Fahrenheit nr 68 - styczeń 2o1o
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Publicystyka

<|<strona 14>|>

Fantastyczna historia fantazji

 

 

Zaliczyłem słynny (osławiony) film „Avatar”, a potem recenzję z niego. No i... Przygodą jest właśnie porównanie własnych wrażeń z tym, co napisał prawie na pewno młodszy ode mnie krytyk sztuki. No cóż, „nie znasz się kolego”, zamruczałem do tekstu. Bo co do filmu, a czego miałbym się spodziewać? Jak to mówią w filmach kryminalnych, obdukcja wykazała kilkanaście ran, z których każda była śmiertelna. Owszem, mam za każdym razem uczucie lekkiego zdziwienia, że przy takiej superprodukcji nie zadbano o porządniejszy scenariusz, w którym fabuła choć trochę trzymałaby się kupy, przy czym nie mówię tu o zasadach kompozycji, a o zwykłym następstwie zdarzeń. Cóż jeszcze mógłbym powiedzieć o obmawianym dziele? Czy na przykład efekty specjalne powaliły mnie? No cóż... Jest lepiej, nie ma zazwyczaj rażącej nienaturalności ruchów, ale głównie dzięki temu, że poruszające się obiekty zamazano. I owszem, wykorzystano możliwości, które od dawna były.

Wszelako inspiracją dla mnie była uwaga, którą autor recenzji powtarzał wielokrotnie, że w filmie zraziła go nachalna ekologiczna propaganda. Nie stwierdziłem ekologicznej propagandy. Owszem, stwierdziłem obecność dekoracji, ozdobnika w postaci atrapy ekologicznej ideologii. Bo jakaś namiastka przesłania filmowi jest potrzebna, aby zatrzymać uwagę widza. Otóż, zauważmy, atrapa, a nie prawdziwa propaganda. Albowiem pomysł, aby kino rozrywkowe cokolwiek propagowało, jest po prostu nieporozumieniem. Kino rozrywkowe ma rozrywać, potem ma zarabiać kasę, ma przysparzać sławy czy rozgłosu. Ideologia taka czy owaka pełni rolę służebną. Jeśli się pojawia, to na poziomie takiej samej umowności, na jakim istnieją statki pokonujące międzygwiezdne odległości i moralny problem kontaktów z wymyślonymi istotami.

Gdyby autor recenzji siedział w nurtach SF od dłuższego czasu, wiedziałby, że generalnie nurty literatury rozrywkowej, nie tylko fantasy czy SF, bardzo chętnie przyswajają przeróżne konwencje gatunkowe. Przerabiają na swoje – mniej lub bardziej udatnie – cokolwiek się sprzedaje. Motyw społeczny, konflikt z szefem, obraz wielkiej korporacji. Motyw psychologiczny, odkrywanie, kim jestem. Pamiętacie „Robota” nieodżałowanego Snerga-Wiśniewskiego? SF „pożarło” nie tylko takie „murowanie głównonurciane” schematy jak epopeja (choćby „Achaja” A. Ziemiańskiego), ale także kompletnie rozrywkowy kryminał albo horror.

Otóż ta refleksja podziałała na mnie jak magdalenka w „Poszukiwaniu straconego czasu”. Wywołała ciąg wspomnień: jak to mianowicie było i ku czemu zmierzało, a gdzie naprawdę doszło.

Jaka była fantastyka te, powiedzmy, trzydzieści lat temu? Była tak zwana bohaterska. Działa się w kosmosie. No, to każdy wie. Ale jak wyglądali jej miłośnicy? Otóż, przede wszystkim byli czytaczami. To był taki czas, że się czytało. Ponieważ nie można było mieć (jak ktoś miał lub ma malucha zwanego PF-126P, to wie mniej więcej, jak wyglądały szczyty komunistycznego „mania”), trzeba było być. A było się poprzez czytanie książek. Można też było być poprzez chodzenie do teatru na Grotowskiego. Zaliczyłem, w ramach odchamiania elementu napływowego ze wsi i miasteczek, także Różewicza oraz kilku mniej awangardowych autorów jak choćby Witkacy. Uch, to były czasy!

Z fantastyki naukowej najłatwiej dostępne wówczas były produkcje Lema takie jak „Rozprawy i szkice”, „Wielkość urojona” czy „Próżnia doskonała”. „Bajki Robotów” nabyłem własne na giełdzie organizowanej podówczas przez moich kumpli pod możnym protektoratem SZSP.

Powiem szczerze, że pierwsze produkcje KAW-u, które w porównaniu z Grotowskim albo pantomimą Tomaszewskiego były po prostu łatwą sztuką, mimo wszystko zachwyciły mnie. To było na swój sposób uwolnienie wyobraźni. Aliści dość szybko zespołowo uznaliśmy, że nie o to chodzi.

