze wrota to jakiś portal? Pewnie spaczony, chaotycznie niesie?

Chyba samaś zdrowo spaczona – miał na końcu języka, ale się powstrzymał. Czy zawsze musi trafiać na pomyleńców?

– To przejście między światami, jak sama nazwa wskazuje – zaryzykował odrobinę zjadliwej ironii. – Sam tego do końca nie rozumiem – dodał szczerze. – Jak przechodziliśmy po raz pierwszy, był z nami przyjaciel, druid, wybraniec... Nie, to nie ma sensu.

Drgnął, wystraszony jej gwałtownym ruchem, ale ona tylko energicznie opuściła ostrze, schowała je do pochwy, którą nosiła przewieszoną przez plecy, i wyjęła z zanadrza skórzany bukłaczek. Wszystkie te ruchy wykonała błyskawicznie. Bukłaczek był spory i kusząco chlupotał. Odkorkowała i pociągnęła spory łyk.

– Najlepszy lek na całe zło i bezsens świata – zaśmiała się, a w jej śmiechu pobrzmiewały gorzkie nuty. Wyciągnęła bukłak w jego stronę. Zawahał się. – Pędzone ze skorpionów i starych sznurowadeł. Innych trucizn nie zawiera – zapewniła, rozbawiona.

Zaryzykował. Przez dłuższy czas nie mógł potem złapać tchu, co dostarczyło jej dodatkowej rozrywki. Ale rzeczywiście, świat stał się jakby prostszy. Nie zdziwiło go nawet specjalnie, że, nie wiedzieć kiedy, usiadł. Ona usiadła obok, zachowując jednak stosowny dystans.

– Druid, powiadasz? – podjęła, uznając, że jest już wystarczająco „elastyczny”.

– Zasadniczo to przybrany syn młynarza, który w ramach protestu przekwalifikował się na rzeźnika i przyjął wdzięczny alias „Wieprz z Nottingham”, a potem odkrył, że niewiele się pomylił, bo spłodziły go rzadko spotykane świnie – ni mniej, ni więcej, a druidzi, w dodatku krzyżując się wyjątkowo podejrzanie. I z tego powodu musi zbawić świat, przeprowadzając ludzi przez jakiś śmieszny kamienny krąg, który prowadzi do jeszcze gorszego koszmaru. Jego filozofia jest bardzo prosta i sprowadza się do gadania na okrętkę różnych bzdur o przeznaczeniu i misji, na przemian z mordowaniem każdego, kto krzywo na niego spojrzy. Dlatego muszę go znaleźć jak najszybciej, zanim wymorduje wszystkich, bo ja też mam ochotę, a z niego w tym względzie straszna Zosia. Samosia. – Jasonowi zrobiło się nagle cudownie wszystko jedno.

Jego towarzyszka pomyślała chwilę, po czym bez zbędnych słów podała mu bukłaczek, w którym, jak się okazało, zostało jeszcze całkiem sporo trunku. Bez wahania wypił do dna.

– Zemsta, o której będą krążyć opowieści – szepnęła.

– O ile zostanie jeszcze ktoś, kto będzie mógł je opowiadać – uzupełnił z wisielczym humorem.

– Chyba mogłabym ci pomóc.

– Sztych pod brodę i po sprawie? Jeśli się nad tym zastanowić, to nienajgorsza perspektywa. Przynajmniej krótko i humanitarnie. Wyglądasz na taką, co tnie raz, a dobrze. Ja nawet dobić nie potrafiłem.

– Nie pleć bzdur. Tak się składa, że jestem Panią Miejsc i Czasów.

– Mnie zabraniasz pleść bzdury, a tobie to wolno? – obraził się.

Wzruszyła ramionami.

– Cuć przyjaciela, i ruszamy. Podobno ci się śpieszy.

Podniósł się z niejakim trudem. I z prawdziwą satysfakcją zaczął okładać Basila po twarzy, dużo mocniej, niż było trzeba. Niech ma za swoje. Bardzo chciał zapomnieć, co musiał przejść, by przekonać tego tępaka do ucieczki. Ale nie było łatwo. W końcu chłopak zabełkotał nieartykułowanie i spojrzał na niego zamglonym wzrokiem.

– Co się stało? Gdzie ja jestem? Nic nie rozumiem...

– No, to wszystko w normie – ucieszył się Jason.

– Gotowi? – zapytała niecierpliwie dziewczyna. Jason uświadomił sobie, że nawet nie zna jej imienia.

– Poniekąd.

– Słuchaj, nie obraź się, ale nie ufam tym waszym wrotom. Skoczymy.

Spojrzał na nią z uprzejmym niezrozumieniem.

– Daj rękę. Ty też. I skupcie się na swoim pragnieniu...

