Fahrenheit nr 68 - styczeń 2o1o
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje (2)

<|<strona 05>|>

Recenzje (2)

 

 


Rozczarowanie boli najbardziej

 

okladka

Biorąc do ręki „Sprzysiężenie Czerwonego Wilka”, spodziewałam się książki odchodzącej od sztampy wielokrotnie przemielonej fantasy, spodziewałam się czegoś niebanalnego. I rzeczywiście, z początku wydawało się, że tak będzie. Świat, który odmalowany został w sposób dość szczegółowy, z pełnym rozmachem wytrawnego malarza, zachwycał. Zachwycał pomysł umiejscowienia akcji na gigantycznym statku Chathrand, fascynowało umiejętne splatanie losów bohaterów (opowieść jest snuta z kilku różnych perspektyw), ciekawił rozwój akcji.

Jednak dość szybko dało się zorientować, że pod przykrywką nowości kryją się stare, dobrze znane schematy. Materiał powieści przeciera się w wielu miejscach i prześwituje spod niego dość banalny szkielet. Mamy potencjalnego wybrańca – małego smołownika Pazela Pathkendle, zupełnym przypadkiem obdarzonego Darem, dzięki któremu posiadł on zdolność rozumienia języków (co niesie ze sobą sporo komplikacji, ale, bynajmniej, nic zaskakującego). Mamy zbuntowaną księżniczkę Thashę, która świetnie wpasowuje się w rolę pięknej-niepokornej. Mamy wielkiego złego oraz wielką tajemnicę, mamy mroczny artefakt, mamy szpiegów, piratów, wojowników i władców. A w dodatku kiedy już czytelnik zaczyna łączyć jeden wątek z drugim, zaczyna kombinować, kojarzyć fakty, nagle okazuje się, że intryga nie jest aż tak złożona, jak to się mogło na początku wydawać, i tak naprawdę trzymamy w rękach kolejną epicką fantasy, w której zabrakło czegoś istotnego. Tym czymś być może jest oryginalność, a być może bohaterowie odmalowani kolorami nieco bardziej intensywnymi.

Jednakże w „Sprzysiężeniu Czerwonego Wilka” zamiast żywych ludzi otrzymujemy szereg papierowych kukiełek, przesuwanych przez autora to tu, to tam, nieskomplikowanych, jednowymiarowych i naiwnych w swych poczynaniach. Brakuje wieloznaczności, brakuje punktu zaczepienia, który mógłby wykorzystać czytelnik, by naprawdę dać się porwać opowieści. A trochę tego szkoda, bo świat odmalowany jest starannie i z godną podziwu dokładnością. Osadzenie akcji na ogromnym żaglowcu przywołuje także echa Lewisa z jego „Podróżą Wędrowca do świtu”, jednak to porównanie działa jedynie na niekorzyść „Sprzysiężenia Czerwonego Wilka”. Bo miast zaskakujących przygód, miast ciekawych wizji mamy tu akcję wartką, ale niemal do bólu przewidywalną. Wbrew pozorom znajdziemy tu nawet i klasyczną, tak często wykpiwaną karczmę – może nie będzie to gospoda sensu stricte, może nie będzie też miejscem zawiązania akcji, jednak stara, dobra zasada wrzucenia wszystkich do jednego kotła i wydelegowania ich później ku wspólnemu, wzniosłemu celowi zostaje zachowana.

Język także nie biegnie na pomoc okulałej przez sztampę fabule – jest całkiem zwyczajny, nie przeszkadza, a jeśli zwraca na siebie uwagę, to tylko w znaczeniu negatywnym. Niektóre z imion odbijają się czkawką przez wiele dni, zdają się być wymyślone na sesji dla początkujących erpegowców.

Szkoda.

Szkoda – bo gdyby nie to, że „Sprzysiężenie Czerwonego Wilka” pozostawia po sobie gorycz zawiedzionych nadziei, być może udałoby się mi powiedzieć na temat tej książki parę cieplejszych słów. To nie jest zła książka, czyta się ją przyjemnie, choć bez większych emocji. Ale przez tę podstępnie wplatającą się sztampę, przez naiwność bohaterów nie potrafię polecić tej książki, nie okraszając swojej opinii długim wywodem na temat jej wad. Bo w „Sprzysiężeniu Czerwonego Wilka” to właśnie rozczarowanie chyba boli najbardziej.