Prawda jest chyba taka, że ówczesny czytelnik był nastawiony na „wysokie ce”, lektura miała go odrywać od szarej rzeczywistości i przenosić w jakieś wiarygodne, na swój sposób ważne światy. To był czas, gdy rzeczywistość dobrze odmalowywały komedie Barei lub niezwykły „Rejs”.

Jak już wiele razy pisałem, z racji centralnego sterowania wszystkie książki wychodziły w kosmicznych jak na dzisiejsze warunki nakładach, debiuty po sto tysięcy (jeśli mnie pamięć nie myli, tyle osiągnęła „Zabawa w strzelanego” Andrzeja Drzewińskiego) nie były żadną niespodzianką, zazdrość współczesnych wydawców zaś musi wzbudzić to, że wymiatało je do ostatniego egzemplarza w ciągu kilku dni od ukazania się. Gdybym nie znał Andrzeja, nie miałbym szans na przeczytanie tego, co napisał.

Długie cykle wydawnicze, wielkie nakłady powodowały, że teksty były wielokrotnie „trzepane”. To zaś skutkowało wysokim poziomem. W rezultacie, mam wrażenie, przeciętny czytelnik zazwyczaj jeśli marzył o zostaniu pisarzem, to tak tylko trochę, troszeczkę. Ten wyraźnie wyczuwalny kunszt słowa studził skutecznie zapały twórcze. Myślę, że każdy, kto chwytał za pióro (tak, to były czasy, że nie była to przenośnia, nie od razu wszyscy dysponowali długopisami), zdawał sobie sprawę z tego, że jego tekst świadczy o nim. Więc się czytało, nie pisało.

Otóż SF miało ambicje, poziom wyznaczał na przykład Lem czy wspomniany „Robot”. Jednocześnie mieliśmy już wówczas zjawisko, które moim zdaniem właśnie wydaje owoce: konsekwentne odrzucanie literatury rozrywkowej przez liczących się krytyków, przez postaci kształtujące kulturę. Mam wrażenie, że nawet na Lema spoglądało wówczas z góry wielu, którzy uważali, że ambasadorami polskiej kultury są Gombrowicz albo Herbert. Nie ten Lem, na miłość boską!

Tymczasem, jak mi się zdaje, na podstawie rozmów prowadzonych z obcokrajowcami, tylko w Rosji faktycznie funkcjonują nasi inni pisarze. A na Zachodzie chyba Lem, potem długo, długo nic. Pomimo tego postawa rodzimych kulturalnych decydentów była taka, że oczekiwali oni od SF, że się wreszcie poprawi. Nobilitacją pisarza była powieść współczesna, najlepiej mocno niezrozumiała, dobrze przyjęta przez wymagających krytyków pracujących na akademickich posadach. No więc i cała SF powinna kiedyś wreszcie dorosnąć!

Stało się chyba coś zupełnie odwrotnego. Ruch się nam na swój sposób zinfantylizował. Bynajmniej nie mam zamiaru lamentować. Owszem, co raz powtarzam, że światu potrzebna jest solidna fantastyka tłumacząca świat. Sęk w tym, że odczytanie takich tekstów jest, jak mi się zdaje, poza zasięgiem nie tylko tak zwanego czytelnika poważnej literatury głównonurtowej, ale podejrzewam, że – przykładowo na tekstach Lema, które traktują o prawdziwych problemach ludzkości wynikających z rozwoju technologii, łamią sobie zęby nawet filozoficzne stare wygi. Z tej prostej przyczyny, że trzeba by się znać.

Otóż słówko się rzekło, mam wrażenie, że pod głosami zdegustowanej krytyki, poszło dokładnie w przeciwnym kierunku. Ku zabawie. O zgrozo, wykształciły się, jak to uczenie zwiemy, „formy”, które już diabli wiedzą, czy mają cokolwiek wspólnego z literaturą i na których sam się nie znam. Na przykład RPG. Na przykład gry komputerowe, które wszelako nie są tym, czym się gry komputerowe zaczynały, czyli strzelaniem do białych punkcików. Jakoś się bardzo szybko wykręciło w stronę literatury fantasy. Pamiętam „Władcę pierścieni” na taśmach magnetofonowych, który oczywiście był w wersji tekstowej. Jak się grało tekstowo, to pewnie temat na wspominki przy zimowym kominie, przy którym opowiada się o strzygach, diabłach, topielicach i zamierzchłych komputerach, ale fakt godny odnotowania: jak się tylko dało, gry zeszły na fantasy. A szczerze mówiąc, nawet zanim się dało.

Osobliwą rolę w tym wszystkim grają filmy takie jak „Gwiezdne wojny”. Co to jest? Moim zdaniem, zabawa na całego. Ma cię krępować tak zwany wyrafinowany gust? Kiń go w diabły, jeśli przeszkadza się bawić. Jeśli masz ochotę, będzie kolorowo, będzie odlotowo, będzie cyrkowo, wypełnione dziwnymi stworami, często bezsensownymi konstrukcjami, byle efektownymi.

