strona główna     -     konkurs     -     archiwum fahrenheita     -     stopka redakcyjna     -     napisz do nas
 
Fahrenheit Crew
Początek Poprzednia strona 08 Następna Ostatnia

Recenzje (3)

 

 


Książka

Czerwony czy Bury Mars?

 

Czwartą pozycją z Żółtej Serii jest "Mars" Rafała Kosika. Ten młody autor publikował swoje opowiadania w Science Fiction i Nowej Fantastyce, a "Mars" jest jego debiutem powieściowym. Jak sam o sobie pisze, jego specjalnością jest s-f i horror. Do tego drugiego gatunku można zaliczyć znakomite opowiadania "Mgła" i "Party line", do nurtu s-f należy zaś tytuł, którego tyczy ta recenzja. Książka należy do twardej fantastyki, a ta obecnie nie jest, szczególnie wśród polskich autorów, zbyt popularna, zwłaszcza ten jej odłam, który zajmuje się podróżami w Kosmos i zasiedlaniem innych planet. Po niepowodzeniach kolejnych lotów bezzałogowych (nie wspominam o katastrofie Columbii, bo to wydarzenie zbyt świeże, aby miało wpływ na trendy w literaturze), wizja lotów na Marsa oddaliła się tak bardzo, że i autorzy akcję utworów dziejących się w przyszłości umieszczają z reguły na Ziemi, jeśli zaś toczy się ona w dalszej perspektywie czasowej, to z reguły ma miejsce w jakiejś odległej galaktyce. Tym bardziej cieszy powieść debiutanta, który zdecydował się na umiejscowienie akcji na najbliższej nam planecie. Według Kosika na Marsa powinniśmy dotrzeć za około 30 lat, szczerze mówiąc, nie wydaje mi się to realne, ale niczego nie można wykluczyć. W latach 50- tych ubiegłego wieku również pojawiały się głosy, że człowiek w XX wieku nie stanie na srebrnym globie.

Książka składa się właściwie z dwóch opowieści, są one ze sobą powiązane intrygą i postacią jednego z bohaterów, ale wizje Marsa w nich przedstawione są diametralnie różne. Akcję rozpoczyna prolog, ukazujący pierwsze kroki człowieka na Czerwonej Planecie, a dokładniej zapoczątkowanie procesu terraformingu Marsa do warunków zbliżonych do ziemskich. Właściwa akcja zaczyna się ponad 150 lat później, w roku 2305. Na Marsa, kuszone świetlanymi perspektywami i reklamówkami ukazującymi zielone drzewa, wyruszają rzesze osadników, z reguły ludzi, którzy marzą o lepszej przyszłości i szybszym niż na Ziemi awansie społecznym. Jednym z takich śmiałków, stawiającym całą swoją przyszłość na jedną kartę, jest Allen Ryan. Po podróży odbytej w nader spartańskich warunkach okazuje się, że, jak to zwykle bywa, rzeczywistość znacząco odbiega od kolorowych spotów reklamowych. Pokazywane we wszelkich możliwych relacjach z Marsa drzewa rosną tylko w jednym maleńkim parku, w mieście Nowy Londyn, a rosną tylko dlatego, że instalacje do produkcji tlenu są nieszczelne i uwalniają trochę wilgoci, a ta w postaci deszczu spada na niewielki spłachetek ziemi. Niestety, poza korzyścią w postaci zielonej scenografii, na której tle kręci się filmy zachęcające nowych kolonistów z Marsa do porzucenia rodzinnych stron i podróży w nieznane, nieszczelność ta świadczy o postępujących zniszczeniach wśród urządzeń, które miały zamienić mroźną pustynię w coś zbliżonego do naszej Ziemi. Efekty całej operacji plasują zaś czwartą planetę Układu Słonecznego raczej bliżej Diuny niż Ziemi. Allen wpada w sam środek wydarzeń, które choć bardzo ryzykowne, mają szansę przynieść poprawę warunków życia na planecie.