 

Karolina Majcher

 

Robert V. S. Redick

Sprzysiężenie Czerwonego Wilka

Tłum. Małgorzata Strzelec

MAG, 2008

Stron: 471

Cena: 35,00

 


Rozczarowujące czytadło

 

okladka

Napisanie książki wybitnie słabej przez debiutanta wytłumaczyć można dosyć łatwo. Nie będzie to trudne także wtedy, gdy jest to drugie albo trzecie dzieło danego autora. Co jednak zrobić, gdy pisarz, który wcześniej zachwycał czytelników budowaniem nastroju, rozwiązaniami fabularnymi a także niejednoznacznym przesłaniem (patrz „Kirinyaga”), popełnia książkę jednoznacznie słabą? I na dodatek płytką niczym wiosenna kałuża? Od razu pojawiają się podejrzenia, że powodem powstania książki są tylko pieniądze. Może też być i tak, że pisarz zbyt dobrze się bawił podczas pisania i zapomniał o czytelnikach. Niezależnie od powodów (bo pewnie nie uda się ich poznać), „Starship: Bunt” jest tylko i wyłącznie rozczarowującym czytadłem.

„Starship: Bunt” (pierwsza część cyklu „Starship” składającego się w sumie z pięciu książek) opowiada historię Wilsona Cole’a – oficera armii Republiki (konfederacji stworzonej przez ludzi i wybrane obce rasy), który z powodu dwukrotnej niesubordynacji trafia na pokład okrętu „Teodor Roosevelt”. Jest właśnie 1966 rok Ery Galaktycznej i trwa wojna z federacją Teroni, składającą się z niewybranych obcych ras, a „Roosevelt” pełni rolę latającej karnej kompanii dla wszystkich żołnierzy mających problem z dyscypliną. Okręt jest oczywiście przestarzały i celowo przydzielono mu patrolowanie wyjątkowo mało ważnego systemu gwiezdnego, gdzie służba jest po prostu nudna.

Za Wilsonem Cole’em ciągnie się sława wielkiego bohatera, bo jego akty niesubordynacji kończyły się zwykle spektakularnymi sukcesami militarnymi i poddawały w wątpliwość inteligencję dowodzących. Na „Roosvelcie” Cole zostanie drugim oficerem i będzie próbował przekonać do siebie depresyjnego kapitana okrętu, Makeo Fujijamę, i komandor Podok, przedstawicielkę nieustraszonej obcej rasy Polonoi. Cole swoim zwyczajem będzie też na swój sposób interpretował rozkazy dowództwa...

Akcja w „Starship: Bunt” jest szybka niczym prędkość nadświetlna. I pewnie dlatego Resnick zapomniał o napisaniu chociaż dwóch zdań o przeszłości głównego bohatera, pobieżnie też kreśli jego postać. Cole na początku przedstawiony jest jako wyjątkowo inteligentny indywidualista, który uwielbia kwestionować rozkazy sztabu i jak z rękawa sypie własnymi pomysłami (nie jest to zresztą trudne, bo rozkazy te zwykle nie są specjalnie logicznie). Jest także nieomylny – w całej powieści jest tylko jedna scena, gdy bohater musi użyć słowa „przepraszam”, ale nic z niej nie wynika. To wszystko sprawia, że ciężko czytelnikowi zrozumieć, a co dopiero polubić tak jednowymiarową postać.

Inni bohaterowie książki są traktowani przez autora równie mało subtelnie. Główny bohater (oczywiście) musi mieć swojego wiernego przyjaciela (oczywiście), dlatego na okręcie spotkamy Molarianina (to nazwa jednej z obcych ras wchodzących w skład Konfederacji) Forrice’a, który stanowi jego (bohatera) wsparcie (konsekwentnie reklamuje też swego przyjaciela wśród załogi – nie ma to jak własny Sancho Pansa). Przeciwnikiem można natomiast nazwać komandor Podok, która od pierwszych kart książki będzie nastawiona wrogo (oczywiście) do głównego bohatera. Jedyną postacią powieści, która zmienia swoje postępowanie o sto osiemdziesiąt stopni (powodem jest, oczywiście, bohaterska postawa Wilsona Cole), jest kapitan okrętu, Makeo Fujijama. Resnick nagłą przemianę tej postaci pokazuje, każąc jej zrobić coś jawnie głupiego, wsadzając w usta pompatyczną przemowę, a potem sprytnie się kapitana pozbywa. Zarzucić Resnickowi można także to, że nie wykorzystał całego potencjału sytuacji, która rozpoczyna powieść. Banda wyrzutków na zardzewiałym okręcie, wykonujących rozkazy na peryferiach wszechświata to przecież świetny punkt wyjścia do ciekawych konfliktów, kłótni i do stworzenia unikalnego klimatu. W „Buncie” mamy jednak tylko problemy z narkotykami (szybko zażegnane przez Wilsona C.) i ogólne rozprężenie (które znika pod wpływem fascynacji bohaterskimi wyczynami Wilsona C.). Bardzo pobieżnie przedstawiono także przedstawicieli obcych ras, którzy pracują na okręcie. Wilson Cole większe zainteresowanie wykazuje tylko przedstawicielem rasy Tolbit... którego potem zaciąga do prac nad naprawą poszycia okrętu w próżni.

