strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Andrzej Zimniak NA CO WYDAĆ KASĘ
<<<strona 44>>>

 

Śmierć ma zapach szkarłatu (2)

(fragment)

 

 

Nancy bezbłędnie wyczuwała poprawę humoru szefa i równoległy spadek nastroju doktora. Chimeryczny, egzaltowany, gorzej niż baba, pomyślała. Pułkownik spieszył do wymarzonej krainy octu i arabiki, a Anderblum – cóż, może właśnie poprawia spodnie, albo kładzie tłustą i białą dłoń, podobną do wielkiej glisty, na ramieniu szefa, blisko miejsca, w którym mógłby musnąć jego szyję... A ten strząsa ją i otrzepuje koszulę, albo może przeciwnie...

Strumyk bólu pobiegł w dół jak wyładowanie elektryczne. Musiała zakryć usta, by stłumić krzyk.

– Na mnie już czas – stwierdził lekarz, nie kryjąc narastającej niechęci i przygnębienia. – Gdybyś miał do mnie sprawę, daj znać.

– Poczekaj, dokąd tak ci spieszno, El Gordo? – Oficer wstał i popchnął go lekko na fotel, ale nie zdołał poruszyć stukilowej masy. – Zawsze są jakieś sprawy.

Anderblum zabębnił palcami w blat biurka.

– Spieszę się do kliniki, Flis.

– Zaraz przestaniesz. Mężczyzna, młody, dwadzieścia sześć lat, zdrowy, silny, odporny na prochy. Chcesz go?

Nancy przestała oddychać.

Lekarz nagle się wyprostował. Spojrzał z niedowierzaniem.

– Masz materiał? W jakim zakresie? – Nie mógł się skupić, a głupawy uśmiech sam rozpychał mu usta.

Vertejak wzniósł szklankę i zagrzechotał resztkami lodu.

– Za zdrowie Emira, terrorysty i skazańca, który właśnie podpisał zrzeczenie się praw do własnego ciała. Możesz z nim robić, co zechcesz, należy jedynie minimalizować cierpienie. Minimalizować, nie likwidować, to istotna różnica. Pan Bóg każdego obdarował jego dozą cierpienia, a boskie dary będą stanowić nieuchronne przeznaczenie, aż po kres naszego czasu, czy tego chcemy, czy nie.

Anderblum wstał i chciał uściskać pułkownika, ale ten odsunął się i tylko poklepał go po ramionach. Nancy chwyciła haust powietrza i na chwilkę włączyła wizję, co wolno jej było robić jedynie przy uzasadnionym podejrzeniu zagrożenia życia.

– Dobra, nie ma sprawy, przecież umówiliśmy się. Ale – to mówiąc, policjant uniósł palec wskazujący – wspólnym wysiłkiem zrobimy z niego czło-wie-ka. Pamiętaj, El Gordo: potrzebuję super-wywiadowcy. Być może ów człowiek uratuje od śmierci sto tysięcy niewinnych... no, powiedzmy, sto tysięcy zasmarkanych dzieci, zabieganych matek, agresywnych mężczyzn, złośliwych starców i niedomytych staruch. Ale zawsze zbierze się trochę wytwórców, płatników podatku, poborowych, a przy okazji bandziorów. Dzięki tym ostatnim zachowamy pracę.

– Zrobimy z niego... człowieka? Jesteś pewien?

Vertejak spojrzał zdziwiony, a potem klepnął się w udo i roześmiał na całe gardło. Po chwili już obaj ryczeli, jakby usłyszeli dowcip roku.

– Nowy Wspaniały Człowiek! Kiedy mogę zaczynać? – dopytywał się Anderblum.

– Wolnego, El Gordo. Najpierw muszę go solidnie uwarunkować, a przynajmniej spróbuję, uciekając się do staromodnej, za to sprawdzonej psychologii, bo po transformacji klasyczne metody zapewne okażą się bezużyteczne. Potem twoja kolej, ale zanim chwycisz za skalpel, powinieneś aspirantowi wszystko szczegółowo objaśnić. Uważam, że gdybyś tego nie zrobił, szok egzystencjalny będzie zbyt duży i cały eksperyment weźmie w łeb. Nie sądzisz?

– Hmm, nie zastanawiałem się nad tym aspektem sprawy, ale chyba masz rację. Chociaż... nie jestem pewien, jak zniesie oczekiwanie. Może oszaleć, wiedząc, co go czeka. Umysł nie wytrzyma.