 

***

 

Bieg przez chaszcze nie pomógł. Gałęzie chlastające po twarzy też nie pomogły, nie otrzeźwiły. Marion była niemal nieprzytomna z gniewu. I żalu. Do tego skurwysyna, który jej nie zabił. Sam sobie zginął i nie ma już żadnych problemów. To... zupełnie po męsku. Najłatwiej umrzeć. Zabawiwszy się przedtem, ile wlezie. Im dłużej o tym myślała, tym bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że ma rację. Filozof-masochista, miłośnik kapturów, raz. De Reno, stary cynik, oby mu flaki...psiakrew, już wygniły. Dwa. I Match, najgłupszy z nich wszystkich, sam poszedł jak baran na rzeź i zarżnęli go, durnego Wieprza. Trzy. A dla niej co? Samotność, zmarszczki i ogólna menopauza, co razem wzięte określała na użytek postronnych mianem swojej zemsty. Że zginęli dla niej? A co jej z tego przyszło? I jeszcze, po okresie względnej stabilizacji, diabli nadali tę jasnowłosą cholerę. Przerażoną, zagubioną, w porządku. Ale, co najgorsze, także młodą. Ładną. Bez zmarszczek. Na pewno gdzieś po świecie pałęta się jej rycerz na białym rumaku, który tylko czeka na to, by złożyć dla niej głowę na polu wątpliwej chwały i niewątpliwego samozadowolenia. Szczerze i gorąco jej za to nienawidziła.

Pociągnęła Fabienne za rękę, gwałtownie, aż dziewczynie trzasnęło w stawach. Niskie? Podłe? Ale pomogło. Przynajmniej na chwilę. No, to jeszcze kawałek. Zobaczymy, która pierwsza dostanie zadyszki.

Fabienne niemal zaryła nosem w poszycie, kiedy Marion szarpnęła ją gwałtownie, ale zacisnęła zęby, zdusiła jęk. Szczęściara z ciebie, myślała, patrząc na plecy Marion, na jej wspaniałe loki, podskakujące w biegu. Są tacy, co gotowi za ciebie oddać życie. Nawet ten żołnierz. I Match, przede wszystkim Match, który już raz zginął, ratując cię, i nawet z zaświatów powrócił, by cię chronić, choć, szczerze powiedziawszy, im dłużej cię znam, tym mniej go rozumiem. Widać prawda, co powiadają, że miłość ślepa i głupia. Ale przynajmniej kocha, poświęca się. Nie to, co Claymore, płatny zabójca, a po godzinach masażysta stóp. Teraz by się przydał, pomyślała. Czuła, że odnawia jej się kontuzja kostki. W biegu przez wertepy podarła buty z cienkiej skórki, niezdatne do takich wyczynów, stopy miała dotkliwie poranione i ubłocone. Teraz to pewnie byłby na nic. Brzydziłby się, hiszpańsko-walijski salonowiec. Cóż, w końcu błoto nie miód. I roześmiała się, głośno, spazmatycznie.

Pewnie, pośmiej się ze mnie, wiem, że jestem żałosna z moimi płaskimi zagrywkami. Czekaj, następnym razem bardziej zaboli, obiecała jej w duchu Marion, a głośno warknęła, jak na Wilczycę przystało:

– Śmiej się, ptaszku, jak sprowadzisz nam na karki pogoń, inaczej zaśpiewasz.

Nie obejrzała się, nie dostrzegła więc łez na twarzy towarzyszki. Może i lepiej się stało, bo nigdy by nie uwierzyła, że były to łzy zazdrości. Biegłyby tak w nieskończoność, gdyby nagle nie rozległ się błagalny okrzyk:

– Wytchnijmy chwilę, bo nie podołam!

Obie przystanęły, mogły sobie na to pozwolić. Cedric był najstarszy, a w dodatku był mężczyzną. Po dwakroć miał prawo okazać słabość.

 

***

 

Źdźbło trawy, którym dłubał w zębach, pękło. To wystarczyło, by irytacja Claymore’a Ramireza sięgnęła zenitu.

– Carramba – zaklął, bo odezwała się w nim hiszpańska natura. Ponieważ został zignorowany, kopnął kota. Tym razem poskutkowało. Na pełne wyrzutu miauknięcie Match leniwie otworzył oczy.

– Czego znowu, don Pedro? – zapytał rzeczowo.

– Nie martwi cię, że Wulf nie wraca ranki i wieczory? – rzucił kwaśno Ramirez.

– Może szuka zbójców, bo ich nie znalazł na drodze?

– Nie rozśmieszaj mnie, jeśli łaska. Może mi powiesz, po co tu jeszcze bezczynnie siedzimy, o ile to nie kolejna zasrana druidzka tajemnica?

– Mają oczy, a nie zobaczą, mają uszy, a nie usłyszą – stwierdził sentencjonalnie Match.

– Chcesz zobaczyć gwiazdy? – Ramirez rzucił się w kierunku Matcha z intencją jasną nawet dla niewidomego.

– Nie denerwuj się tak, bo ci żyłka pęknie – poradził dobrotliwie Match, puszczając nadgarstek Claymore’a, który trzymał w żelaznym uchwycie. – Ach, ta gorąca hiszpańska krew. Od razu widać, że trzeba ci kobiety – zakpił. – Przeorowiśmy boczków przypiekli, czas trudno uznać za stracony.

– Nawet się za bardzo nie pieklił – skonstatował Ramirez, masując nadgarstek i myśląc z nostalgią o stopach Fabienne.

– Jeszcze by spróbował. Męczennikiem za życia został, awans mu przyspieszyliśmy. Nawet donosić nie musiał, duszyczki nieśmiertelnej sobie kalać. A bezczynnością się nie martw, rychło wyjeżdżamy.

– A to gdzie, srodze ciekawym?

– Opat wezwał jego wielebność do siebie. – Match znacząco zawiesił głos.

– Aaaa. Opat. – Półwalijczyk podjął grę – I co z tego? – poddał się po chwili.

Match pokiwałby z politowaniem głową, ale ponieważ leżał i nie chciało mu się wstawać, zadowolił się pełnym potępienia stęknięciem.

