Fahrenheit nr 68 - styczeń 2o1o
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje (6)

<|<strona 09>|>

Recenzje (6)

 

 


Przyszłość według technofila

 

okladka

Co się dzieje, gdy głównym bohaterem powieści autor czyni technologię? Gdy fabuła roi się od nano-coś-tam, bio-coś tam, techno-coś tam, cyber-coś-tam? Gdy treść książki obraca się wokół zjawiska technologicznej osobliwości? Gdy na każdej stronie czyhają na czytelnika emancypowane sztuczne inteligencje, transfery umysłów, wyprawy w kosmos na statkach wielkości puszki coli, komputronium i mózgi-matrioszki, zbiorowe świadomości (borganizm), inteligentne zdziczałe instrumenty finansowe, postludzie, kontakty z obcymi itd.? Czy taką powieść da się czytać, a zwłaszcza czy da się ją czytać, nie cierpiąc jednocześnie na nieustający szok przyszłości?*

„Accelerando” Charlesa Strossa to odpowiedź na większość postawionych powyżej pytań. Odpowiedź na ostatnie z nich – zależy od czytelnika. W moim przypadku, szoku przyszłości nie dało się uniknąć, mimo iż lektura początkowych rozdziałów pozwoliła mi na krótką chwilę ułudy, mrzonkę, że zapanuję nad ogromem technologicznej, ekonomicznej i społecznej wizji rozwoju ludzkości, wykreowanej przez brytyjskiego pisarza. Cóż, nie zapanowałam.

A jednak, mimo pewnego „naukowego” zagubienia, nie mam wątpliwości, że to właśnie w szaleństwie pomysłów, teorii i spekulacji tkwi siła Strossa. W sugestywnej, kto wie, może nawet prawdopodobnej, wizji przyszłości, której fundamentem jest nieustanny postęp i rozwój technologii na niewyobrażalną skalę. W przewidywanych konsekwencjach pędu ku zmianom, niekoniecznie napawających optymizmem. To właśnie wielkie idee sprawiają, że „Accelerando” jest tworem niezwykłym. Czymś więcej niż tylko kolejną powieścią SF, kolejną rodzinną sagą, kolejną przygodą. Gdyby bowiem odsunąć na bok oszałamiający techniczny żargon, futurystyczne rozważania i skomplikowane koncepcje koncepcji koncepcji, co by pozostało? Ano historia trzech (z okładem) pokoleń rodziny Macksów: Manfreda, jego córki Amber i wnuka Sirhana, żyjących w świecie przed, w trakcie i po osobliwości technologicznej (punkcie, w którym szybkość zmian staje się nieskończona, a przyszłość nie daje się przewidzieć istotom sprzed osobliwości). Niestety, tu dochodzimy do najsłabszej strony powieści. Do fabuły, dość banalnej i opartej na powtarzającym się bodajże w każdym rozdziale schemacie: oto zaopatrzony w najnowsze technologie (czytaj: gadżety na miarę Jamesa Bonda przyszłości) bohater zostaje przez autora wrzucony w jakąś sytuację wyjściową. Znak, że za chwilę zostaniemy powitani w „entej dekadzie nowego milenium” i zalani informacjami o obecnym stopniu rozwoju ludzkiej cywilizacji we wszystkich możliwych aspektach. Gdy już przyswoimy fakt, że postęp właśnie dokonał kolejnego „skoku” oraz zakodujemy, co z owego skoku wynika, możemy spodziewać się kryzysu/problemu, który trzeba będzie zażegnać/rozwikłać. Teraz pozostaje już tylko oczekiwanie na optymistyczne i, niestety, nierzadko wzięte dosłownie z kosmosu rozwiązanie.