Według zapowiedzi, w książce tej powinniśmy znaleźć mroczne tajemnice, wartką akcję, wizję przyszłości nawiązującą do najlepszych dokonań hard science fiction, a wydawca przywołuje nawet postać znakomitego Phillipa K. Dicka. Mogę stwierdzić, że obietnice te zostały spełnione. Mamy oto powieść plasującą się zdecydowanie w nurcie twardej fantastyki naukowej, którą na naszym rynku para się z sukcesami Jacek Dukaj. Kosikowi daleko co prawda do poziomu skomplikowania świata, rewolucyjnych wizji i rozmachu typowych dla zeszłorocznego laureata nagrody Zajdla w kategorii powieść, ale nie może się on wstydzić swojej wizji przyszłości. Zdziwienie może budzić diametralna różnica scenografii pomiędzy dwoma częściami powieści. Pierwsza część, pomimo że rozgrywa się w roku 2305, nie odbiega fundamentalnie od tego, co możemy zobaczyć za lat kilkanaście czy kilkadziesiąt, ale Autor daje wiarygodne wytłumaczenie tego faktu, które mnie przynajmniej przekonuje. A za dowód, że był to świadomy wybór, a nie brak bardziej śmiałych wizji przyszłości, służyć może druga część, której wydarzenia, choć mają miejsce 35 lat później, to prezentują wizję bardziej odbiegającą od pierwszej części, niż wydarzenia z roku 2305. Jeśli więc, Czytelniku, będziesz trochę zawiedziony Marsem, na którym ludzie nie rozstają się ze swojskimi, bądź co bądź, palmtopami, nie odkładaj książki z rozczarowaniem, bo druga część wynagrodzi Ci to z nawiązką. Myślę jednak, że apel mój jest całkowicie niepotrzebny, bo nie sposób przerwać lekturę bez poznania wszystkich tajemnic, które kryje w sobie dosłownie i w przenośni Mars. Bowiem jeśli chodzi o ilość spisków, intryg i poziom konspiracji, to "Mars" o lepsze może iść nawet z serialem "Z Archiwum X". Rozczarowuje niestety zakończenie, które, mimo że trzyma w napięciu do ostatniej strony, pozostawia z uczuciem, że taki motyw wielokrotnie przewijał się w literaturze czy filmie, i to wcale niekoniecznie science fiction. Przywołanie znakomitego P.K. Dicka, również nie jest gołosłowne, bo poziom komplikacji rzeczywistości, szczególnie w drugiej części, gdy nie wiadomo, co jest realne, a co jest jedynie urojeniem, bardzo przypomina styl tego klasyka literatury popularno - naukowej.

Zdecydowanie polecam tę pozycję, bo chociaż to nie arcydzieło, to jest pozycją solidną, napisaną bardzo sprawnie i dającą kilka godzin godziwej rozrywki i zastanowienia, czy właściwie jest sens się pchać w ten Kosmos, czy kiedykolwiek ludzkość upora się ze skorumpowanymi politykami, czy krótkowzroczność i chciwość muszą popychać nas do zagłady? Po lekturze książki można mieć pewne wątpliwości, czy tak się kiedykolwiek stanie, lecz nie należy porzucać nadziei. A jeśli chodzi o naszą działkę, to optymizmem napawa fakt, że ukazuje się coraz więcej książek, które może wybitne nie są, ale w niczym nie ustępują, a nawet przewyższają, wiele pozycji z importu.

 

Tomek "kopyr" Kopyra

 

 

Rafał Kosik

Mars

Ares 2, 2003





Komiks

Podróż do krainy dzieciństwa

 

Nie sądziłem, że kiedykolwiek będę musiał zacząć w ten sposób recenzję.

Ten komiks to dla mnie wstrząs. Ten komiks to sentymentalna podróż do krainy dzieciństwa. Podejrzewam, że ta historia to powód i przyczyna, dla których zainteresowanie fantastyką pozostało mi na starość. Jak mawiają mędrcy z południowego Tybetu: "Czym skorupka... i tak dalej."