– Opat, brat szeryfa. Pomawiany o konszachty z druidami. Gdzie opat, tam druidzi. A gdzie druidzi, tam nasze miejsce.

– A nie przy Marion i Fabienne?

– Nie. Najpierw zemsta.

– Starszy jesteś, to łatwo ci mówić – mruknął Ramirez pod nosem.

Match usłyszał.

– Nie bądź taki, nomen omen, dowcipny, tylko ruszaj mierzyć habit, panie Ramirez. Eskorta jego wielebności powinna mieć odpowiednią prezencję.

– Wątpię, czy jestem wystarczająco dobrym chrześcijaninem, by nosić habit, nie kalając go – Claymore spróbował ironii, ale jakby bez przekonania.

– Jako płatny zabójca, opatowi nie jesteś godzien wiązać rzemyka u sandałów, ale habit nowicjusza powinien ci pasować jak ulał – zapewnił Match pozornie poważnie.

Jakiś czas później z klasztorku wyruszył orszak wyglądający na pogrzebowy, bo przeor Piotr po niedawnych rozhoworach ze swoją eskortą jeszcze nie całkiem doszedł do siebie i musiał podróżować na wozie. Eskorta ukryła zakazane facjaty w cieniu kapturów, ale mimo to emanowała od niej taka żądza mordu, że zbóje, którzy rozważali napaść, zrezygnowali, wmawiając sobie, że robią to z bojaźni Bożej. Zupełnie, jakby słyszeli myśli „braciszków”.

Match myślał: ech, rozgniótłbym tego klechę jak pluskwę, tak, jak na to zasłużył. Jego szczęście, że mi potrzebny. Ale co się odwlecze, to nie uciecze.

Przeor myślał, zerkając na Matcha: Tak się kończą zabawy w chrześcijańskie miłosierdzie. Trzeba było załatwić skurczybyka za pierwszym razem.

Myśli Ramireza były najbardziej ponure. Krążyły wokół tego, że w habicie wygląda jak idiota, którym, jak z wolna zaczynało do niego docierać, w istocie był.

 

***

 

Jason zastanowił się, czemu towarzyszka spogląda na niego z takim potępieniem.

– Miałam na myśli pragnienie ratowania przyjaciela – wyjaśniła chłodno. – Tak to jest, zdawać się na innych. Czego szukamy?

– Hrabstwa Nottingham, puszczy Sherwood – wydukał, zbity z tropu.

– Dobra, spróbujmy jeszcze raz. Tylko bez takich numerów.

– Zaraz, a czy nie moglibyśmyyyyyyyyyyyyyyy....- zanim zapadł w ciemność, zdążył jeszcze pomyśleć, że w winiarni, bez względu na miejsce i czas, mogłoby być całkiem miło.

***

 

Dzieci wianuszkiem otaczały bajarza. Ten siedział oparty o pień rozłożystego dębu i już którąś z kolei godzinę snuł baśń o ludziach, którzy być może pod tym właśnie dębem ucztowali nie raz i nie dwa razy, weselili się, tryumfowali i knuli. Baśń o Robinie w Kapturze, Małym Johnie, Marion, Braciszku Tucku, Matchu i innych. O ludziach, których Sherwood ukochał. Dziatwa słuchała z zapartym tchem, dosłownie spijając z jego ust każde słowo.

– A gdy zabrakło dzielnego Robina, przez szacunek dla jego pamięci nie wadzili się ze sobą o przywództwo, lecz zgodnie oddali je Matchowi, który, choć był prostak, kochał ideały Robina i wiernie podążył jego ścieżką, jak pies idzie w ślad za panem. A że był poczciwy, tedy władza nie uderzyła mu do głowy i, jak ongiś, bogaci drżeli przekraczając rubieże lasu, a biedacy jednym głosem błogosławili leśne bractwo...

Urwał, rozglądając się z niepokojem. Zdawało mu się, że coś usłyszał. A raczej mu się nie zdawało.

– Zawrzyj gębę, idioto! – warknęła Pani Miejsc i Czasów, zatykając Jasonowi usta dłonią. Po prawdzie niewiele to pomogło. Wręcz dusił się ze śmiechu, którego nie był w stanie powstrzymać. A może i nie chciał. Basile przyglądał się kompanowi szeroko rozwartymi oczami, nie rozumiejąc, co go tak bawi.

– Ja bym im opowiedział... – wykrztusił wreszcie Jason. – Naprawdę było ciekawiej... Choć ten kawałek o rubieżach i błogosławieństwach biedaków to też popis maestrii – dodał po zastanowieniu, już znacznie ciszej, bo szmaragdowe oczy ciskały w jego stronę gromy.

– Dla jednej Marion Sherwood bez Robina nie był już taki sam i nie mogła sobie w nim znaleźć miejsca – podjął tymczasem bajarz. – W sercu hołubiła pamięć o nim i rychło w źrenicach jej zabrakło łez, bo żadną miarą nie potrafiła się pogodzić ze stratą i z myślą, że będzie sama po kres swych dni. Kompani szanowali jej boleść....

– I nadali jej przydomek Penelopy, choć przewyższała ową wiernością, bo wiedziała, że jej Odys już nie wróci – podpowiedział jakiś głos. Bajarz uznał porównanie za wyborne i skwapliwie wykorzystał, a że skupił się na powtarzaniu, umknął mu zjadliwy szept:

– Przepraszam wszystkich idiotów, których nie tak dawno obraziłam, zaliczając cię w ich poczet!