Oprócz dość schematycznej fabuły brytyjski pisarz funduje czytelnikowi protagonistów, z którymi trudno poczuć szczególnie silną więź. Przynajmniej mnie nie zainteresowali na tyle, bym ich losy śledziła z zapartym tchem. Dlaczego? Otóż wszyscy pierwszoplanowi bohaterowie to emocjonalne kaleki. Część drugoplanowych również. Jednym słowem – nuda. Postaci przewijające się przez strony powieści traktowałam więc raczej jako konieczny dodatek do oszałamiających futurologicznych spekulacji Strossa. Ach, z wyjątkiem kota. Kot był naprawdę frapujący.

Podejrzewam, że odpowiedzialność za niedostatki fabuły i niezbyt porywające charaktery do pewnego stopnia ponosi fakt, iż „Accelerando” nie zostało pomyślane jako powieść. To dziewięć opowiadań, publikowanych w latach 2001-2004 w „Asimov’s Science Fiction Magazine”. Warto o tym pamiętać, by nie oczekiwać po książce tego, czym nie jest, i by nie czuć rozczarowania „poszarpaniem” historii i niezbyt gładko snutą opowieścią.

W tym miejscu chciałabym zwrócić uwagę na jeszcze jeden mankament (dla niektórych przypuszczalnie zaletę) „Accelerando”. Stross chętnie nawiązuje do znanych filmów, używa branżowego slangu itp. Te zabiegi powodują, że dzisiejszy czytelnik zapewne uśmiecha się pod nosem, zadowolony z puszczanego doń przez autora oka. Ja jednak nie wierzę, że w piątej (bodajże) dekadzie obecnego milenium ktokolwiek będzie się odwoływał do, niechby i kultowych, obrazów XX wieku. Dlatego Pierre mówiący: „A mówiłem Amber, że łatwiej byłoby się bronić w Matriksie. Broni. Dużo broni” jest dla mnie zwyczajnie niewiarygodny. Poza tym, jeżeli brytyjski pisarz pragnął stworzyć wrażenie „obcości” przyszłych czasów i zamieszkujących je postludzi, odwołaniami do współczesności niweczy cały efekt.

A jednak, mimo pewnych wad, „Accelerando” jest niezwykłe. Powoduje swędzenie mózgu i czytelnik, chcąc nie chcąc, musi (co więcej – chce) się podrapać. A ponieważ myślenie powoli staje się towarem deficytowym, każda książka wymagająca od swego posiadacza wysiłku intelektualnego godna jest polecenia. Nawet jeśli podczas lektury cierpi się na szok przyszłości.

 

*) Po wyjaśnienie odsyłam do recenzowanej książki.

 

Natalia Klaman

 

Charles Stross

Accelerando

Tłum. Wojciech M. Próchniewicz

MAG, 2009

Stron: 413

Cena: 35,00

 


O ludzkiej pamięci

 

okladka

Przyzwyczailiśmy się do tego, że pamięć przestała być ulotna. Odnośnie osób publicznych istnieją setki, jeśli nie tysiące zapisów na rozmaitych nośnikach. Przyjmujemy do wiadomości próby zaciemniania historii, wiedząc jednocześnie, że przy pewnej dozie zaangażowania można dotrzeć do źródeł każdego wydarzenia, poznać relacje świadków – bo jeśli dotyczyły wydarzeń istotnych, zostały spisane lub zarejestrowane w inny trwały sposób. To, że zazwyczaj bywają odpowiednio pilnowane, nie stanowi przeszkody, zwłaszcza jeśli dysponuje się odpowiednimi koneksjami lub pieniędzmi.

Ben Pastor umieściła akcję swojej książki „Złodziej wody” w czasie, kiedy powszechność utrwalania informacji oraz ich dostępność nie były tak zaawansowane jak obecnie. Jest rok 304, historyk Eliusz Spartianus na polecenie cesarza Dioklecjana musi rozwikłać zagadkę śmierci sprzed ponad stu lat. Powinien określić przyczynę tragicznej śmierci młodego mężczyzny, Antinousa, faworyta cesarza Hadriana. Jak łatwo się domyśleć, na przeszkodzie staje mu bariera informacyjna.