– Tym bardziej zwariuje, jak bez przygotowania obudzi się w innym świecie. Dla niego będzie światem podwójnie równoległym, bo nowymi zmysłami zarejestruje inaczej interpretowaną rzeczywistość. Powinien coś o niej wiedzieć. Wierz mi, bo od praktycznej strony nienajgorzej znam się na ludziach.

– Na ludziach, owszem – przytaknął Anderblum. Jednak w zasadzie było mu wszystko jedno, a ręce już świerzbiły do eksperymentu. – Co sądzisz o kanałach informacyjnych?

– Mam nadzieję, że zatroszczysz się o nie, i że się uda. Jaki byłby pożytek z wywiadowcy-niemoty, który raporty zachowa dla siebie?

– Jasne. Musi też być możliwość przeprowadzenia lekarskiego wywiadu. Więc na kiedy mam zamówić salę?

– Najwcześniej za tydzień, dam ci znać, jak facet będzie gotowy. Dziękuję za leczenie kataru, Herr Doktor!

– Zawsze do usług, oberlejtnancie.

Gdy wychodził, zobaczył Nancy, skuloną na biurku. Jej ramionami wstrząsały spazmatyczne dreszcze. Podszedł i wziął ją za rękę podrygującą na blacie.

– Proszę mnie nie dotykać! – krzyknęła, zrywając się. Zanim zdążył się zasłonić, z szerokiego zamachu uderzyła go w twarz. Gdy cios sięgnął celu, miała wrażenie, że jej ręka weszła w dzieżę z zimnym ciastem. Wyrwała ją i zakryła dłonią usta.

– Ja... przepraszam, doktorze Anderblum. Bardzo przepraszam!

– Już dobrze – burknął lekarz i skierował się ku wyjściu. Kopnął w drzwi, które otwierały się stanowczo zbyt powoli.

 

***

 

Emir płynął w powietrzu, szybował. Już nie pamiętał, w jaki sposób dostał się na taką wysokość – szybowcem, lotnią, czy może wyniósł go helikopter. Nie, to nie było ważne, dopóki wiatr owiewał mu twarz, a wokół było tak pięknie. Obłoki wybrzuszały się, podobne chętnym hurysom rozłożonym na błękitnym adamaszku, a w dole rozpościerały się lasy, łąki i jasne pastwiska. Miasteczka i osiedla zwykle lokowały się w dolinach, ale rzadsza zabudowa rozpełzała się na okoliczne wzgórza, gdzie domki tkwiły jak mrówki o czerwonych grzbietach. Wielkie mrówy żyły też na dalekich pustynnych stepach, w krainie, z której pochodził. W ciągu godziny były w stanie oczyścić do białych kości każde ranne stworzenie, które nie potrafiło uciec.

Pochylił się w lewo i wszedł w zakręt. Mógł latać! Pewnie wysłali go na akcję i miał osiągnąć cel, sterując za pomocą niewielkich płetwo-skrzydeł, czyli błon rozpiętych między łokciami i kolanami, w połowie umocowanych do pasa. Kiedyś używał już czegoś takiego, i o mało się nie rozbił przy lądowaniu, bo zapomniał o lotkach hamujących.

Właśnie przemykał nad autostradą. Ponownie położył się do skrętu i wyrównał, pędząc wzdłuż podwójnej, lśniącej wilgocią wstęgi, po której pełzły pojazdy, podobne do kolorowych żuków. Jeszcze chwila i dotarł do mostu, który odcinał się od tła białymi pylonami i siatką lin nośnych. Ostro skręcił, tracąc wysokość, i gnał teraz nad rzeką, której nurt przybierał różne odcienie zieleni, a na kamienistych płyciznach burzył się jasną pianą. Poczuł chłód, zapewne na widok lodowatej wody płynącej z gór. Gdy spojrzał pod słońce, w oddali dojrzał ciemne cielsko zapory zamykającej ujście doliny. Wrażenie chłodu narastało, przyszły gwałtowne dreszcze. Do licha, dotychczas był przekonany, że szczękanie zębami w takich okolicznościach to czczy wymysł pisarzy.

