Fahrenheit nr 68 - styczeń 2o1o
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje (4)

<|<strona 07>|>

Recenzje (4)

 

 


Przeczytane, zapomniane

 

okladka

Psiakrew! A taki fajny cykl był. Był, ale się zmył, odgrzewane kotlety i tyle. Bez soli, bez pieprzu, tchła pitługa, czyli kolejna kontynuacja, która nie powinna była trafić na półki księgarskie.

Ale do rzeczy.

Jestem wielbicielką Davida Webera w jego spaceoperowej wersji, kolejne książki łykam bez popitki. Nawet powtarzalność pewnych schematów, nieuniknionych przy kolejnych przygodach kosmicznych obrońców, jakoś mi nie przeszkadza. W cyklu „Starfire”, gdzie, poza pierwszym tomem, mamy do czynienia z kolejnymi wrogimi rasami, atakującymi ziemski stan posiadania w kosmosie, schemat fabularny jest widoczny gołym okiem. Obcy atakują niczego niespodziewające się planety, ludzkość i jej sprzymierzeńcy się wycofują, ale nie poddają. Jednocześnie, w myśl zasady, że wroga trzeba poznać, fachowcy opracowują profil psychologiczny agresora, a potem to już wystarczy tylko pozamiatać. Fabuła prosta jak drut, stara jak jaskiniowe opowieści, a czemuś wciągająca.

Z opowieścią jak z kawałem. Ktoś sprzeda nam kawał z brodą, tak że będziemy zarykiwać się ze śmiechu, drugi spali nawet najlepszy dowcip. Historie trzeba umieć opowiedzieć. David Weber to potrafi. Stworzeni przez niego bohaterowie są pełnokrwistymi postaciami, kiedy giną, czytelnik to w jakiś sposób odczuwa, kiedy wygrywają, czytelnik się cieszy, ich problemy osobiste i nieosobiste stają się problemami czytelnika. Intrygi polityczne, gry wojenne nasi-obcy są przemyślane, znakomicie przedstawione, co daje czytelnikowi przyjemność obcowania z kompletną wielowymiarową historią.

Dlatego też, kiedy tylko wpadł mi w ręce kolejny tom cyklu „Starfire”, pod tytułem „Exodus”, odruch Pawłowa zadziałał i rzuciłam się na książkę jak, nie przymierzając, pies na kość. Instynktownie, bezmyślnie. Czytać! Teraz! Zaraz! I tak czytałam, czytałam, czytałam i coś było bardzo nie tak! Niby wszystko jest jak trzeba: obcy atakują niczego niespodziewające się planety, ludzkość i jej sprzymierzeńcy się wycofują, ale nie poddają... a mnie to rybka. Totalny tumiwisizm, zero reakcji, minimalnego zrozumienia dla wydumanych (WYDUMANYCH?!) problemów nierealnych (NIEREALNYCH?!!) bohaterów, ludzkości, kociambrów i całej tej nieistniejącej (NIEISTNIEJĄCEJ?!!!) cywilizacji. Coś ze mną nie tak? Pora mi do specjalisty?

Na szczęście, uważniejszy tym razem rzut oka na okładkę upewnił mnie, że jestem zdrowa, to książka, którą trzymam w dłoni, jest niedysponowana. Z powodu absencji Dawida Webera. „Exodus” wyszedł bowiem spod klawiatury dotychczasowego współautora cyklu Steve’a White’a i niejakiej Shirley Meier. I to niestety widać i czuć. Ze szczególnym uwzględnieniem owego czucia. „Exodus” pozostawił mnie prawie doskonale obojętną, prawie, bo zniechęcenie, a nawet lekkie zniesmaczenie, też się do emocji zaliczają. Ot, kolejna produkcja, powstała na fali popularności cenionej marki. Taki „oryginał” ze Stadionu.

Tylko dla stuprocentowych fanatyków space opery. Ja z lektury drugiej części „Exodusu” zrezygnuję.

 

Dorota Pacyńska

 

Steve White, Shirley Meier

Exodus, tom V cyklu Starfire

Tłum. Miłosz Urban

Rebis, 2009

Stron: 348

Cena: 27,90

 


O przeroście formy nad treścią

 

okladka

Podobno sztuka czytania zanika. Książki nie są już na tyle atrakcyjne, by walczyć z superwypasionymi grami albo filmami pełnymi efektownych wybuchów. Aby w jakimś stopniu uczynić czytelnictwo bardziej atrakcyjnym, pisarze poważają się na rozmaite eksperymenty. Przeczytałam „Podziemia Veniss” Jeffa Vandermeera i tak właśnie odebrałam tę książkę: jak eksperyment. Który, ku mojemu wielkiemu żalowi, nie bardzo autorowi wyszedł.