Oczywiście w czasach rozkwitającego PRL-u nie miałem takich luksusów jak obecna, świetnej jakości edycja Muzy. Twarda oprawa, cztery albumy w jednym, papier i druk de luxe, trafne podsumowanie autorstwa imć Parowskiego. Niby parę słów, a jak dobrze oddają istotę rzeczy, tzn. "Ekspedycji".

Mówiąc zupełnie między nami, było tak: przyszedłem do domu, wyłączyłem telefon, żeby mi nikt nie przeszkadzał i dałem się porwać lekturze. Przez to nie mogła się do mnie dodzwonić narzeczona i rzuciła mnie, podejrzewając o zdradę. I miała rację. Zdradzałem ją, lecz nie z Ewą, Kasią czy Baśką. Obiektem mojej fascynacji była komiksowa przygoda, która wciągnęła mnie na resztę wieczoru bez reszty.

Tyle o mnie, teraz o komiksie.

Jak wspomniałem, tom I stanowią cztery albumy: "Lądowanie w Andach", "Ludzie i potwory", "Walka o planetę" oraz "Bunt olbrzymów". Bohaterami są kosmici - mieszkańcy planety Des. Przybywają oni na Ziemię w szczytnym celu rozwinięcia cywilizacji istot rozumnych, oraz bardziej egoistycznym - rozsiania własnej cywilizacji. Dowódcą wyprawy i tym samym jedyną kobietą - kosmitką jest urocza, dumna, wyniosła i uparta Ais. Pomagają jej inni członkowie załogi, którzy nagminnie się w niej zakochują. Ci, którzy zostają "odrzuceni", stają się rychło zapamiętałymi adwersarzami. Dążą oni zazwyczaj do unicestwienia pracy Ais i jej załogi, bądź wykazują zupełnie inne koncepcje rozwoju eksperymentu nad homo sapiens. Praca kosmitów na Ziemi nie przypomina pajdy chleba z masłem orzechowym. To ciągła walka, przerywana czasem sukcesem, czasem dramatyczną porażka. Jakby tego wszystkiego było mało, Ziemię upatrzyli sobie również przedstawiciele innego gatunku - jakichś przerośniętych owadów - i ich zamiary są bardzo zaborcze i pełne gwałtu.

Te cztery odcinki - bo dopiero w maju zobaczymy, co będzie dalej - są na tyle widowiskowe oraz konsekwentnie skonstruowane, że już nadają się na jakiś wysokobudżetowy film rodem z Hollywood.

Jako się rzekło, "Ekspedycja" opiera się na pomysłach, wizjach i przekonaniach Ericha von Daenikena. A że tenże wielkim romantykiem jest, piękna historia jest tu, w tym albumie udziałem ludzkości. Wszelkie tajemnicze rysunki, niewyjaśnione katastrofy, porzucone budowle, genetyczne mutacje, wiara w bogów, przekazy ustne i spisane dają się podciągnąć pod proste stwierdzenie. Otóż kiedyś odwiedzili nas kosmici i to im zawdzięczamy naszą cywilizację. Oczywiście, z wszystkimi skutkami ubocznymi.

Rysunki Bogusława Polcha to temat sam w sobie. Komiks wszak, nie tyle na dobrym scenariuszu, co na dobrze rozrysowanej historii stoi. Pierwszy odcinek "Lądowanie w Andach" powstał w roku... 1977! Jak na tamte czasy, było to działo awangardowe. Oczywiście puryści mogą się czepiać proporcji, kolorów, kompozycji. Z albumu na album widać jednak wyraźnie, że doskonalił się Polch i jego warsztat. Wadą, bądź też zaletą można nazwać pewnego rodzaju Polchowski autoplagiat. Niektóre kadry, postaci, scenografia są prawie tożsame z ilustracjami z Funky Kovala. Mnie to jednak nie przeszkadza, bo fanem wielkim Kovala i jego drużyny jestem.