Bardzo chciał zawrócić i polecieć nad ciepłe pastwiska, ale nie był w stanie zrobić najmniejszego ruchu, prowadzącego do zmiany kursu. Nie potrafił oderwać wzroku od cokołu z szarego betonu, do którego się zbliżał, od fortecznych murów i baszt, kryjących zapadnie śluz wielkie jak wielopiętrowe wieżyce. Na tę wyludnioną twierdzę bez chwili przerwy napierały milionowe zastępy, w dzień i w nocy w przerażającej ciszy oblegał ją wróg nie znający zmęczenia, naciskał, atakował i – czekał. Mógł tak czekać dziesięć czy sto lat, czas nie miał znaczenia. Każdy mur, mały czy wielki, w końcu skruszeje i rozpadnie się, a wtedy stumetrowa ściana wody, ciężka jak morze płynnego żelaza, runie w dół, na miasta, wsie i drogi. Bezimienna armia pójdzie do ataku, aby wyrównać krzywdy.

Ale czy trzeba czekać na to aż sto lat?

Wydawało mu się, że widzi sylwetki ludzi, biegnących wierzchem tamy, ale nie zdążył przyjrzeć się lepiej, bo niespodziewanie pochwyciła go sieć i został pociągnięty w górę. W kokonie, który oblepił ciało tak szczelnie, że nie był w stanie poruszyć ręką ani nogą, wciągnięto go przez luk do wnętrza transportowego helikoptera. Tam potężnej postury mężczyzna bez ostrzeżenia wymierzył mu cios prosto w twarz, a potem chwycił za kołnierz i bez wysiłku uniósł na wysokość swojej głowy. Miał rysy pułkownika Vertejaka, który go niedawno przesłuchiwał. Znał wszystkich gliniarzy w okolicy i mógł każdego poznać po głosie.

– Rozumiesz? – warknął policjant.

Próbował odpowiedzieć skinieniem głowy, ale nie udało się, bo sieć zastygła w sztywną kratę.

– Pytam, czy rozumiesz, co do ciebie należy.

Nie czekając odpowiedzi, chwycił więźnia za kołnierz i cisnął nim o ścianę. Emir poczuł, a raczej usłyszał, że kości trzasnęły u podstawy czaszki, a potem zapadła ciemność. Gdy odzyskał świadomość, nadal nic nie widział, a w ustach miał smak krwi.

– Jęzor sobie przygryzł, patafian – mówił ktoś tuż obok. Twarde dłonie ściągały mu opaskę wideo, wyrywały z uszu słuchawki. W tym czasie inny technik rozpinał pasy mocujące ręce i nogi do fotela. Ostre światło jarzeniówek cięło po oczach.

– Zjeżdżaj koleś z tego klubowca, bo przywykniesz. No już. Kropnij sie teraz w wyro i podumaj coś widział, żeby ci sie wszystko poukładało pod sufitem jak należy. A co, myślisz że na darmo prąd puszczamy w te twoje mózgownice? Weź se szmatę i wytrzyj ryja, bo wyglądasz jakbyś sie zrzygał po truskawkach. He, he he!

 

***

 

Gdy go wprowadzali, pułkownik siedział przygarbiony nad filiżanką kawy i wyglądał na zmęczonego. Emir pomyślał, że ten człowiek już nie żyje, że jego dusza ma coś ważniejszego do roboty na drugim krańcu świata, a tutaj pozostawiła tylko zwiotczałe ciało, działające według wyuczonych odruchów.

Policjant długo prostował plecy, zanim przybrał służbową posturę.

– Czy mam zostać? – zapytał strażnik.

– Nie, idźcie zabawiać Nancy, niech i ona ma coś z życia. Tylko nie rozmarzajcie się, zostać mi przy drzwiach. A ty, Emirku, siadaj sobie tutaj. Dobrze się czujesz, nie masz zażaleń?

Więzień usiadł na brzeżku fotela i wzruszył ramionami. Ugrzecznione zachowanie komendanta zwiastowało kłopoty. Chwilę zastanawiał się, jak odpowiedzieć na bezsensowne pytanie, w jakich gustowali mieszkańcy tego kraju.

– Ech, szkoda gadać. Wszystko w normie, chociaż każdy by wolał siedzieć w El Popo przy barze niż w pokoju za żelazną firanką.

– El Popo? Tak, ty i ta knajpa nieźle do siebie pasujecie. Niewykluczone, że jeszcze przysiądziesz na tamtym barze, jeśli będziesz chciał.

Nadstawił ucha.

– Na barze siadają tylko dziwki, komendancie. Chyba nie chcecie przerobić mnie na babę?

Oficer roześmiał się tak szeroko, że pokazał wnętrze gardła z podrygującym małym języczkiem. Nagle zamilkł i jego wzrok stał się ciężki. Teraz wyglądał na prawdziwego glinę, a pytanie zabrzmiało jak seria z pistoletu.