Owszem, początek czwartego stulecia naszej ery to czas doskonale rozwiniętej cesarskiej biurokracji i nieźle zaopatrzonych archiwów. Okazuje się jednak, że każda z dostępnych wersji tamtych wydarzeń zasadniczo się od siebie różni, nawet w sprawie tak podstawowej jak miejsce pochówku cesarskiego kochanka. Sto lat z górą to zbyt wiele, by mogli przetrwać naoczni świadkowie wydarzeń. Pomocne może okazać się wszystko – napis wyryty w kamieniu, charakterystyczne rozmieszczenie elementów dekoracyjnych na marmurowej posadzce, a nawet wierszyk ułożony przez prostytutkę. Po raz kolejny zastanowiłam się, jak długi żywot potrafią mieć legendy, zwłaszcza te przekształcające wydarzenia, jakie rozegrały się naprawdę.

Prowadząc swoje śledztwo, nasz historyk zaczyna kopać zbyt głęboko. I nagle okazuje się, że jego dochodzenie jest nie na rękę komuś absolutnie współczesnemu. To, czy Antinous wypadł za burtę przypadkiem, popełnił samobójstwo czy też może został wypchnięty, w niezrozumiały dla Spartianusa sposób zdaje się łączyć z czasem współczesnym. Z serią zagadkowych zgonów wokół osoby samego tropiciela tajemnic, które – na dobrą sprawę – mogą nie być ze sobą powiązane i nie mieć niczego wspólnego ze sprawą.

Podobno na świecie tylko dwie rzeczy są wieczne – ludzka pamięć i pieniądze. „Złodziej wody” zdaje się potwierdzać tę tezę. Autorka umiała umotywować wnioski, do których w końcu dochodzi Spartianus; więcej, zrobiła to w sposób przekonujący. Kiedy poznajemy rozwiązanie zagadki, okazuje się, że tajemnicza śmierć nie była ani samobójstwem, ani morderstwem, ani wypadkiem, a wielkie hołdy, jakie ubóstwiony Antinous odbiera w mieście założonym przez Hadriana ku jego czci, nie są bezpodstawne. Podoba mi się subtelne połączenie chaosu informacyjnego, przez który musi przebrnąć historyk, z odwołaniem się do nośnika najbardziej zawodnego i jednocześnie najtrwalszego – ludzkiej pamięci.

A nade wszystko – ale to już po lekturze – doceniłam wymowę tytułu. Pokrętnego, początkowo absolutnie niezrozumiałego... a przecież dopasowanego idealnie.

 

Hanna Fronczak

 

Ben Pastor

Złodziej wody

Tłum. Konrad Majchrzak

Rebis, 2009

Stron: 467

Cena: 35,90

 


Krótka wycieczka w jedną stronę

 

okladka

Zdarza mi się – niezbyt często, ale się zdarza – trafić na książkę, której pewne walory są w moim odczuciu kwestią bezdyskusyjną. „Upiór Południa. Czerń” to bezdyskusyjnie świetnie napisana historia; język Kossakowskiej zasługuje wyłącznie na pochwały, a jeśli ktoś sądzi inaczej, powinien swoje zdanie zachować dla siebie. Może i śmiałe, ale nie bez uzasadnienia. Kossakowska napisała „Czerń” tak, jak dziś pisze się rzadko, a w obrębie literatury fantastycznej (z dopiskiem: rozrywkowej) już prawie w ogóle. Często wyrazem aprobaty dla pióra autora bywa stwierdzenie, że w jego opowieści język buduje klimat – tak często, że dziś ta wyświechtana formułka straciła prawdziwe znaczenie. Wydaje mi się, że w „Czerni” język buduje coś więcej; buduje przesłanki, na podstawie których można stwierdzić, że wszystkie duchy tej opowieści są... prawdziwe.

Pytanie, dlaczego miałyby nie być.