Gwiazdek, rakietek, plusów, machinerskch kluczy czy innego recenzenckiego narzędzia wyrażania opinii daję "Ekspedycji" liczbę maksymalną. Uczciwie na to sobie zasłużyła. I proszę, żeby nie być gołosłownym, z każdej się rozliczę:

* Pierwsza - dla Daenikena, jego idea gości z kosmosu przeżyła komunizm;

* Druga - dla B. Polcha, za młodzieńczą fantazję, naiwność i zapał;

* Trzecia - dla bohaterów komiksu, którzy mogli być niczym bogowie, a mają tyle wad, co zalet. Całkiem jak ludzie;

* Czwarta - dla albumu za poziom edytorski;

* Piąta - dla Wydawcy za pomysł reedycji i jego realizację.

Koniec lektury nie oznacza jednak końca przyjemności, ponieważ w zapowiedzi jest tom drugi - zamykający sagę przygód ludzi z kosmosu. Nie dość tego! Drugi tom będzie zawierał wcześniej niepublikowany komiks "Ostatni rozkaz". Oczywiście ponownie zamierzam wyłączyć na wieczór telefon, a jakaś Ela, Magda czy Renata powie mi, że jestem palantem, którego nie chce więcej widzieć. Trudno. Jak powiedział Tomek Kołodziejczak: "Hobbyści są wyższą formą homo sapiens". I jest to wszystko chyba najlepszym dowodem, że przynajmniej my fantaści - przyszła elita intelektualna narodu - pochodzimy od kosmitów. Niebanalna inteligencja nie powstaje sama z siebie.

Czytajcie zatem starzy i młodzi. Czytanie na rozum wcale nie szkodzi.

A wręcz przeciwnie.

Jak zwykł mawiać towarzysz Mao. Równie nieśmiertelny, jak sentymenty.

 

Witold W. Wroński

 

Ekspedycja, Tom 1

Scenariusz: Arnold Mostowicz, Alfred Górny

Rysunki: Bogusław Polch,

Muza S.A., 2003

Cena: 49,90





Książka

Fantastyczna historia kpiarza

 

Jerzy Grundkowski, urodzony w roku 1953, zadebiutował prozą na łamach prasy literackiej w roku 1977. Pierwsza książka Grundkowskiego, "Annopolis, miasto moich snów", ukazała się w roku 1983 nakładem krakowskiego Wydawnictwa Literackiego. Od tamtej pory Grundkowski wydał jeszcze osiem tomów: powieści oraz zbiorów opowiadań. Literacki dorobek Grundkowskiego cieszy się uznaniem krytyków głównego nurtu, stąd wiele poważnych nagród przyznano temu autorowi nie tylko za teksty wystawiane w konkursach, ale też za książki opublikowane oraz całokształt twórczości (między innymi, nagrody im. Natalii Gall, im. Klemensa Janickiego).

Grundkowski, historyk z wykształcenia i zamiłowania, z upodobaniem wykorzystuje na niwie literackiej swą wiedzę o realiach minionych epok oraz niuansach procesów przemian społecznych i politycznych. W swej twórczości bliższy jest intelektualnej prozie nieżyjącego już Teodora Parnickiego, a jednocześnie książkom zachodnich klasyków gatunku fantasy, niż typowej polskiej literaturze fantastycznej. Bowiem Grundkowski wiele oferuje odbiorcy jego tekstów, ale i sporo od niego wymaga, więc zapewne z tych powodów jest bardziej znany wyrobionym czytelnikom i krytykom głównego nurtu, niż rozlicznym recenzentom z krajowego fandomu.

Zbiór "Ja, Ulrych, miecz rewolucji", książka "Las Teutoborski" z wątkami autobiograficznymi, wreszcie "Wybraniec bogów", mikropowieść inspirowana twórczością Edgara A. Poe - wszystkie te pozycje doczekały się pochlebnych recenzji, omówień i wzmianek na łamach czasopism kulturalnych. Stanowią też przykład, że autor "Labiryntu wyobraźni" ustawicznie poszukuje zarówno nowych wyzwań, jak i nowej formuły. A przede wszystkim, nowych historii do opowiedzenia czytelnikom.