Turpizm to interesująca rzecz, jeśli jest podany w rozsądnych dawkach. Autor uważa inaczej. Jaki jest tego efekt? Ech, te stosy gałek ocznych ociekających śluzem, stosy ciał z elementami do odzysku, wszechobecna woń brudu i plastiku, podziemne tunele wypełnione tłumami zdeformowanych kalek. W pojedynkę do przełknięcia, w masie sprawiają wrażenie przesadnie barokowej ornamentyki, której sensu nie jestem w stanie określić. Budowanie nastroju? Podkreślenie upadku i degrengolady świata? Cokolwiek próbował osiągnąć Vandermeer – nie udało mu się to. Nagromadzenie pulsujących tętnic, macicznych kadzi i wylewających się z nich rozmaicie woniejących płynów wzbudziło we mnie jedynie niesmak.

Podczas lektury nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że wszystkie te obrzydlistwa zostały umieszczone w książce tylko po to, by czytelnika zaszokować. Zgoda, zostałam zaszokowana, tylko niczemu to nie posłużyło. Po odarciu powieści ze stosu gnijących odpadów otrzymałam stosunkowo prostą historię o kobiecie, która poszukuje zaginionego brata z pomocą dawnego kochanka. W miarę jak zagłębiałam się w treść, sens przekazu umykał mi coraz bardziej i nie wiem już, co autor miał zamiar mi przekazać. Czy zawarł w powieści alegorię, w której Bóg Stworzyciel w osobie Quina objawił się na nowo ułomnej, niedoskonałej postaci? Czy na przykładzie późniejszych losów Nicholasa majstrującego w dzieciństwie przy kotku chciał uprzytomnić czytelnikowi, że przeznaczenie bywa perfidne, a każdy nasz uczynek może do nas powrócić? Czy wreszcie miała być to rzecz o sile poświęcenia i miłości – wynaturzonej i zwichrowanej jak cały ten świat, ale zawsze jednak miłości?

Powieść robi wrażenie – nie przeczę. Jest jak animacja komputerowa, w której na pierwszy plan wysuwa się doświadczenie wizualne. Być może za efekciarską fasadą kryje się głęboka i godna uwagi treść, ale ja do niej nie dotarłam, za bardzo przytłoczyły mnie ozdobniki, zbyt liczne, zbyt finezyjne i absolutnie nie w moim guście. Przytłoczyły i zniechęciły tak bardzo, że do zabrania się za znajdujące się na końcu książki opowiadanie „Wojna Balzaka” nie znalazłam w sobie siły.

 

Hanna Fronczak

 

Jeff Vandermeer

Podziemia Veniss

Tłum. Grzegorz Komerski

MAG, 2009

Stron: 232

Cena: 35,00

 


Upiór XX wieku

 

okladka

„Joe Hill to zręczny sukinsyn”, stwierdził Christopher Golden we wstępie zbioru opowiadań „Upiory XX wieku”. Przyznam szczerze, że jakoś nie mogłam przekonać się do tej opinii, sięgnęłam więc po rzeczony zbiór po raz drugi i wtedy...

Joe Hill objawił się w 1997 roku opowiadaniem, które przeszło bez echa, tak samo jak on sam. Dopiero w 2005 roku, kiedy zdobył Bram Stoker Award za opowiadanie „Najlepszy nowy horror”, ktoś wspaniałomyślnie wpadł na pomysł, żeby zebrać wszystkie dotychczasowo publikowane teksty młodego autora i wydać jako antologię pod tytułem „Upiory XX wieku”. Nie wiadomo, czy impulsem do wydania zbioru był fakt, że Hill zgarnął nagrodę sprzed nosa Stephena Kinga. Wiadomo jednak, że w jego życiu jest dużo więcej niewiadomych. Hill w 2007 roku wydał swoją pierwszą powieść „Pudełko w kształcie serca”, a na jej obwolucie pojawiła się informacja, że jest on synem jednego z najsłynniejszych amerykańskich pisarzy. Spekulacjom nie było końca, ale czytelnicy, chcąc nie chcąc, znajdowali w utworach Joe’ego znaczące podobieństwa do sławnego pisarza. W końcu Hill poddał się i podał prawdziwe nazwisko – Joseph Hillstorm King.

Świat odetchnął z ulgą.

Mimo naleciałości, czyli stygmatów twórczości Stephena Kinga w tekstach Hilla, nie można oprzeć się wrażeniu, że bardzo różnią się od innych współczesnych opowiadań grozy.