Podejrzewam, że moje „czepianie się” można łatwo skwitować zdaniem: „Czego chcesz, to przecież space opera!” Niby tak, ale proponuję zajrzeć chociażby do cyklu „Upadek Imperium Strachu” Waltera Jona Williamsa. Tam bohaterowie są wielowymiarowi, bitwy kosmiczne widowiskowe i jednocześnie oparte na zasadach taktyki; autor nie zapomina także o przedstawieniu całego świata, układu sił politycznych i ich wpływu na przebieg wojny. Williams jest też konsekwentny – pokazuje, jak wyglądają normy społeczne, i przenosi ich reguły na pokład okrętu, gdzie oficerowie mogą własnoręcznie zabić niesubordynowanych członków załogi.

Na koniec uwaga na temat wydania książki. Niespecjalnie dobrym pomysłem było pozostawienie w aneksie angielskich nazw innych książek napisanych przez Resnicka. Wiele z nich zostało już wydanych po polsku i szkoda taką wiedzę ukrywać przed czytelnikami, którzy nie znają języka Szekspira.

 

Grzegorz Bryszewski

 

Mike Resnick

Starship: Bunt

Tłum. Robert J. Szmidt

Fabryka Słów, 2009

Stron: 392

Cena: 31,90

 


Nadużycie schematów w opowieści o symbolu

 

okladka

Uwaga, spoilery! (ostrzeżenie redakcji)

 

Sięgałem po „Mediapolis” z pewnymi obawami. W końcu opis książki mówił o totalitarnym państwie rządzonym przez kapłana i do tego za pomocą mediów! Zbyt łatwo odczytać to jako aluzję. Zaczynałem więc lekturę z mieszanymi uczuciami. Pozostawała mi jedynie ciekawość, czy autor zdoła użyć już nieco skostniałej, a przez amerykańskie filmy doprowadzonej do śmieszności dystopii, aby powiedzieć coś od siebie.

Nietrudno się więc domyślić, że pierwsze wrażenie niekoniecznie działało na korzyść powieści. Niezrażony jednak pierwszym rozdziałem potwierdzającym zapowiedź z okładki – czytałem dalej. Na szczęście książka zaczęła odbiegać od blurba, który stawał się tylko powierzchownym opisem, a powieść zaczęła zdradzać swój potencjał.

Świat, do którego zaproszony zostaje czytelnik, jest niewątpliwym plusem powieści. Totalitarny ustrój nie ogarnia tutaj całego świata, a jedynie niewielkie państwo zwane Złotą Republiką. Dla reszty świata Republika to symbol. Państwo totalitarne, gdzie godność człowieka nic nie znaczy, wartości takie jak prywatność czy wolność słowa są omijane, a demokracja wysterowana i bardzo umowna. Model państwa, jaki reprezentuje Republika, jest wykorzystywany przez mocarstwa i medialne korporacje jako idealny element propagandy. Żeby tego było mało, Złe Państwo przyjęło za swój symbol smoka – tak wygodne w interpretacji zwierzątko, zwłaszcza dla krajów wyrosłych z kultury europejskiej. Nie jest to jednak przypadek, bo opisywane państwo nie istnieje wyłącznie jako skansen stworzony przez podstarzałych dyktatorów. Złota Republika jest dziełem mocarstw potrzebujących Symbolu – utrzymują je i wspierają, aby przypadkiem tego symbolu nie zabrakło. Możemy śmiało założyć, że widzowie wolnych krajów nie znają prawdy o Złotej Republice. W telewizyjnej papce otrzymują pewnie tylko wygodne urywki filmów nakręconych przez dziennikarzy, fragmenty przemów Pierwszego Kapłana i inne dowody na zło Złotej Republiki. Dowiadują się tyle, ile muszą, by w ich głowach pozostał Symbol. Tych wiadomości autor nie podaje czytelnikowi bezpośrednio, zmuszając go do interpretacji. O tym, jak wygląda świat na zewnątrz, czytelnik się nie dowiaduje, dowiaduje się natomiast o roli symbolu Złotej Republiki.