"Lancelot znad Renu" stanowi kliniczny przykład tego, co typowe w twórczości autora "Annopolis, świat mojej wyobraźni". Powieść ta nie zawiedzie czytelników, którzy znają wcześniejszą twórczość Grundkowskiego, bo to znowu proza mądra i ważka, choć lekko przyswajalna i pełna humoru. Jerzy Grundkowski ma bowiem w zwyczaju okraszać swoje utwory dużą dawką dowcipu, więc i w tej fantastyczno-historycznej powieści niemiłosiernie kpi z naszych polskich przywar: ze skłonności do nieproduktywnych buntów, z małostkowości, prywaty, wreszcie z tchórzostwa splecionego w jedno z pieniactwem. W fabule "Lancelota znad Renu" posłużyły do tego: pastisz powieści "Paradyzja" pióra Janusza Zajdla, wehikuł czasu, komando docentów z uniwersytetu czasów PRL-u oraz alternatywna wizja historii średniowiecznej Europy. Wszystko to zaś nakreślone zostało niezwykłej urody, klasycznym językiem.

Posiłkując się konwencją literatury fantastyczno-naukowej, którą zresztą nagina do granic przynależności gatunkowej, autor opowiada w "Lancelocie..." historię na nowo. Oto Arabowie wygrali bitwę pod Poitiers i podbili chrześcijańską Europę aż po Ren. Cesarz Karol Wielki, wielki nigdy nie był, zaś król Artur, Ginewra i Lancelot nie żyli w Anglii około roku 700 n.e. lecz na wschodzie Niemiec w wieku X. Do tego mityczny zamek Camelot nazywa się Berth, Lancelot kazał Artura skrytobójczo zamordować, a Ginewra na starość jest nimfomanką.

Podkreślić trzeba, że Grundkowski, pisząc tę książkę uległ, by tak rzec, duchowi czasu - nam współczesnego - i wszystko, co chciał przekazać, zawarł w dynamicznej fabule: po części sensacyjnej, po części fantastyczno-naukowej, ale też nawiązującej do literatury historycznej, nawet fantasy oraz political fiction. W tym przypadku uleganie duchowi czasu - czyli świadomość zmierzenia się oko w oko z amerykańskimi autorami na udeptanej ziemi księgarskiego rynku - przyniosło soczyste owoce. W dynamicznie skreślonej fabule pojawiają się jędrne, z krwi i kości postaci, z doktorem Marcinem Lipieniem na czele. Lipień, narrator i bohater powieści, to naukowiec, pragmatyk i konformista, który jednak w sytuacjach skrajnych potrafi wykazać się nie lada odwagą.

Bohater "Lancelota...", jak wielu, którym przyszło żyć w systemie totalitarnym, zwykle unika podejmowania decyzji i odpowiedzialności, a wszystkie polecenia wykonuje opieszale. Jednak, gdy władca żyjący w przeszłości powierza mu wykonanie niebezpiecznego, ale wiarygodnego zadania o określonym celu, Lipień ujawnia takie cechy, jak przedsiębiorczość, lojalność a nawet męstwo.

Władze utopijnego totalitarnego państwa - jakiegoś PRL-u rozdętego poza granice wytrzymałości systemu - uważają Lipienia za jednostkę niepewną politycznie, więc ten, z innymi jemu podobnymi, zostaje zesłany. Z tym, że nie na Sybir, ale w czasie i przestrzeni: do średniowiecznej Europy. Jednak zarówno realizacja dyrektyw wydanych przez władze, jak też realia, z jakimi zesłanym docentom przychodzi się borykać, nie mają wiele wspólnego z planem ustalonym przez decydentów. Za to dzięki niepowodzeniu tego przedsięwzięcia, Lipień odnajduje prawdziwego siebie - w przeszłości, gdzie wszystko jest jasno określone i jawne, nawet kłamstwo, kradzież i morderstwo. Lepsze to, mówi Grundkowski na kartach swej powieści, niż charakterystyczna dla totalitaryzmu bezustanna inwigilacja i przemoc w jedwabnych rękawiczkach. I tak, w "Lancelocie znad Renu", Grundkowski dowodzi, iż pozbawiony świadczeń emerytalnych i opieki zdrowotnej feudalizm oferował ludziom więcej wolności oraz prawdy, niż wszelkie totalitaryzmy czasów atomu.