O szamanach i mocach magicznych ciekawie pisał Claude Levi-Strauss w „Antropologii strukturalnej”. Pisał tak dużo, że nie sposób przytoczyć wszystkich jego wywodów w skrócie, ale warto zwrócić uwagę na fragment, w którym tłumaczy, na jakiej zasadzie działa zaklinanie: otóż osoba obciążona urokiem jest do tego stopnia przekonana o jego mocy sprawczej, że popada w całkowitą apatię, co prowadzi do zachwiania funkcji aparatu sympatycznego, a w konsekwencji do... śmierci. Oczywiście dla obserwatora zewnętrznego wyjaśnienie jest o wiele prostsze; obserwator zewnętrzny wierzy, że szaman rzucający urok dysponuje mocą zdolną zabijać. I tak dochodzi do zamknięcia koła: wiara w magię szamańską zostaje umocniona, co zapewnia jej skuteczne działanie w przyszłości.

Czy magia szamańska jest prawdziwa? Oczywiście, i to zarówno dla nieoświeconego członka plemienia, jak i dla badacza jej podstaw i zależności. Chodzi bowiem o skutek, a ten jest boleśnie namacalny. Czy duchy „Czerni” są prawdziwe? Oczywiście, i to bez względu na to, czy istnieją tylko jako produkt wiary, czy mocą własnej świadomości. Żeby jednak szaman był postacią wiarygodną – a co za tym idzie skuteczną – potrzebne są rekwizyty. Nic przecież nie przychodzi samo, a obserwatora trzeba przekonać, że klątwa zadziała. Kossakowska w „Czerni” zaklina językiem oraz strukturą; wszystko w tej opowieści wydaje się na miejscu: alinearność fabuły, częste retrospekcje i introspekcje.

Nie sposób jednak nie zauważyć również wad. Fabuła „Czerni” ma charakter pretekstowy i służy wyłącznie ukazaniu historii opętania, nie zaś jego przyczyny ani celu. I dla takiego zabiegu można jednak znaleźć uzasadnienie: opętanie nie potrzebuje przyczyn ani celów namacalnych oprócz tych, które stanowią podbudowę ideologiczną i pozwalają osobie opętanej zaakceptować swój stan jako sensowny. Pytanie, w jakim celu pewna osoba doznaje opętania, jest równie zasadne, co pytanie, w jakim celu choruje na grypę. Ważne są jedynie warunki początkowe, które prowadzą do opętania, i te Kossakowska ukazuje ciekawie. Biały Europejczyk zostaje wessany przez kulturę, której nie potrafi ani nie może zrozumieć – właśnie ta niemożność wydaje się kluczowa. Jednym z głównych tropów rozwoju cywilizacji europejskiej oraz paradygmatem współczesnego myślenia jest w naszej kulturze przekonanie o sensowności świata. Gdzie tkwi sens brutalności opisywanej oczami reportera wychowywanego w ramach etyki współczesnego Zachodu?

Jeśli nie umysł, to podświadomość Jacka Wilczyńskiego tego sensu szuka. Może właśnie w tym tkwi zalążek opętania, może głęboko ukryte pytanie o sens stanowi moment, w którym Jacek Wilczyński po raz pierwszy wyciąga rękę w stronę duchów spalonej słońcem Afryki. A duchy odpowiadają z wdzięcznością. I tu powstaje pytanie, jaki charakter ma orisza. Czy jest bytem autonomicznym, samoświadomym, czy wytworem wiary „nosiciela” jego idei? Tak jak w przypadku uroków szamańskich, odpowiedź nie ma znaczenia. Duch, bóg czy orisza objawia się poprzez działanie, poprzez moc sprawczą – i w takim stopniu, w jakim tę moc posiada, jest bytem prawdziwym.