– Jej rozpaczy nie ukoiła nawet śmierć złego Szeryfa.

– Szeryf umarł???? – dzieci ożywiły się wyraźnie.

– Dosięgła go ręka sprawiedliwości, konał w strasznych mękach, stosownie do swych przewin, wątpia mu wygni..- bajarz się zreflektował, acz za późno. – W piekle się smażył.

– Flaki mu wygniły? To ci dopiero! – zakrzyknęli słuchacze, dla kontrastu w siódmym niebie.

– Przynajmniej to się zgadza – stwierdził ani chybi wiatr, igrający w zielonych liściach, bo nikogo innego na polanie nie było.

– Miejsce się zgadza, jeszcze nieco wstecz w czasie... – Dziewczyna skoncentrowała się i zacisnęła powieki. Legenda mogła odetchnąć z ulgą. Na razie.

 

***

 

Wobec rozpadu drużyny pozostawanie w lesie zaczęło być więcej niż ryzykowne. W trójkę byli łatwym obiektem napaści, a wokół krążyło sporo band.. Poza tym wieść o potyczce musiała niebawem dotrzeć do puszczańskich osiedleńców, którzy, oględnie mówiąc, nie darzyli Marion specjalną sympatią i pewnie chętnie urządziliby sobie z nią godzinkę szczerości, połączoną z jakąś ciekawą gimnastyką. W każdej chwili mogli też wpaść ludzie szeryfa, rozzuchwaleni sukcesem i spragnieni uwieńczenia go schwytaniem Wilczycy w paści. Tym bardziej, że jak sądzili, wybili jej zęby i nie groziło im już pokąsanie. Nastąpił jednak pewien paraliż decyzyjny...

– Ja tam myślę tak – odważył się w końcu Cedric, gdy doszedł do przekonania, że jego towarzyszki zmęczyły się wrzaskami.

– Myślisz? Nie może być! – prychnęła Marion, ale najemnik nie dał się zbić z pantałyku.

– Trzeba nam wymknąć się chyłkiem z lasu, bo tu prędzej czy później nas dopadną, wszystko jedno, szeryfowi czy puszczańscy, skończy się tak samo...

– Nieprawda, puszczańscy nie będą się silić na budowanie szafotu, sprowadzanie kata i egzorcysty.- przerwała mu ponownie, ubawiona, nie wiedzieć czemu.

– Trzeba nam do miasta, skrzyknąć trochę chłopa, sami nie wydolimy. Przytaić się jakiś czas. A potem, jak już o nas zapomną, uderzyć, tak, żeby popamiętali na długo.

– Chyba naszą głupotę. Toż w mieście nas złapią ledwo przekroczymy bramy.

– Tedy co? Zostać i czekać? Toć to właśnie po ich myśli.

Marion zerknęła na Fabienne. Dziewczyna siedziała pogrążona w myślach, ani chybi niewesołych, bo twarz miała ściągniętą, a w oczach determinację. Dwa głosy walczyły w jej duszy o lepsze. Jeden krzyczał: Byle nie do miasta! Tam pewnie czeka wściekły Snake, rozżalona Żabcia, a może, nie dajcie bogowie, on? Wrócić jak zbity pies? A gdzie duma? Nie chcę go widzieć, nigdy więcej! A drugi: Człowiek zginął, by cię uratować. I teraz pozwolisz się zabić, żeby jego poświęcenie poszło na marne? Nie bój się, twoja duma nie ucierpi, bo nikt na ciebie nie czeka. Kontrakty ważniejsze, zobowiązania, powinności. Niejedna da mu to, czego ty odmówiłaś, i jeszcze pięknie podziękuje.

– Szpicle po bramach mogą rozpoznać najwyżej Marion, a i to jedynie po włosach – odezwała się nagle. – Zresztą mam pewien pomysł...

Jakiś czas potem musiała, acz niechętnie, stwierdzić, że pomysł nie był tak dobry, jak jej się pierwotnie wydawało. Snake był jednak jedyny w swoim rodzaju, bez węża to nie było to samo. Cedric starał się, jak mógł, ale łamał podkowy bez większego wysiłku, a nie umiał fachowo udawać, więc nie zyskał szczególnego uznania publiki. Marion też nie miała przed sobą zbyt świetlanej kariery jako wróżka. Wszystkim mężczyznom przepowiadała śmierć w okrutnych męczarniach, które były tym bardziej wyszukane, im petent przystojniejszy. Kobietom oferowała nieco więcej możliwości: zaharowanie się na śmierć, zdradę męża, zgon w połogu bądź wdowieństwo. Wybredniejszym błyskotliwą karierę kurtyzany, ale to już nie w ramach przepowiedni, tylko jak zaczynały zgłaszać jakieś zastrzeżenia. Fabienne i jej rzuty nożem też niewiele poprawiały ogólny bilans. Ludzie patrzyli na nich jakoś niechętnie. Nie wiedziała, dlaczego. Aż w końcu się wyjaśniło. Zawsze ktoś nie utrzyma języka za zębami. Tym razem był to brodacz z perkatym nosem, który dostał po łapach za próby klepania jej po tyłku i, zirytowany, warknął:

– Hardaś! Spokorniej lepiej. Wszyscy spokorniejcie, bo wam rychło przytrą nosa, jak tym ostatnim.