– Co wiesz o tamie w Mons?

Zapadła cisza.

– Nic – odparł Emir powoli. – Kiedyś słyszałem...

Pułkownik podniósł się i nachylił nad biurkiem. Było mu czuć z ust.

– Co słyszałeś!?

– No... Kilka lat temu ją budowali. Pisali o tym w gazetach.

– Nic więcej? Nie byłeś tam ostatnio?

– A po co? – Wyglądał na szczerze zdziwionego.

Policjant chwycił go za koszulę na piersiach.

– To ja zadaję pytania, obywatelu! Czy nie odwiedzałeś Mons razem ze swoją Sulejką?

– Z nią? Skąd, nigdy!

Mimowiednie podniósł głos, ale zreflektował się i zaraz dodał:

– Przepraszam.

– A bez niej? – drążył policjant.

– Też nie. To pan pułkownik wie, że ja i ona...?

– Ja wiem wszystko. No, prawie. – Opadł na swój fotel i westchnął. – Jak będziesz współpracował, załatwię, żebyś mógł się z nią zobaczyć.

– Przecież współpracuję, podpisałem wszystko coście chcieli i czekam na przydział. Gdzie ona teraz jest, panie pułkowniku?

– Ach, więc i ty nie wiesz. Tak myślałem, nie ufali ci, i mieli rację. To są ścierwa, ale nie półgłówki, a ty słabo grałeś swoją rolę, człowieku. Teraz ona gdzieś się zaszyła, przyczaiła razem z Omaarem i Sartim, i szykują robotę, w którą nie byłeś wtajemniczony. Niestety, tak to wygląda.

Pułkownik dźwignął się i podszedł do fragmentu telebimu, który wyświetlał mapę. Widać było miasteczka, autostradę, rzekę i ujście doliny zagrodzonej tamą. Ogrom budowli robił wrażenie.

– Poznaję – wyrwało się Emirowi.

– Ach, więc jednak?

– Nie, wczoraj wyświetlali wirtuala. Widziałem z góry ten teren.

– Bardzo dobrze. Przyznasz, że wybrali idealny obiekt?

– Nie rozumiem...

– Masz współpracować, do cholery! – krzyknął policjant, ale w jego zmęczonym głosie nie było zbyt wiele przekonania. – Więc nie strugaj idioty, kolego. Jedyny problem w tym, jak dostarczyć tonę trotylu w taki sposób, żeby nikt nie zauważył, nieprawdaż?

Emir wyprostował się i ścisnął poręcz krzesła. Był blady.

– Tak jest, panie pułkowniku. Wykonam każdy rozkaz, ale bardzo proszę o partnerskie traktowanie, oczywiście jeśli mam być współpracownikiem, a nie ciurą więzienną.

Vertejak żachnął się i mogło się wydawać, że chce uderzyć więźnia w twarz, ale zmienił zamiar i tylko klepnął go po ramieniu. Drzwi uchyliły się i zajrzał strażnik.

– Wszystko w porządku, szefie? – upewnił się, trzymając rękę na broni.

– Tak, nie przeszkadzajcie. Brawo, Emirze – zwrócił się do skazańca. – Wreszcie odzyskujesz wigor, tak trzymać. Od tej chwili jesteś współpracownikiem, ale zależnym, że tak powiem. Wytęż mózgownicę i uważnie słuchaj.

Znów zbliżył się do telebimu.

– Oni chcą wysadzić tę tamę – objaśniał, pomagając sobie laserowym wskaźnikiem, wyświetlającym czerwonego motylka. – Mamy dziesiątki poszlak i kilka niepełnych dowodów. Rozmowy telefoniczne, e-maile, próby dotarcia do planów, przekupywanie urzędników. W sumie pewność, że coś złego się tam dzieje. Byłby niezły fajerwerk, a potem miliard ton wody wali się w dolinę, na miasta, wsie i osiedla, rozwalając wszystko po drodze. Czy wiesz, że od huku ludziom popękają bębenki w uszach, zanim uderzy hydrauliczny młot?

– Przyznaję, że miejsce jest dogodne – przytaknął ostrożnie.

– Wreszcie mówisz rozsądnie. Jak myślisz, w którym miejscu należy uderzyć?

Emir podszedł do wyświetlanej planszy.

– Tutaj, gdzie mur jest najcieńszy i nie ma wzmocnień przy śluzach. Najłatwiej byłoby przekupić pracownika, żeby tygodniami przemycał po kilogramie plastiku i układał w jakiejś pustej komorze.