Republika jest państwem wyznaniowym tylko z nazwy. Zwyczaje ludności nie mają nic wspólnego z religią, religii nie ma w ich codziennym życiu. Nie ma jej nawet w codziennym życiu kapłanów. W mowach Pierwszego Kapłana zamiast Boga występuje jakaś zdeifikowana Inteligencja. Z tych tropów wnioskuję, że ustrój kraju jest jakimś świeckim eksperymentem, a jeśli interpretować to w kontekście ogólnoświatowego Symbolu, dochodzimy do wniosku, że ten kostium ma ze Złotej Republiki uczynić kolejny Iran. Brak jakichkolwiek tradycji, modlitw, obrządków jednoznacznie sugeruje, że nie ma tutaj mowy o żadnej religijności, ale ta informacja należy się tylko czytelnikowi. Nawet jeśli kiedyś wyszło to z religijności ludzi prostych, teraz nie ostało się nawet we wspomnieniach. Religia nie istnieje też dla ludności Republiki. Również pojawiające się w dalszych częściach fabuły Bractwo Antyzakonne (wraz ze stojącym na ich czele ojcem Janem, nazwanym jedynym prawdziwym kapłanem w mieście) jest bliższe zwyczajnemu Ruchowi Oporu niż instytucji religijnej.

Ludzie składający się na Grupę Trzymającą Władzę nawzajem siebie nie znoszą. Pogardzany przez własnych zwierzchników i inwestorów Pierwszy Kapłan sam gardzi wszystkimi w swoim otoczeniu, a zwłaszcza tymi, którzy są mu potrzebni, a ku jego nieszczęściu są bardziej kompetentni od niego. Gołym okiem widać, że takie państwo nie byłoby w stanie funkcjonować bez wsparcia i kontroli z zewnątrz.

Na ulicach pod cichym przyzwoleniem władz rządzi prawo silniejszego. Autor pokazuje nam niebezpieczeństwa ulicy oczami hołoty i bandytów, jednocześnie demonstrując ich metody. Policja pojawia się tylko wtedy, kiedy sama kogoś poszukuje. W innych przypadkach albo obywatel będzie miał broń i umiejętności, by się nią posłużyć, albo zostanie ofiarą tych, co broń i umiejętności mają.

Kopecki rzadko kiedy pokazuje zwyczajnych szarych obywateli. Tutaj większość stanowią ludzie w jakiś sposób zepsuci. W innych powieściach tego typu zawsze znajdzie się bohater, który niczym Philip Marlowe jest niesplamiony. Brakuje tutaj postaci bardziej pozytywnych – narrator określa mieszkańców miasta mianem degeneratów. A bohaterzy powieści rekrutują się z ludzi władzy, jeśli do tego kręgu nie należą, to są bandytami albo konfidentami. Być może są i zwyczajni obywatele, ale w samej fabule ich brakuje. Zupełnie jakby ze strachu starali się nie opuszczać własnych domów. Pozbawieni mediów innych niż telewizja, w której jedynymi audycjami, o których wiadomo czytelnikowi, są obrady tamtejszego odpowiednika sejmu i orędzia Pierwszego Kapłana. O radiu nigdzie nie ma mowy, książki ludziom odebrano.

I tak przechodzimy do głównego bohatera, który w tych warunkach próbuje odnaleźć swoje miejsce, a przy okazji ukochaną kobietę. Jest nim pracownik naukowy o imieniu Abel, wychowany przez stryja, płatnego mordercę. Pachnie schematami? Niestety, obcowanie ze schematem to stały element lektury „Mediapolis”.

A jednak niewiele trzeba, by dostrzec drugie dno tej opowieści. Wystarczy odczytać pewne wydarzenia i zachowania inaczej niż serwuje je narrator, aby sprawić, by cała powieść wydawała się czymś więcej niż historyjką o złym i paskudnym systemie zniewolenia. Aby to udowodnić, zmuszony jestem uciec się do spoilerów. Osobom na nie uczulonym zalecam pominięcie następnego akapitu.