Można więc czytać „Czerń” na dwóch poziomach: jako opowieść o duchach lub jako próbę ukazania mechanizmów rządzących opętaniem. Pierwszy nie oddaje Kossakowskiej sprawiedliwości i sprowadza „Czerń” do banalnej historyjki o facecie, który widzi duchy, spychając na margines rozbudowaną (i dopracowaną) warstwę emotywną. Drugi wymaga odrobiny refleksji i skupienia; Kossakowska jest przede wszystkim pisarką, a dopiero później badaczką ludzkiej psychiki, jej wizja opętania ma charakter literacki. Prosty odbiór „Czerni” utrudnia również fakt, że narracja prowadzona jest w pierwszej osobie. Czytelnik musi mieć zatem świadomość, że opowieść, w której bierze udział, została przefiltrowana przez umysł człowieka niepewnego własnej poczytalności.

Czym jest zatem „Czerń”? Frapującą podróżą w nieznane, w której nie tyle cel jest ważny, co przebyta droga. I nie obraz Afryki wydaje się tu istotny. Afryka „Czerni”, z przyczyn zrozumiałych, to tylko wycinek tamtejszej rzeczywistości, wycinek wcale nie najbardziej interesujący. Granice nieznanego wyznacza umysł bohatera, którego oczami poznajemy świat – JEGO świat, świat skrzywiony przez jego percepcję. Czy jest to podróż bez pewnych niedogodności? Na pewno nie. Czasem odnosi się wrażenie, że autorka stawia zbyt duży nacisk na obrazowość. Pojawia się pytanie, czy naturalizm opisów nie jest momentami posunięty zbyt daleko (w tym kontekście zastanawia również obecność ilustracji; wszystkie są boleśnie dosłowne i przez to wręcz nudne, jakby grafik próbował zastąpić moją wyobraźnię własną; Kossakowska jest autorką, która maluje słowami, dlatego nie potrzebuje do pomocy rysunku faceta z przestrzeloną głową ani tym bardziej ryciny kałasznikowa). Oczywiście, epatowanie okrucieństwem wpisuje się w założenia opowiadanej historii, ale czy było nieuniknione? Czy wiarygodność bohatera by na tym nie zyskała, gdyby kosztem niektórych obrazów dokładniej ukazać jego lęki i motywy?

Należy mieć świadomość, że „Czerń” nie jest książką dla wszystkich. Czytelnik, który lubi być prowadzony za rękę od punktu A do punktu B i oczekuje, że autor wykona za niego całą brudną robotę, pozwalając zapaść szarym komórkom w zimowy sen, może się poczuć zawiedziony. „Czerni” nie zamyka się bowiem z uzyskanymi odpowiedziami, ale z pytaniami, które domagają się odpowiedzi. Jako taka opowieść ta może sprawiać wrażenie mało spektakularnej, pomimo próby szokowania czytelnika brutalnością opisów. I chociaż ostatnia scena jest do bólu przewidywalna, a wymowa samego zakończenia nieco zbyt sensacyjna jak na mój gust, przez co wydziera książce kawałek jej głębi, lektura „Czerni” z pewnością nie jest czasem straconym i gorąco do niej zachęcam.

 

Łukasz Małecki

 

Maja Lidia Kossakowska

Upiór Południa. Czerń

Fabryka Słów, 2009

Stron: 240

Cena: 24,99

 


Zagrajmy to jeszcze raz

 

okladka

Dawno, dawno temu, w odległej galaktyce... Nie! To chyba nie tak się zaczynało. Spróbujmy jeszcze raz.

W dalekiej przyszłości, kiedy rasa ludzka skolonizuje już mnóstwo planet i rozmnoży się na nich niczym pozostawione bez nadzoru króliki, pojawi się nagle groźny i tajemniczy wróg. Kosmiczna rasa, która osiągnęła podobny do ludzkiego poziom rozwoju i wypełnia tę samą niszę ekologiczną. W takiej sytuacji rozwiązanie, według najlepszych klasycznych teorii, może być tylko jedno – wojna. Walka zaciekła i totalna, w której ofiarami padają nie ścierające się oddziały, a całe planety z miliardami cywilnych obywateli. Konflikt, którego stawką może być zagłada całej ludzkiej cywilizacji.