– Sprawdziliśmy, nic nie ma. Wszystkie puste przestrzenie zostały zbadane, obwąchane elektronicznie i przez żywe psy. Każdy metr muru jest wygłaskany przez płetwonurków, a lite ściany były kontrolowane echosondą. Zapora jest czysta, a personel inwigilujemy w sposób ciągły.

– Ho, ho – mruknął Emir z uznaniem. – Jak bojownicy mają walczyć w takich warunkach?

– No właśnie, interesuje mnie, jak rodzaj ataku wybierze ktoś o profilu myślenia azjatyckiego terrorysty. Dobrze się zastanów, nie ma pośpiechu.

Emir wzruszył ramionami, jakby sprawa była banalna.

– Z powietrza albo z wody. Najlepiej wychodzi klasyczny samobójczy atak przy użyciu samolotu, albo można odpalić ze wzgórza rakietę przeciwczołgową. Taka jednak będzie za słaba.

– Samolotem się nie przebiją, wojsko rozlokowało inteligentny sprzęt przeciwlotniczy najnowszej generacji. Są rakiety i działa laserowe.

– Wiec pozostaje woda. Brzegów jeziora nie da się wszędzie pilnować, a tonę plastiku można upchnąć w łodzi pod sprzętem rybackim, albo holować pod wodą we włoku. Jest blokada z podwodnych sieci?

– Brawo! Oczywiście, że tak – potwierdził pułkownik. – Ponadto zainstalowaliśmy echosondy i hydrolokatory, a powierzchnię zalewu patrolują kutry, wyposażone w noktowizory.

Emir zagwizdał przez zęby.

– Zupełnie jakby sam premier miał w Mons jeść obiadek. To musiało nieźle kosztować!

– Ułamek strat przewidywanych w razie katastrofy, nie mówiąc już o ofiarach. Poza wszystkim mamy edukujące ćwiczenia, które właściwie stały się rutyną, od kiedy front przebiega przez każdą wieś i miasteczko.

– Może taniej byłoby spuścić wodę? Sucha zapora jest jak mur w lesie, a więc niegroźna.

– Bez sensu. Przecież nie o to chodzi, żeby wyłączać cywilizację. Z tych samych powodów nie będzie ewakuacji, bo potem można czekać sto lat, aż zrobią szczepionkę na terrorystów.

Żaden z mężczyzn się nie roześmiał. Emir stukał paznokciem w odsłonięte zęby.

– Nie wiem, naprawdę – oświadczył po chwili. – Oni... chyba się wycofali. To znaczy, ja tak bym zrobił na ich miejscu, gdzieś bym się zaszył i przeczekał. Przecież nie możecie trzymać tych sieci i wojska na stałe, to by wyszło za drogo.

– Nie wycofali się, kolego współpracowniku. Wprost przeciwnie, są coraz aktywniejsi i myślą, ścierwa, że my tego nie wiemy. Albo gwiżdżą na to, bo mają w ręku asa.

– Właśnie! Może znaleźli metodę, na którą nie macie sposobu – skwitował Emir. – Więc wygląda na to, że jednak zbliża się godzina zero. Nic na to nie poradzę, że jakiś jajogłowy dał się przekupić i zrobił opracowanie.

– Do licha, obiecuję, że dla ciebie to też będzie godzina zero! – Vertejak zerwał się i podszedł do drzwi. – Pomyśl sobie nad tym, zamiast co wieczór bezproduktywnie męczyć fiuta.

Emir cofnął się, ale nie przestraszył. Odczuwał nawet przewrotną radość, chociaż już nie wiedział, po czyjej tak naprawdę jest stronie. Swoje własne losy czytał jak pożyczoną książkę. Nagle zapragnął uciec na Ziemię Ognistą albo na Grenlandię, po prostu tam, gdzie diabeł mówi dobranoc. Z Sulejką, rzecz jasna, wierną i niezauroczoną żadnym innym ogierem.

– Aha, jeszcze jedno.

Pułkownik otworzył metalową szufladę i wyjął zafoliowany kawałek jedwabiu. Nie wypuszczając z rąk, podsunął zawiniątko więźniowi pod nos. W środku były czerwone damskie figi w żółte kwiatki, obszyte filigranową koronką. Maleńkie burdelówki, trochę sponiewierane.

– Czy to należało do Sulejki?