Psychologię postaci możemy uznać za najlepszy punkt całej powieści, jeśli tylko odczytamy ją zgodnie z prezentowanymi zachowaniami i wygłaszanymi przez bohaterów kwestiami, wbrew temu, co sugeruje narracja i konwencja literacka. A z takiej analizy wynika, że główny bohater tej opowieści jest w gruncie rzeczy osobą niedojrzałą. Wystarczy spojrzeć na jego zachowanie, kiedy dowiaduje się, że poszukiwana przez niego ukochana kobieta postanowiła sprzedać swoje ciało w zamian za pomoc dla chorej matki. Czy ją rozumie? Nie, woli ją wyrzucić z pamięci niż zrozumieć jej racje. Zabawnie układają się tropy, z których można sobie złożyć rys psychologiczny Abla. Nielojalny i niewierny, niewybaczający. W dodatku to powoływanie się na wyższe wartości, czy to honor, czy godność, czy zwyczajny podział ludzkie-nieludzkie, jest w jego wydaniu zwyczajną hipokryzją. Czy człowiek, który uważa, że nie lubi zabijać, a robi to z niezwykłą łatwością, może być brany za bohatera pozytywnego? Słowo „degenerat” doskonale do niego pasuje.

Kopeckiemu wyszła postać niewątpliwie głęboka. Może się wydawać, że nietrudno to odczytać, ale autor nie ułatwia interpretacji czytelnikowi. Zamiast podkreślać wady – marginalizuje je, sporo miejsca w konstrukcji postaci poświęca na wspomniane wcześniej schematy.

Widzę w tej książce próbę opisania totalitarnego świata, który pozostawia swoje znamię na każdym. Ale wszystko to zdaje się ginąć w nadmiarze ogranych wzorców, przytłoczonych słabym stylem autora. Aby móc docenić w pełni to dzieło, trzeba przedkładać język, o który można się „potknąć”, nad język sprawnie opanowany.

Można odnieść wrażenie, że oto niedoświadczony autor miał pomysł, w który wplótł kilka niezłych kreacji i koncepcji, ale słaby warsztat sprawił, że wszystko to, co było obiecujące, zostało wciśnięte w stare, przetrawione już dawno schematy. W rzadkich chwilach optymizmu i zadumy nad „Mediapolis” zastanawiałem się, czy nie była to może autorska prowokacja, która ukrywa się pod sztampą, a potem oferuje więcej, gdy czytelnik dochodzi do sedna głębszą interpretacją? Być może tak, ale by taki zamiar zrealizować, potrzeba jednak lepszego warsztatu niż posiadał Tomasz Kopecki, pisząc „Mediapolis”.

 

Mariusz Klimek

 

Tomasz Kopecki

Mediapolis

Zysk i S-ka, 2008

Stron: 280

Cena: 29,90

 


Martwy aż do kropki

 

okladka

Wciąż trwając w zachwyceniu nad „grobowymi” książkami Charlaine Harris, po „Martwego aż do zmroku” sięgnęłam w zasadzie bez wahania. Owszem, coś mi dzwoniło, że serial, że wampiry, że modne, że lepsze/gorsze/inne niż ten tam „Zmierzch”, ale dzwoniło na tyle cichuteńko i nieśmiało, że zaczęłam czytać z nastawieniem z gatunku „Dobrze będzie, co ma nie być”. A trzeba było ten kościół, w którym dzwoniło, wpierw jednak odnaleźć...

„Martwy aż do zmroku” z założenia miał być chyba kryminałem z elementami romansowymi, osadzonym w świecie niby zwyczajnym, ale nie do końca. Owym „nie do końca” są wampiry, które po wiekach krycia się w cieniu nocy i legend wreszcie zdobyły się na coming out. Teraz... hm, egzystują na tych samych prawach co normalni, całodobowi obywatele, popijając legalną sztuczną krew, a ciut przerośnięte uzębienie i problemy z krążeniem usprawiedliwiając... wirusem. Ale również wśród ludzi znaleźliby się i tacy, którym daleko do zwyczajności – na przykład Sookie Stackhouse, główna bohaterka powieści, obdarzona niecodziennym i bardzo uciążliwym darem czytania cudzych myśli. Niestety, w małej luizjańskiej mieścinie nie jest to cecha zapewniająca młodej, atrakcyjnej kobiecie powodzenie u płci przeciwnej, wręcz przeciwnie. Nic zatem dziwnego, że gdy pewnego dnia – czy raczej nocy – w barze, w którym Sookie pracuje jako kelnerka, zjawia się przystojny mężczyzna o umyśle nieprzeniknionym w dosłownym tego słowa znaczeniu, bohaterka natychmiast zwraca na niego uwagę. Sęk w tym, że tajemniczy Bill lubi sączyć sztuczną krew i snuć wspomnienia z czasów wojny secesyjnej. Jakby tego było mało, wkrótce w okolicy zaczynają ginąć młode kobiety, zaś na ich udach koroner znajduje ślady kłów. Bill, wyposażony przez naturę (bądź wirusa, jak chce propaganda) w odpowiednie narzędzie zbrodni, szybko staje się pierwszym podejrzanym.