Zmroziło ją. Wiedziona impulsem, nie chwyciła typa za kubrak, tak, jak miała na to ochotę, nie przystawiła mu noża do gardła. Otarła się o niego biodrami jak kotka i zamruczała:

– Lubię, jak mnie straszą... Opowiedzcie, co też mnie spotka?

Uczyła się. Zdołała zapanować nad twarzą, gdy rozmówca szczegółowo i z wyraźną przyjemnością opowiedział o losie Żabci i Snake’a. Ku własnemu zdumieniu, nie poczuła rozpaczy. Raczej, paradoksalnie, zadowolenie. Teraz miała cel. Zaczynała świetnie rozumieć Marion. Lepiej, niż kiedykolwiek chciała.

Marion daleka była od podobnego zrozumienia. Okoliczności zdecydowały jednak za nie obie.

 

***

 

Okoliczności przyrody nieźle dały się Ramirezowi we znaki. Najpierw ulewa, która złapała ich rzecz jasna w szczerym polu, potem hordy krwiożerczych komarów... Wszystko to razem sprawiło, że wpadł w bojowy nastrój. A że na umęczonego przeora jakoś nie chciało mu się napadać, postanowił się wyładować na Matchu.

– Nad czym tak medytujesz? Pewnie znowu o swojej Marion marzysz, o jej ognistych włosach... Ponoć nie tylko włos u niej ognisty, temperament też.

– A tobie skąd wiedzieć?

– Jeno z drugiej ręki, De Reno wspominał, wspominał. Już był jedną nogą w grobie, a jeszcze mu się ślepia na samo wspomnienie świeciły.

Szpila okazała się niezbyt dotkliwa, albo Match świetnie się maskował. W każdym razie nie okazał nawet cienia gniewu.

– Ojcze, zdałoby się wyegzorcyzmować tego tutaj – rzucił półgębkiem. – Nieczysta, pewnikiem diabelska chuć tak mu rozum pomieszała, że o swoich słynnych zasadach i priorytetach przepomniał. Najchętniej by do lasu poleciał, na sherwoodzkim mchu się wytarzać. Ale tak dobrze nie ma, krucjata przeciw złu ważniejsza.

Przeor przeżegnał się drżącą ręką.

– Nie strachajcie się, złego diabli nie wezmą – uspokoił go Match.

Claymore pożałował, że w ogóle zaczął. Sam nie wiedział, co go podkusiło. Pewnikiem diabeł. Opactwo zamajaczyło w oddali, co wiele w tej kwestii wyjaśniało.

Przeor zaczął się gorąco modlić, by jego eskorta nie wpadła na żaden głupi pomysł w rodzaju uczynienia z niego zakładnika czy żywej tarczy, teraz, kiedy był już tak blisko (jak chciał wierzyć) wybawienia. Miał jednak zdecydowanie nienajlepsze przeczucia.

Eskorta natomiast uznała, że najwyższy czas na naradę taktyczną.

– To jaki jest plan? – zagadnął od niechcenia Ramirez, jakby poprzednia wymiana zdań nie zaistniała.

– Ty jesteś w tej dziedzinie specjalistą, o ile mętnie pamiętam. – Match zamarkował drwiący ukłon.

– Wpadamy i zabijamy wszystkich bez dodatkowych pytań? – zaproponował Claymore.

– Czyli jednak tradycjonalista...

– Te nowomodne strategie średnio się sprawdzają, jak się ostatnio empirycznie (trudne słowo) przekonałem.

– Ale może jednak nie tak od razu, co? To trąci prymitywizmem....

– A ksiądz przeor co myśli? – zagadnęli równocześnie i uśmiechnęli się z satysfakcją, gdy zauważyli, że Piotr z Blyton ma pewne problemy z odpowiedzią, związane ze szczękającymi zębami i skołowaciałym z przerażenia językiem. Taktownie poczekali, aż się z nimi upora.

– Będziesz miłował bliźniego swego, jako siebie samego, powiada pismo – wykrztusił wreszcie.

– No i popatrz, nawet ksiądz przeor popiera nasz plan. Ja tam nigdy nie przepadałem za tym skurwysynem po drugiej stronie lustra i nie raz miałem ochotę go wykończyć. – Ramirez dowiódł, że nieobce mu jest pojęcie twórczej egzegezy.

– Ale, jak rozumiem, oznacza to, że ksiądz, który siebie samego miłuje, w co nie wątpię, nie będzie stwarzał problemów i nie popsuje nam przedwcześnie incognito. – Match nie chciał dać się zdystansować i zaproponował własną interpretację.

Przeor nie zaprzeczył, co nikogo specjalnie nie zdziwiło. Rychło w czas zakończyli naradę, bo od bramy opactwa dzielił ich już dosłownie rzut kamieniem. Match miał ochotę cisnąć w nią jednym, ale powstrzymał się i zakołatał z myślą, że niebawem to sobie powetuje. Przez długi czas nic się nie działo.

– Kaca leczą, czy co? – mruknął rozeźlony Ramirez i, jak na zamówienie, w okienku pojawiła się twarz, zapewne furtiana, w której dominujący akcent stanowiły wielkie, przekrwione gałki oczne, lustrujące przybyszów jednoznacznie nieżyczliwie.

– Kto? – zabrzmiało to jak „Apage!”