Emira zapowietrzyło. Wytrzeszczy oczy i otworzył usta. Wyciągnął rękę i próbował chwycić zawiniątko, ale Vertejak zręcznie je odsunął.

– Pytałem o coś, kolaborancie.

– To znaczy... tak, panie pułkowniku – wyjąkał Emir. – To jej... garderoba.

– Doskonale. Stanowi najcenniejszą rzecz, jaką znaleźliśmy w twoim domu.

– Tak, dla mnie... też. Czy mógłbym...

– Nie, nie mógłbyś – chłodno oznajmił Vertejak i wrzucił majtki do szuflady, którą zatrzasnął. – Jeśli chcesz je włożyć, kupimy ci nowe.

– Czy mam odprowadzić więźnia? – spytał strażnik. Stał na progu, czujny i gotów do akcji.

– Tak – zezwolił komendant. – Prosto do psychotechników.

 

***

 

Tym razem było południe i promienie słońca wnikały głęboko w toń zalewu. Na płyciznach prześwitywało dno, widać było krzaczaste kępy roślin i ławice ryb, błyskające srebrnymi refleksami przy nawracaniu, a w głębszych nieckach majaczyły zarysy powalonych pni, pod którymi w zielonym mroku można było wypatrzyć ruch jakichś większych stworzeń. Szklista powierzchnia wody pokrywała się matowymi plackami w miejscach, gdzie uderzały podmuchy wiatru. Ruch powietrza wzmagał się wyraźnie na obrzeżach rozcapierzonych cieni obłoków.

Wyżej wiał silniejszy wiatr, który uderzał w twarz Emira i szumiał w piórach jego skrzydeł. Tak, miał skrzydła, przymocowane do ramion i zmyślnie podłączone do nóg systemem cięgien i dźwigni, i mógł latać. Co prawda każdy zamach wspomagały mruczące serwomotory, ale czy to było ważne? Latał jak ptak, i to się liczyło. Wzbił się tak wysoko, że hen za mierzwą lasu naliczył kilkanaście czerwieniejących dachówką wsi i miasteczek, a teraz opadał cichym lotem ślizgowym.

Opadał na zaporę, przyobleczoną w chłodny cień. Obniżył lot i teraz niemal muskał powierzchnię wody, czuł jej stęchły, przegniły zapach. Mur tamy zbliżał się i ogromniał, więc zmienił kąt nachylenia skrzydeł i wzniósł się nieco, wyhamowując. Gdy już dostrzegał fakturę betonu, poderwał się, aby przelecieć tuż nad budowlą. Rozgrzany mur promieniował ciepłem, więc zwolnił jeszcze bardziej, rozkoszując się chwilą. Spostrzegł, że na betonie przysiadły dziesiątki ważek o szklistych skrzydłach, a inne kopulowały w powietrzu, spinając się łukowato wygiętymi odwłokami i polatując niezgrabnie. Wyraźnie słyszał warkot ich skrzydeł i wyobraził sobie batalion bojowych helikopterów, ćwiczących przedziwny powietrzny abordaż. Rozpostarł własne skrzydła i pomknął dalej.

Gdy był już poza krawędzią, od głębokiej doliny po drugiej stronie uderzył lodowaty powiew. Żołądek skurczył się, a nogi przebiegło mrowienie – pod stopami otwierał się obryw, cienista czeluść, na której dnie bielały zamglone wodospady. Bez namysłu rzucił się w tę przepaść, nabierając prędkości, ciął coraz gęstsze powietrze gnącymi się lemieszami skrzydeł, pędził tak szybko, że wicher boleśnie chłostał go po twarzy, rozciągając skórę i wciskając gałki oczne. Uciekał przed czymś nieokreślonym, co ścigało go od szczytu zapory, było nad nim i kolejno po bokach, emanowało zimną trwogą, chwytającą coraz mocniej za gardło. Obejrzał się jeden jedyny raz, lecz zamiast prześladowcy ujrzał tylko ogromną, ciągle rosnącą budowlę z szarego betonu, pokrytą liszajami pleśni i porostów, gigantyczną ścianę sięgającą nieba. Wydawało się, że brzuch tego monstrum pęcznieje i faluje, jakby zaraz miał wydać na świat tysiąc ziejących ogniem smoków.

Naturalne pióra, wkomponowane w skrzydła, gięły się i furkotały w huraganowym wietrze, który kolejno wyrywał je z otulin w kompozytowej siatce. Mknął jak pocisk smugowy, zostawiając za sobą szlak rozwiewającego się pierza. Gdy spostrzegł, co się dzieje, było już za późno – nieliczne pozostałe pióra nie wytwarzały dostatecznej siły nośnej, aby dało się wyhamować.