Całą historię poznajemy z punktu widzenia Sookie, co ma swoje zalety, ale również wady; z jednej strony szybciej niż policja dowiadujemy się, kto – czasami wbrew dowodom czy poszlakom – na pewno nie zabił, gdyż wraz z bohaterką możemy zajrzeć wprost do umysłów podejrzanych, z drugiej jednak... Cóż, Sookie to postać często irytująca, a przy tym, niestety, bardzo niespójna: raz twarda, dojrzała kobieta, a raz nastolatka na granicy histerii, w dodatku z obsesją własnego dziewictwa. Owszem, potrafi fachowo potraktować przeciwnika łańcuchem czy pięścią, ale też co chwilę zastanawia się, w co się tym razem ubrać, i namiętnie snuje wciąż te same rozważania na temat swojego dziwnego, nieskonsumowanego związku z Billem. Z kolei sam Bill widziany jej oczyma wypada... blado – i to nie tylko ze względu na swą, że tak powiem, przypadłość. Sęk w tym, że jako istota płci męskiej jest całkowicie nijaki, przeciętny, odarty z charakteru. Od czasu do czasu ponoć buzują w nim jakieś gorętsze uczucia – tyle że czytelnik zostaje o tym poinformowany, lecz nie przekonany. Razem czy osobno, Sookie i Bill, choć oboje skrzętnie wyposażeni przez autorkę w nadprzyrodzone cechy, w rzeczywistości wypadają przeraźliwie szaro i byle-jako.

Podobnie wygląda również podstawowy element opowiedzianej w „Martwym aż do zmroku” historii – wampiryzm. Na dobrą sprawę mogłoby go wcale tam nie być, nie jest absolutnie do niczego potrzebny. Wystarczy zabrać Billowi kły, zostawiając mu jednak obce pochodzenie, co już samo w sobie wystarczyłoby mieszkańcom małego miasteczka, by go nie tolerować i zatruwać mu życie. Z kolei wampiry można z powodzeniem zastąpić na przykład zwykłym gangiem, sektą czy inną „hermetyczną” organizacją, której członkowie – zwłaszcza wysoko postawieni – mają obsesję na punkcie władzy i seksu, a zamiast śladów kłów na udach ofiar podsunąć dowolną wizytówkę mordercy, począwszy od białej rękawiczki na krwawych sznytach skończywszy. W tej książce wampiry są tylko dodatkiem, który z przeciętnego kryminału miał zrobić kryminał z pieprzem. Niestety, pieprz ten okazał się mocno zwietrzały i zdał się na nic. Zamiast ostro – wyszło mdławo.

W „Martwym aż do zmroku” Charlaine Harris przykuła moją uwagę jedynie tym, co sądząc po „grobowych” powieściach, zawsze wychodzi jej znakomicie – duszną atmosferą małego miasteczka, jego intryg, splątanej sieci wzajemnych relacji, nieufności, jaką każde zamknięte środowisko żywi wobec szeroko rozumianego obcego, bez względu na to, czy jest to słysząca cudze myśli kelnerka, wampir popijający sztuczną krew z kapslowanej butelki czy kosmita przejazdem odwiedzający Ziemię. A że jedna jaskółka wiosny nie czyni, również i w tym przypadku to trochę zbyt mało, by było się czym zachwycać. Krótko mówiąc, „Martwy aż do zmroku” jest jak jej główny bohater – przeciętny, nudny i martwy aż do ostatniej kropki.

Szkoda.

 

Marta Kisiel

 

Charlaine Harris

Martwy aż do zmroku

Tłum. Ewa Wojtczak

MAG, 2009

Stron: 386

Cena: 29,99

 


< 05 >