– Orszak weselny z Kaany Galilejskiej – parsknął Claymore pod nosem. Furtian chyba jednak usłyszał, bo zrobił ruch, jakby zamierzał zatrzasnąć okienko. Na szczęście Match zareagował błyskawicznie:

– Przeor Piotr z Blyton, na wezwanie księdza opata.

Okienko zatrzasnęło się, ale furtę po chwili otwarto. Eskorta przepuściła wóz i z pokornie spuszczonymi głowami wjechała za nim. Lepszy spóźniony kamuflaż niż żaden. Z głębi wirydarza nadszedł zaaferowany braciszek w wieku, mówiąc oględnie, zaawansowanym. Zbliżył się do wozu i na widok przeora załamał ręce tak chude, że aż dziw, że ich nie połamał przy okazji.

– Święci pańscy! Toż przeor ciężką niemocą złożon! – zapiszczał komicznie.

– Pan doświadcza sługi swoje wedle woli – wymamrotał przeor, zerkając w popłochu na swoją eskortę i niewątpliwie głównie ją mając na myśli.

– Opat wynagrodzi wam trudy i cierpienia, jakich doznaliście, spiesząc na jego wezwanie, wynagrodzi niechybnie i z nawiązką – zapewnił z przekonaniem staruszek.

– Nie mnie, lecz imieniu Boskiemu – brnął w banały Piotr, niechybnie z przerażenia.

– Opat kazał wam niezwłocznie się stawić. Wygląda was niecierpliwie już od wczoraj. A potem wywczasu zażyjecie, nie bójcie się... Medyków mamy wybornych, będą mieli o was staranie. A i modlitwy nie poskąpimy w waszej intencji, rychło do zdrowia przyjdziecie.

– I pochówek wam godny sprawimy.. – mruknął Ramirez. Match kopnął go w kostkę. Przeor usłyszał i zbladł. Braciszek nie usłyszał, ale ruch zwrócił jego uwagę.

– A któż to z wami?

– Pobożni bracia z mojego klasztorku, zechcieli towarzyszyć mi w podróży. – Przeor był kiepskim kłamcą, ale rozmówca przypisał wyraz jego twarzy cierpieniu spowodowanemu chorobą.

– A zdołacie iść? – zatroskał się nagle.

– Bez obawy, pomożemy – uspokoił go Match. Pomogli przeorowi zejść z wozu i ujęli go z obu stron pod ramiona. Ledwo stał na nogach, trząsł się jak osika.

– Opat oczekuje w refektarzu, poprowadzę. – Mnich obrzucił ich niepewnym spojrzeniem i ruszył przodem. Piotra trzeba było ni to ciągnąć, ni to nieść, sparaliżowany strachem ledwie przestawiał nogi. Ale pobożni bracia nie silili się na delikatność, toteż mimo przeszkód w postaci licznych i długich schodów drogę do refektarza pokonali dość szybko.

– Nie zaczynajmy jeszcze, co? – szepnął półgębkiem Ramirez. – Jak refektarz, to może dadzą jeść... Kiepsko się walczy na głodniaka.

Match nie skomentował. W wysokie okna refektarza wprawiono kunsztowne witraże. Wpadające przez nie ostatnie promienie słońca tworzyły we wnętrzu piękną tęczową poświatę. Siedzący u szczytu stołu opat nie wyglądał w niej jednak ani trochę piękniej. Raczej dosyć groteskowo. A jego towarzysz, stary znajomy Matcha, poświata nie poświata, wyglądał jak zwykle. Jego widok wzburzył Matchowi krew w żyłach.

– Kogo to Bóg prowadzi! – zaczął opat. – Witam, witam w skromnych progach, tak ciebie, Piotrze, jak i twoich towarzyszy, gości równie mi miłych. Siadajcie, jedzcie i pijcie w imię Boże, boście zdrożeni. Pomówić jeszcze zdążymy, trzeba nam poczekać na innych gości, którzy, jak mi doniesiono, rychło do nas dołączą. A na tak piękne panie czekać zawsze warto.

Ramirez momentalnie stracił apetyt. Poczuł za to, że chętnie by się czegoś napił.

 

***

 

Przez długi czas nie pozwalała sobie na zwątpienie. Autentycznie wierzyła w sens tego, co robiła. Lubiła czytać dzieciom przychodzącym do osiedlowej świetlicy. Z namysłem dobierała tytuły, wierząc, że może im przekazać coś ważnego. Ukształtować ich młode, podatne duszyczki. Wierzyła, że ma zadatki na świetnego psychologa. W każdym razie na pewno miała poczucie misji. Nie zrażała się łatwo, drobne trudności jej nie zniechęcały. W takie dni, jak dzisiejszy, utwierdzała się w przekonaniu, że warto...

– Pewnego pięknego ranka, a niewiele czasu upłynęło od opisanego wyżej wydarzenia, wybrał się Robin Hood do Nottingham. Ciekaw był bowiem, co tam w mieście nowego słychać. Maszerował sobie dziarsko a wesoło skrajem traktu po murawie pokrytej kobiercem stokrotek, pozwalając oczom i myślom krążyć swobodnie... – czytała, a jej myśli krążyły wokół faktu, że nikt jeszcze nie wrzeszczy „chała!”, nie rozmawia, ani nie próbuje niczym w nią rzucić, a potem udawać, że to wcale nie on – w kim innym może wzbudziłoby to podejrzenia, w niej wzbudziło dumę. Wiedziała, po prostu wiedziała, że w końcu jej się uda trafić! „Wesołe przygody Robin Hooda” Howarda Pyle, niechybnego łucznika, okazały się strzałem w dziesiątkę, nieoczekiwanie nawet dla niej samej. Dzieci słuchały w skupieniu, jak nigdy wcześniej. Jak natchniona dojechała do ostatniej kropki, a wtedy nastąpił cios.