Niespodziewanie pomógł mu ciepły prąd wstępujący, na który natrafił bliżej ziemi. Gdy wpadł w sferę mgły wzniecanej przez skłębioną wodę wytryskującą spod śluzy, objął go silny powiew i zmniejszył szybkość na tyle, że znów miał szansę na wylądowanie. Wciąż trzymał resztki skrzydeł maksymalnie rozpostarte i wypatrywał dogodnego miejsca. Mógł celować w gęstwinę świerków, ale wtedy ryzykował zderzenie z pniem drzewa, mógł też wypatrywać łąki bez głazów i kamieni. Po krótkim locie wreszcie zauważył rzeczny polder, gdzie na podłożu z mułu naniesionego przez wodę bujna trawa konkurowała z łopianami. To było idealne miejsce! Skierował się tam chybotliwym lotem koszącym i tuż nad ziemią spróbował złapać powietrze w skrzydła, ale manewr nie wyszedł. Ciężko runął w zielsko. Poczuł ostry ból w barku i usłyszał trzask łamiących się stelaży. Zaraz chciał się poderwać, ale nie wyszło, więc leżał przez chwilę spokojnie. Wyswobodził się z uprzęży, potem obrócił na brzuch i spróbował wstać. Udało się! Podniósł się, a pobieżne oględziny kończyn i wykonanie kilku prostych ćwiczeń utwierdziły go w przekonaniu, że tylko potłukł się, lecz kości, na szczęście, pozostały całe.

Wtedy usłyszał grzmot. Głuchy, najpierw dobiegający jakby spod ziemi, potem czystym tonem wydostający się nad powierzchnię, gwałtownie narastający, dudniący po pobliskich górach, rezonujący gdzieś daleko i powracający jak martwa fala od sąsiedniego pasma wzgórz. Spojrzał na niebo, pozostawało czyste i jasne, a małe obłoki nie mogły wygenerować burzowego ładunku.

– Hej, panie pilocie!

Cienki dziecięcy głos niósł się nad łąką i echem powracał od ściany świerków. Rozejrzał się, ale dopiero po chwili zauważył dziewczynkę biegnącą w jego kierunku. Jak leśna południca wyłoniła się z wysokiej na metr, kłoszącej się trawy.

– Nic się panu nie stało? Tak szybko pan leciał.

Mogła mieć pięć lub sześć lat, a może była trochę starsza, lecz niewielkiego wzrostu. Ubrana w staromodną białą sukienkę z wykrochmalonym kołnierzykiem, podeszła blisko i musiała zadrzeć głowę, żeby spojrzeć mu w twarz, lecz nagle jej spojrzenie powędrowało w bok, gdzieś obok jego ramienia, i znieruchomiało, a oczy zrobiły się okrągłe. Potem dziecko rzuciło się i objęło go za nogę, przylgnęło mocno, odruchowo szukając ratunku.

Wiedział, że nic nie można zrobić. Nie miał chęci patrzeć, ale machinalnie odwrócił głowę, robiąc jednocześnie półobrót całym ciałem. Jego zmysły próbowały traktować los jak przeciwnika, choć miał pełną świadomość, że oto kończy się jego świat i świat tych wszystkich ludzi, zamieszkujących okoliczne polany, pobliskie wsie i dalsze miasteczka. Ale właściwie dlaczego miałby ich żałować? Czy jego naród nie jest w gorszej sytuacji, cierpiąc od wieków poniżenia, a także doświadczając systematycznej eksterminacji? Niech to, co się zaraz stanie, będzie ostrzeżeniem!

Widok był apokaliptyczny. W stumetrowej ścianie zapory ziało potrzaskane pionowe pęknięcie, z którego wydobywała się dziwaczna fala, postawiona na sztorc, szarozielona tafla zwieńczona burą grzywą piany. Ponieważ masy były ogromne, wszystko odbywało się w zwolnionym tempie, jak na filmie grozy. Nie, to nie jest film, chociaż wszystko tak dobrze psuje niby puzzle – jak odróżniać te światy?