Jerzy Grundkowski, jak już się rzekło, wykorzystuje na niwie literackiej swą wiedzę historyka. Te inklinacje znalazły odzwierciedlenie również na kartach powieści "Prawdziwa historia smoków...", stanowiącej swoistą kontynuację niektórych wątków opublikowanej wcześniej książki "Lancelot znad Renu".

Posiłkując się konwencjami powieści historycznej, romansu rycerskiego oraz literatury fantasy, naginając je zresztą do granic przynależności gatunkowej, Grundkowski opowiada w "Prawdziwej historii..." historię Europy na nowo. Bawi się dziejami, dowcipkuje, a nawet kpi z koronowanych głów i ich bohaterskich - wedle kronikarzy - czynów. Autor sięga tym razem jeszcze głębiej ku korzeniom literatury, ku romansowi rycerskiemu i opowieści łotrzykowskiej. Nawet tytuł książki nawiązuje do pierwocin europejskiej prozy, gdzie autor dzieła krył swe talenty i imaginację za pozornie cudzym dziełem, które jakoby tylko odkurzył i opracował.

Tak oto, burząc konwencje, wybierając się na trudne dla autora i wiele od Czytelnika wymagające szlaki, Jerzy Grundkowski odciska oryginalne piętno na współczesnej polskiej prozie fantastycznej.

Tadeusz Oszubski

 

Jerzy Grundkowski

Lancelot znad Renu

Wyd. SOLARIS, Olsztyn 2001.

Prawdziwa historia smoków, Franków oraz rycerza Hilderyka, przez Jerzego-Grundkowskiego odkryta i opisana

Wydawnictwo Adam Marszałek, Toruń 2001.





Komiks

Podróż, czyli sen

 

Dzieło przerasta recenzenta. Wstyd się przyznać? Na pewno nie, kiedy ma się do czynienia z takim dziełem. Z dziełem, które wręcz wymyka się próbie jednoznacznego nazwania go komiksem.

Za sprawą krakowskiej oficyny Post trafiły już do naszych rąk takie prace jak "Maus" i "Niebieskie pigułki". Rzeczy z tak zwanej "wyższej półki". I nie chodzi tu, jak w przypadku mercedesów, o cenę, czy luksus, ale tę trudno definiowalną wartość, która każe nam zapomnieć o sposobie przedstawiania (w tym wypadku o komiksowej formie), a przykuwa do historii, do opowieści ważnej samej w sobie.

Tym razem mam przed sobą "Dwie podróże z Fellinim", dzieło wspólne, dzieło autorstwa dwóch ludzi, pozornie nie dających się powiązać w jedną, narracyjną całość. Autorem ilustracji (i całkiem świadomie nie używam tu określenia "rysunków") jest Milo Manara - frywolny książę europejskiego komiksu erotycznego, zaś autorem scenariusza (a właściwie scenariuszy, ale o tym za chwilę) jest sam... Federico Fellini. Zdaję sobie sprawę, że dziś, zwłaszcza w tak zwanym młodszym pokoleniu, nazwisko to nie jest już tym samym, czym było dziesięć, piętnaście lat temu. Fellini odszedł, Marcello Mastroianni zestarzał się i zniknął z ekranów, a filmów, które stworzyli, dzisiejsza kultura popularna nie zdołała przyswoić. Cóż, zbyt wielki format, mogłaby się zadławić...