– To wsystko nieplawda – oznajmił z mocą ośmioletni Tomek, a braki w uzębieniu nie odebrały jego oświadczeniu stanowczości.

– Oczywiście, to tylko wymyślona historia – potwierdziła z dobrodusznym uśmiechem. – Ale piękna, nie sądzisz?

– Nie o to mi chodzi – zirytował się. – Nie tak było!

– Prawda! Nie tak! – poparł go wyjątkowo zgodny chór młodszych i starszych słuchaczy.

– Jak to? – zdziwiła się, tknięta w końcu nieprzyjemnym przeczuciem.

– Malion była zdzilą i dawala wszystkim naokolo, Robin był naiwniakiem a Match zdlajcą! – oświadczyło dziecko.

Jej wizja świata runęła z hukiem. Zarazem uświadomiła sobie z bolesną pewnością, gdzie zostawiła swój egzemplarz Sherwoodu.

– Co prawda nie wiem, jakim cudem tu wylądowaliśmy, ale dobrze wiedzieć, że funkcjonują jakieś prawdziwsze wersje wydarzeń – zauważył Jason.

– Byłam zirytowana – usprawiedliwiła się Pani Miejsc i Czasów. – To się czasem zdarza, nikt nie jest idealny. Rzuciło nas chaotycznie. Nie rozpraszaj mnie, bo muszę utrzymać zaklęcie maskujące. Dopiero by było, jakby ktoś nas tu zobaczył.

– Co pozwoliłoby nam skoczyć precyzyjniej? – zainteresował się.

– Czy ja wiem... Może ten wasz Match? Myślcie intensywnie o nim, konkretnie. O tym, jak chcecie do niego dołączyć. Powinno pomóc. Po tym, co mi opowiadałeś, też mam już o nim jakieś wyobrażenie.

– Wspominałem, że bardzo traci przy bliższym poznaniu? Weź na to poprawkę.

Tylko spokój, pomyślała, zamykając oczy.

 

***

 

Wóz podskoczył na jakimś wyboju i Fabienne otworzyła oczy. Potrzebowała dłuższej chwili, by uświadomić sobie, gdzie się znajduje i jak się tam znalazła. Bez zdziwienia skonstatowała, że ma skrępowane ręce i nogi. Dostrzeżono jej przebudzenie.

– Dziewczyna Hiszpana nieeee zazna nigdy snuuuuuu – zanucił fałszywie i swoim zdanie zapewne dowcipnie jeden z otaczających wóz knechtów.

– A tobie niech głupie myśli po głowie nie chodzą, bo zaznasz klasztornej pokuty, jak się opat dowie – zganił go inny.

– Zawsze możemy powiedzieć, że sama chciała. W czym ja niby od Ramireza gorszy? Mordę mi podrapała, wściekłe nasienie, to i nawiązka jakowaś się należy.

– O nawiązce dla ciebie opat pomyśli, jeno zadanie wykonaj, jak trzeba. Nietknięte mają dojechać. A co potem, to się zobaczy. Wygody mieliśmy im zapewnić.

A więc to Ramirez latał po mieście i kłapał dziobem. Właściwie powinna była się domyślić. Ale przecież nie sądziła, że będzie jej szukał. A jednak szukał. Była głupia, oj, jaka głupia. Ale, jak widać, i on nie lepszy. Ech, dobrali się w korcu maku. Rozejrzała się dookoła. Marion leżała bezwładnie, jeszcze nie odzyskała przytomności.

– Co tak kręcisz główką, sikoreczko? Spragnionaś? – spytał ten, który przed chwilą strofował towarzysza, a teraz właśnie zdrowo pociągnął ze sporego bukłaka. Nie zaprzeczyła. – Godzi się spragnionego napoić, powiada Pismo – ciągnął tamten. Wstrzymał konia i przytknął bukłak do jej ust. Piła łapczywie, wargi miała wyschnięte na wiór. – Ejże, ejże! Nieumiarkowanie w piciu do głównych grzechów się zalicza! – zaniepokoił się po dłuższej chwili, a nie widząc reakcji, odjął jej bukłak – Ech, cholera, prawie wszystko wydudlała! – rozsierdził się.

– Nie dziwota – zauważył inny. – Wina z opackiej piwniczki tak zacne, że i na Ostatniej Wieczerzy pewnikiem takich nie mieli.

– Nie bluźnij, opactwo już widać. Porozwiązuj je lepiej, toż eskortować je tylko mieliśmy. Wstyd w pętach przywozić.

– Porozwiązuj, a juści. Jeszcze mi oko miłe. Raz chybiła, drugi raz może się bardziej postarać. A co, powiązalim je z kaprysu? Dla krotochwili?

– Ta druga teraz ledwie żywa, a pierwsza nasze wino piła, to nie będzie już chyba czynić obiekcji, prawda? – zerknął na Fabienne z nadzieją.

Jak tylko rozciął jej więzy, z pomocą jego własnego noża przekonała go, że nadzieja matką głupich.