Wreszcie sam ruch związany z fantastyką. Czy te prawie trzydzieści lat temu zmieściłoby mi się w głowie, że w jego ramach zmieszczą się historyczne rekonstrukcje bitew, ludzie zabawiający się w wikingów, Słowian, Rzymian, budujących dawne grody, czy pracowicie skręcający z kawałków drutu kolczugi? Czy wymyśliłbym, że na konwencie będą występować żołnierze Ciemnej Strony Mocy, hełm, pod który dyszał Darth Vader, będzie sobie leżał odrobiony w skali 1:1 na straganie?

Tak, tak, lamentuję co jakiś czas, że nie ma w tym rozumu. No... nie ma go za wiele. A miałby być? Ba, może to lepsze niż gry i zabawy ludu polskiego z czasów mojej młodości, na przykład z tego okresu, gdy polski inteligent masowo ruszał się wspinać? Kto wie... Czy jest coś mądrzejszego we wdrapywaniu się na Iglicę (z braku dość wysokich obiektów) od klecenia średniowiecznej zbroi? Owszem, biorąc pod uwagę, że honor i brak sprzętu nakazywał wspinaczkę „na żywca” skutki szlachetnej górskiej pasji były o wiele bardziej odczuwalne, jak wyliczono średnio jedna ofiara rocznie na dwustu aktywnie wspinających się.

No cóż, jeszcze wcześniej ludność gromadziła się na tak zwanych potańcówkach, które z tańcem łączyła zasadniczo obecność głośnej muzyki, a podstawowym zajęciem było spożywanie alkoholu w dużych ilościach.

Wobec takiej perspektywy współczesne kółka fantastyków, gdzie młódź celuje na bycie fantastycznym pisarzem bez kompleksu, że nie bardzo jeszcze wie, czy przez „rz”, czy „ż”, jest pewnie szczytem marzeń o kulturalnym postępie pań bibliotekarek z tamtych czasów. Właśnie tak: skoro ludność chce pisać, niechaj pisze, niech się pisarzy, obojętnie przez jakie „ż”. Przecież kiedyś o tym się marzyło, niechby w piłę rżnęli, byle nie, ekhem, spożywali alkohol w niezwykłych ilościach. A tu masz: piszą!

Bibliotek żal, to zupełnie inna sprawa. Współczesne pomysły na rolę państwa w tej materii to też zupełnie inna sprawa, ale miło mi zauważyć, że na przykład we Wrocku fantastyczna biblioteka, bez dotacji, bez błogosławieństw władz miejskich, a wręcz po trochu przeciw nim, jak mi się zdaje, wyszła na kolejną prostą.

Chyba przeciw intencjom poważnych animatorów kultury rozmnożyły się nam imprezy zwane już prozaicznie konwentami. Stały się one w istocie instytucjami kulturalnymi. Na ostatnich „Dniach Fantastyki” mieliśmy prawdziwy koncert bardzo porządnej orkiestry symfonicznej średniej szkoły muzycznej, która zagrała muzykę z „Gwiezdnych wojen”. Mocną imprezą, o której już pisałem, okazała się warszawska „Avangarda”. We Wrocławiu objawił się konwent „Inne Sfery”, a na koniec roku mieliśmy „Fantastyczne Andrzejki” i jakby jeszcze tego było mało, otwarcie fantastycznej księgarni.

Czymże zakończyć tę garść refleksji starego fantastyka? Że mianowicie czas byłby podumać nad rozwojem ruchu SF w przyszłości. Takie SF na temat SF i F. Bo, jak mi się zdaje, stało się ono trwałym i mocnym składnikiem naszego rozrywkowego (kulturalnego?) krajobrazu. Tyle, że jak to wyżej odmalowałem, stało się to niejako na przekór oczekiwaniom i wbrew prognozom. Przyszłości, niejako z definicji, nie da się przewidzieć.

No i co o tym „Avatarze” wobec tego? Szczerze? Kiepski film, ale jak ten nasz cały ruch, rozrywkowy. Coś z niego jeszcze się wyrodzi, wierzcie mi.

 

para-nauka

Avangarda 2009. Na konwentach zawsze są sławni pisarze. EuGeniusz Dębski podczas sesji foto


para-nauka

Avangarda 2009. Na tekturze, ale są!


para-nauka

Avangarda 2009. Przerwa w Gwiezdnych wojnach


para-nauka

Edyta Muł-Pałka i Jacek Inglot prowadzą konkurs wiedzy o wrocławskiej fantastyce


para-nauka

Pozują uczestnicy Innych Sfer 2009


para-nauka

Spotkania z Fantastyką 2009. Graham Masterton


para-nauka

Spotkania z Fantastyką 2009. Impresja z koncertu


para-nauka

Spotkania z Fantastyką 2009. Proza Gwiezdnych wojen


para-nauka

Spotkanie z Andrzejem Ziemiańskim na Fantastycznych Andrzejkach 2009


 


< 14 >