Cóż można w takiej sytuacji robić? Pan David Weber wpadł na pomysł, że można wysłać w najdalsze zakątki galaktyki misje kolonizacyjne, które w tajemnicy i oderwaniu od reszty cywilizacji zapewnią przetrwanie rasie ludzkiej. Aby zagwarantować sukces takiej wyprawie, należy zaopatrzyć ją w odpowiedni sprzęt, pojazdy, potencjał gospodarczy w postaci zautomatyzowanych fabryk, których uruchomienie pozwoli na rozwój kolonii. I na koniec, rzecz jasna, należy osadników uzbroić, przeszkolić w sztuce wojennej i dorzucić, dla pewności, dwa Bolo. Zadaniem czytelnika będzie w takiej sytuacji jedynie śledzenie losów jednej z takich misji.

„Weterani” to druga w naszym kraju odsłona znanego za oceanem cyklu o wielkich, inteligentnych czołgach z przyszłości zwanych Bolo. W poprzednim tomiku zaserwowano nam zbiór opowiadań przedstawiający rys historyczny rozwoju tej broni – od czasów nam bliskich, aż do dalekiej przyszłości. Od przerośniętych Abramsów po niezwykle rozwinięte i zaawansowane modele, których siła ognia przewyższa możliwości współczesnych nam armii wielu państw. A przynajmniej wszystkich tych, które nie dysponują bronią jądrową. W nowej części cyklu mamy zmianę, tu autor skupił się na jednym konkretnym modelu – Bolo Mark XXVIII G Triumphant. A dokładniej mówiąc, na egzemplarzu o oznaczeniu kodowym Golf-179-LAZ zwanym powszechnie Lazarusem. Czymże byłby jednak sam superczołg bez dzielnego, jak to u pana Webera często bywa, dowódcy? Poznamy więc także panią kapitan Manekę Trevor. I to właśnie przygody tego nietuzinkowego duetu wypełniają karty powieści.

Kto zna i ceni sobie twórczość pana Davida Webera, po „Weteranów” może sięgać spokojnie. Znajdzie tu bowiem większość z elementów, które ten autor eksploatuje od lat. Mamy więc globalny konflikt, mamy starcia flot i wielkich pojazdów, bohaterskich i prawych do przesady dowódców. I chyba nikogo nie zdziwi tu fakt pewnego, niezbyt trudnego do zauważenia, podobieństwa postaci pani kapitan Trevor do pani kapitan/komandor/admirał Harrington. No cóż, skoro znamy i lubimy, to zapewne z chęcią przeczytamy to jeszcze raz. Tym bardziej, że dziać się będzie dużo i szybko.

Osoby, które nie zetknęły się jeszcze z twórczością tego autora, a gustują w fantastyce militarnej czy space operach, po „Weteranów” znajdą tu może i niezbyt skomplikowaną, ale wartką akcję, kosmiczne starcia i bitwy lądowe, których efekty są w stanie zmieniać lokalną geografię. Napotkają bohaterów, może i prostych i w amerykańskim stylu, ale dających się polubić. Miłośnicy broni dostaną odpowiednio dużą liczbę detali, danych dotyczących broni przenoszonych przez Bolo i stosowanych przez nie taktyk. Wszystko to tworzy charakterystyczny dla Davida Webera miks, który urzekł już niejednego młodego czytelnika. Niezbitym dowodem na nośność tej konwencji są kolejne tomy cyklu o przygodach Honor Harrington ukazujące się na naszym rynku.

Jeśli zaś, czytelniku, nie bawi cię kosmiczno-bojowa konwencja, nie znajdujesz przyjemności w lekturze przygód wspaniałych dowódców i ich niesamowitych maszyn, to ze spokojnym sumieniem „Weteranów” omiń na wystawie w księgarni czy na półce w bibliotece.

 

Jacek Falejczyk

 

David Weber

Weterani

Tłum. Jarosław Kotarski

REBIS, 2009

Stron: 276

Cena: 27,90

 


< 09 >