 

***

 

Claymore’owi jednak nie było dane zaspokoić pragnienia, bo Match na dictum opata dostał prawdziwego szału. Nim Ramirez zdążył mrugnąć, sytuacja przedstawiała się następująco: przeor Piotr chyba dostał zawału, bo zwisał z krzesła i oddychał ciężko. Opatowi z wściekłości nabrzmiały żyły na skroniach i zachodziła możliwość, że krew go zaleje. Druid zareagował najmniej emocjonalnie, co było o tyle dziwne, że to właśnie jemu Match przykładał miecz do gardła. Żeby nie czuć się jak zbędny mebel, Ramirez przyskoczył do opata, z niejakim żalem pozostawiając na stole nietkniętą krużę z winem.

– Odradzam gwałtowne ruchy – odezwał się tymczasem Match.

– I po co te demonstracje? – zapytał druid lekceważąco. – I tak mnie nie tkniesz.

Wyraz twarzy Matcha był wymowniejszy niż jakiekolwiek „Założymy się? Stawiam brylanty przeciwko pustym orzechom.”

– Moja śmierć niczego nie rozwiąże – oświadczył z niezachwianą pewnością siebie.

– Ale poprawi mi samopoczucie, a to już dużo, bo jestem strasznie wkurwiony.

– Dobrze. Skoro zmuszasz mnie do takich ogranych chwytów – druid westchnął. – Dziewka zginie, jeśli mnie zabijesz. Rozkazy wydane.

– A która? – zapytał Match rzeczowo.

Ramirez nie podejrzewał go o aż taki pragmatyzm.

– Obie, ale chciałem zbudować napięcie. Nie ma to jak element niepewności – druid uśmiechnął samymi wargami.

– A jaką mam gwarancję, że jeszcze żyją?

– Żadnej. I to jest właśnie najzabawniejsze, bo i tak nie zaryzykujesz.

Ramirez dla zabicia czasu bawił się sztyletem.

– Immunitet obejmuje również księdza opata? – upewnił się uprzejmie.

Brak reakcji druida był kroplą, która przepełniła czarę. Opat nie wytrzymał nerwowo.

– Bracia! Na pomoc!!! – wrzasnął co sił w wątłych płucach. To był błąd. Ramirez nie znał się na żartach i uciszył go na wieki. Wciąż jeszcze potrafił. Może zresztą lepiej się stało, że opat nie doczekał odpowiedzi na swoje wezwanie, bo tej, która nastąpiła, z pewnością się nie spodziewał.

– Nie ma co drzeć gęby. Nikt nie przyjdzie – oświadczył jakiś głos. Nawet druid się zdziwił. To był element zaskoczenia z prawdziwego zdarzenia. Do refektarza wkroczyły ramię w ramię Marion i Fabienne. Match otrząsnął się pierwszy.

– Wymordowałyście cały klasztor? We dwójkę?

– Gdzieżby tam, we dwójkę. Oni nam pomogli.

Dołączyli Jason, Basile i ich tajemnicza towarzyszka. W sam czas, bo właśnie Fabienne oświadczyła, patrząc na Ramireza:

– A wszystko to, bo ciebie kocham

– Ja też. I nie wiem jak bez ciebie mógłbym żyć.

Tyle w kwestii piosenek złych i jeszcze gorszych.

 

EPILOG czyli A MIAŁO BYĆ TAK PIĘKNIE...

 

Motto jednakowoż nie było li i jedynie ozdobnikiem. Druid, którego Match bez większych skrupułów pozbawił żywota, dowiedziawszy się uprzednio, gdzie ukrywa się jego konfraternia (pytał tak uprzejmie, że nie sposób było nie odpowiedzieć, o szczegóły mniejsza), którą również następnie powyprawiał na lepszy ze światów, miał swoją satysfakcję. Wino, które Fabienne wypiła, własnoręcznie zaprawił tym samym dodatkiem, który przez lata, w mniejszych, rzecz prosta, dawkach, aplikował świętej pamięci szeryfowi De Reno. W rezultacie (NIESPODZIANKA!) flaki jej wygniły i dupą wyciekły. Nie pomogła nawet magia, której próbowała Pani Miejsc i Czasów aka Cintryjka. Może zabrakło jej zdolności, a może tak chciało Przeznaczenie. Najlepiej na tym interesie wyszli knechci z eskorty, którzy wypili wino wbrew wyraźnemu zakazowi opata, ale nie zdążyli skonać w mękach, bo Fabienne i Marion pozabijały ich, zanim zrobiła to trucizna.

Claymore Ramirez chciał wstąpić do klasztoru, ale wieści rozchodzą się szybko i żaden opat nie chciał go przyjąć do nowicjatu. Przepadł nie wiedzieć gdzie. Chodziły słuchy, że został pustelnikiem i jadł popiół garściami. Inni twierdzili, że założył pasiekę. Jeszcze inni, że zmądrzał i ustatkował się, ale ludzi nie warto słuchać, bo głupoty plotą.

A Marion i Match? Żyli niezbyt długo, ale szczęśliwie, choć to nieco psuje efekt.

Okładka
Spis Treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Galeria
M.Koczańska
Konrad Bańkowski
A.Mason
Tomasz Pacyński
Tomasz Pacyński
Tomasz Pacyński
Magdalena Kozak
Adam Cebula
Hanna Fronczak
A.Chojnowska
Tomasz Pacyński
KC
J.Grzędowicz
Milena Wójtowicz
Neal Stephenson
Terry Pratchett
< 18 >