Musiał przyznać, że jeśli to był spektakl, został zrobiony po mistrzowsku. Stumetrowy mur pękł aż do podstawy, a za kilka sekund dobiegł go potworny huk. Potem z obu stron wyrwy poczęły odłamywać się gigantyczne słupy, które odchylały się w ich stronę, pękając na fragmenty. Od środka napierała masa wody zielona na powierzchni i brudnoszara w głębinie, nieforemna bryła, góra ustawiona przez człowieka wbrew sile ciążenia, ślepy żywioł niosący zagładę.

Szarpnął się, chciał uciekać, schować się, przyczaić. Odczepił dziecko od siebie i odepchnął, ale zaraz potem chwycił i wziął na ręce. Syndrom przyjaznego kontaktu z ofiarą, do którego nigdy nie wolno dopuszczać. Tak mówi instrukcja.

Nie było dokąd uciekać. Monstrualna góra wody właśnie rozsadzała resztki zapory i waliła się w dolinę. Wstrzymał oddech i zaczął się modlić, kierując twarz do niewidocznego stąd słońca.

Wtedy nadleciał śmigłowiec. Mała maszyna bzykała jak ważka, dwie wypukłe pokrywy kabiny z przyciemnionego tworzywa potęgowały podobieństwo pojazdu do owada. Podmuch od wirnika kładł kolisko trawy.

– Daj rękę!

Z kabiny wychylał się potężnej postury mężczyzna. Miał twarz pułkownika Vertejaka.

Podbiegł i próbował uchwycić wyciągniętą dłoń, ale brakowało dziesięciu centymetrów. Gdzieś za plecami narastał grzmot milionów ton pędzącej wody i coraz bliższy łoskot rozrzucanych skał i drzew kładzionych pokotem. Zamachnął się jeszcze raz, ale dopiero gdy pilot obniżył maszynę, udało się złapać czubki palców. Dopasowywali chwyt, gdy w pobliżu plasnęła kamienna bomba, wyrzucona uderzeniem monstrualnej fali.

– Zostaw to dziecko!

– Nie!!

Policjant wysunął bucior i zepchnął dziewczynkę z powrotem na trawę. W swojej białej sukience wyglądała z góry jak śmieć. Zielsko kładło się teraz równo na całym polderze, bo czoło fali pchało przed sobą huraganowy szkwał.

– Dlaczego!?

Nie tracąc czasu na wciąganie go do środka, Vertejak wolną ręką ostro poderwał maszynę. Śmigłowcem zakręciło, gdy w karoserię uderzył wir powietrza, a na koła podwozia bryznęła brudna piana. Łoskot był taki, że od bólu w uszach i ucisku na klatkę piersiową omal nie stracił przytomności. Z trudem zyskiwali wysokość, lecąc nad rozszalałą rzeką szerokości kilometra. Potężne zawirowania rzucały maszyną jak zerwanym liściem.

Pułkownik ustawił autopilota i chwycił go obiema rękoma, a potem przeniósł przez właz lekko jak kurczaka. Spojrzał spode łba.

– Altruizm nie jest w twoim stylu, kolaborancie. Co knujesz?

– Nic... Na co ta ofiara, pułkowniku?

– Owszem, była potrzebna. Jesteś tylko obserwatorem tego odgałęzienia, więc zmiany wykraczające poza sekwencję są niedozwolone. I tak nie jestem pewny, czy nie będzie przepięcia, inkluzja nastąpiła w obszarze stykowym. Już?

– Słucham, szefie?

Policjant sięgnął i położył mu dłoń na powiekach, jakby zamykał oczy umarłemu. Gdy znów rozbłysło światło, psychotechnik manipulował przy opasce wideo.

– Miał żeś cholerne szczęście, synku – obwieścił z nutką żalu. – Mało brakło, a glej by ci sie zagotował pod sufitem, he, he.



Czytaj dalej...




 
Spis Treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Zatańczysz pan...
SPAM(ientnika)
Zapytaj GINa
Komiks
HOR-MONO-SKOP
Ludzie listy piszą
Adam Cebula
Andrzej Pilipiuk
Paweł Laudański
W. Świdziniewski
Dominika Repeczko
Piotr K. Schmidtke
Satan
Adam Cebula
Adam Cebula
Adam Cebula
W. Podrzucki
Tadeusz Oszubski
Tomasz Pacyński
Zbigniew Jankowski
Ďuro Červenák
P. Nowakowski
Marcin Pielesh
Adam Cebula
XXX
Marcin Mortka
Andrzej Zimniak
Brian W. Aldiss
Ian Watson
J. Grzędowicz
M. i S. Diaczenko
Brian W. Aldiss
T.Noel, D.Brykalski
Raport nr 1
 
< 44 >