Jednak dla tych, którzy nie tylko nazwisko Felliniego kojarzą, ale w dodatku kojarzą z bezpośrednio z zachwytem nad jego dziełami filmowymi, "Dwie podróże..." będą prawdziwym skarbem. Mówiąc najkrócej, są to dwie historie narysowane przez Manarę, do nigdy niezrealizowanych pomysłów filmowych Felliniego. Patrząc na efekt tej ich współpracy, należy tylko dziękować Bogu i okolicznościom, że zamiast filmów powstały te komiksy. Czemu? Zacznijmy od tego, że sam Fellini od najwcześniejszej młodości zafascynowany był komiksem. Sam zresztą znany był również z talentu plastycznego. Komiks nigdy więc nie był dla niego czymś gorszym, sztuką ułomną (może warto, aby niektórzy polscy specjaliści od kultury poznali tę opinię i chwilę się nad nią zastanowili). Myślę, że to dzięki temu zdecydował się zawierzyć obrazkowej narracji bez usilnych prób wpasowywania jej w ramy filmowe, w filmowy język opisywania świata. Fellini pracował nad "Podróżami..." z Manarą tak, jak pracuje reżyser. To znaczy, bezustannie ingerując w historię, dosłownie reżyserując ją i reżyserując bohaterów w trakcie powstawania komiksu. Jednak nie wpłynęło to na sam sposób opowiadania tych historii, nie mamy tu do czynienia z poszczególnymi filmowymi kadrami, język przedstawiania jest w stu procentach komiksowy. Sam Manara zresztą doskonale wywiązał się ze swej części zadania. Cały świat Felliniego, wszystkie jego filmy przesycone są jakże charakterystycznym oniryzmem, oniryzmem, który również obecny jest w ilustracjach. Gęsta atmosfera snu jest wspólną zasługą obu autorów.

Na "Dwie podróże z Fellinim" składają się dwie odrębne historie: "Podróż do Tulum" oraz "Podróż G. Mastorny zwanego Fernet". W pierwszej z nich, co ciekawe, pojawiają się zarówno sam Fellini, jak i Marcello Mastroianni - ulubiony aktor i alter ego Felliniego (przedstawiający go zarówno w komiksie, jak i we wszystkich wspólnych filmach, jakie zrealizowali, o czym sam Fellini zresztą wielokrotnie opowiadał). O fabule nie ma chyba sensu nic opowiadać, równie dobrze można by chcieć opowiedzieć "Rzym", "Miasto kobiet", czy "8 i pół". Z pewnością nie jest to pozycja rozrywkowa. Intelektualna, artystyczna - tak. Miejscami wręcz niezrozumiała, ale komu tak do końca udało się zrozumieć Felliniego?

Z pewnością jest to wydawnictwo skierowane do czytelników dojrzalszych, obawiam się, że również starszych - jest mi trudno wyobrazić sobie odbiór tego komiksu bez znajomości przynajmniej kilku filmów Federica Felliniego - a co za tym idzie, również bardziej wymagających. Bardzo cenna pozycja na naszym rynku wydawniczym, bo pokazująca, że komiks potrafi być zupełnie odrębną sztuką, nieprzekładalną na inne środki wyrazu, i to sztuką, do której mogłaby się spokojnie przyznać nawet redakcja kulturalna telewizji polskiej...

Szkoda tylko, że wydawca ustalił cenę wprost proporcjonalną do wartości tego albumu.

 

Konrad Bańkowski

 

Dwie podróże z Fellinim. Podróż do Tulum. Podróż G. Mastorny zwanego Fernet.

Scenariusz: Federico Fellini

Ilustracje: Milo Manara

Post, 2003

Cena: 58.00







Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Konkurs
Bookiet
Recenzje
Komiks
Stopka
Ludzie listy piszą
Paweł Laudański
Andrzej Pilipiuk
Satan
Adam Cebula
Tomasz Pacyński
EuGeniusz Dębski
Adam Cebula
Dawid Brykalski
Radosław Samlik
Arkadiusz Bocheński
Sławomir Mrugowski
Miroslav Žamboch
Andriej Łazarczuk
KRÓTKIE SPODENKI
Ryszard Krauze
Edward Bzdyczek
Czarny
 

Poprzednia 08 Następna