Jedną z tych różnic jest to, że sprawiają wrażenie... niedokończonych. Irytują przerywaniem spraw, na których rozwiązanie czytelnik czeka z niewyobrażalnym napięciem. Takie niby-otwarte zakończenia objawiają nam się między innymi w opowiadaniu „Najlepszy nowy horror”, gdzie redaktor poczytnego magazynu o tematyce grozy poszukuje posiadacza niebywałego talentu, którego opowiadanie otrzymał pocztą. Poszukiwania kończą się odnalezieniem początkującego pisarza, egzystującego w skrajnie patologicznej rodzinie i... dalej, czytelniku, dopowiedz sobie sam. W podobnej sytuacji stawia nas kolejna opowieść „Duch XX wieku”, która zostawia odbiorcę z ogromem pytań dotyczących pamięci, współczucia, wrażliwości ludzkiej, poznania, a także miłości, a wszystko to skąpane w bladym świetle filmowego projektora. Kolejne opowiadania „Usłyszysz śpiew szarańczy” oraz „Synowie Abrahama” także nie przynoszą ulgi udręczonej niedopowiedzeniami czytelniczej ciekawości. W tym pierwszym opowiadaniu chłopiec, który nie wiadomo jak i dlaczego zamienia się w olbrzymiego owada, wyrównuje rachunki z niesprawiedliwym (dla niego) światem. Drugie dotyczy Abrahama van Helsinga na emeryturze i jego relacji z potomkami. Również tutaj zastanawiać się można długo, czy legendarny łowca wampirów nie uroił sobie swojego własnego świata i czy to nie próba urealnienia tego świata doprowadza do rodzinnej tragedii.

Na szczęście Hill daje czytelnikowi wytchnienie, racząc go kompletnymi historiami, jak choćby „Czarny telefon”, klasyczne wręcz opowiadanie grozy, które dowodzi, że jedynym wyjściem z opresji może być rozmowa telefoniczna ze zmarłym kolegą. Jest też nauka o tym, żeby ostrożnie dobierać sobie muzea i przeróżne wystawy, aby przypadkiem nasze „Ostatnie tchnienie” nie stało się jednym z eksponatów. Autor nie stroni też od dziecięcych fascynacji superbohaterami, zręcznie ukazując nam, jak za pomocą „Peleryny” zrobionej z koca można stać się wybawcą ludzkości bądź... potworem.

Joe Hill oprowadza nas po światach swojej wyobraźni, raz drażniąc się z nami i zmuszając do „tworzenia” opowiadania razem z nim, kiedy indziej pozwala wchłonąć gotowy obraz, bez zbędnych pytań.

„Upiory XX wieku” bez wątpienia są wybitne, mimo iż artysta czerpie pełnymi garściami z gotowych wzorców. Pokazuje jednak alternatywy, o których wcześniej nikt nie pomyślał (jak choćby szyderczy śmiech głównego bohatera „Najlepszego nowego horroru”, który w obliczu zagrożenia naśmiewa się z konwencji starej jak świat, nierealnej, a dla niego w tej chwili tak namacalnej).

Bez żadnych wątpliwości śmiało można stwierdzić, że „Joe Hill to zręczny sukinsyn”, jak również to, że Stephen King ma w nim godnego następcę (dosłownie).

 

Joanna Tomczak

 

Joe Hill

Upiory XX wieku

Tłum. Piotr Amsterdamski

Albatros, 2009

Stron: 432

Cena: 33,00

 


Zbawiciel z odzysku

 

okladka okladka

Akcja „Mrocznego Zbawiciela” – w przeciwieństwie do poprzednich powieści i opowiadań Žambocha osadzonych w realiach quasi-europejskich neverlandów – dzieje się w Europie, a mówiąc ściślej: w tym, co z niej pozostało. W wyniku Krachu, czyli pasma bliżej niesprecyzowanych katastrof, wojen na wielką skalę (z użyciem wszystkiego, co było pod ręką, włączając w to także arsenały nuklearne i magię) i interwencji z zaświatów, kontynent przeistoczył się w mało przyjemne miejsce. Wydawałoby się, że w takich warunkach jakakolwiek egzystencja, a już z pewnością egzystencja na „ludzkim” poziomie, jest niemożliwa – tymczasem tytułowemu Mrocznemu Zbawicielowi, małomównemu pozszywańcowi, który ze swojej przeszłości zna tylko dwie litery złożone w inicjały R.C., taka sytuacja jest wręcz na rękę. Wędruje od osady do osady i, wzorem najlepszych postaci literatury fantasy, eliminuje (za brzęczącą monetę lub jej ekwiwalent w towarach) rozmaite zagrożenia, które od czasu Krachu mnożą się niczym króliki. Podczas jednego z takich zleceń wpada na trop dotyczący swojego pochodzenia i roli, jaką spełnił w historii świata.

Fani Žambocha (a przynajmniej ci, którzy dotąd się nie zrazili) nie zawiodą się – jak zwykle jest krew, mroczna tajemnica i bohater z przyrodzeniem dorównującym wielkością spluwie. Plan wykonany, nawet z lekką nadwyżką w postaci kilku przyciągających uwagę rekwizytów. Problem polega na tym, że komuś, kto przeczytał już kilkanaście historyjek w tym duchu, nie wystarczą nowe gadżety w zmienionej scenerii, zwłaszcza że autor nie kwapi się za bardzo do maskowania niedostatków.

 

Marcin Kamiński

 

Miroslav Žamboch

Mroczny Zbawiciel, tom I-II

Tłum. Rafał Wojtczak

Fabryka Słów, 2008

Cena: 29,99 za tom

 


< 07 >