strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Andrzej Zimniak NA CO WYDAĆ KASĘ
<<<strona 45>>>

 

Śmierć ma zapach szkarłatu (3)

(fragment)

 

 

***

 

Nancy była w połowie cyklu i pułkownik Vertejak dostawał szału. Nawet zrezygnował z parzenia kawy, bo aromat kolumbijskiej plantacji wydawał mu się mdły w porównaniu ze smugami piorunujących zapachów, jakie ciągnęła za sobą dziewczyna paradująca wdzięcznie jak gazela i meldująca z podanymi do przodu biodrami, na których przepisowo wspierała łokcie. Słuchał jej, ale nie słyszał, gładził brzeg biurka i dotykał własnej klatki piersiowej, pozorując poprawianie munduru. Nancy tłumiła śmiech, ale była szczęśliwa i dumna z siebie, bo na nikim nigdy nie robiła aż takiego wrażenia. Musiała staremu przyznać, że nawet jak gotowały mu się wnętrzności, zawsze trzymał łapy przy sobie, a stymulację na odległość zaliczała do czegoś w rodzaju role playing games, a nie do prawdziwych zalotów.

– Szefie, przyszedł doktor Anderblum. Pięć minut przed czasem.

Vertejak wracał bardzo powoli do przyziemnej rzeczywistości. Zogniskował wzrok na zegarku. Była za pięć jedenasta.

– Prosić.

Doktor stąpał ciężko jak słoń i wycierał rękawem spocone czoło. Źródło psychodelicznych zapachów zniknęło za drzwiami.

– Chodź, El Gordo, siadaj. To co zwykle?

– Nie, dziękuję – wysapał. – Muszę ochłonąć, tam na zewnątrz wrzątek leje się z nieba.

– Jak wolisz. Gdzie przebiega front operacyjny?

Gość podniósł dłoń.

– Między moim kciukiem a palcem wskazującym, bo właśnie one zwykle prowadzą skalpel. Jestem gotowy, mogę zaczynać jutro rano.

– Wolnego, poczekaj! Muszę zrobić jeszcze jedno warunkowanie, inaczej całe przedsięwzięcie weźmie w łeb. Trzeba też uzgodnić szczegóły, nie powiedziałeś mi wszystkiego.

Anderblum westchnął i podniósł wzrok do niewidocznego nieba.

– Gdybym opowiadał ci o wszystkich technicznych szczegółach, obaj tracilibyśmy czas. Zrozum, że utrzymuję w gotowości interdyscyplinarny zespół, złożony z ludzi pościąganych ze wszystkich cywilizowanych zakątków świata. Nie mogę czekać, bo towarzystwo się rozjedzie!

– Bez obaw, wytrzymają jeszcze jeden dzień, królowa płaci im niezłe diety. Dla ciebie to wszystko jest kolejnym eksperymentem, dla mnie musi mieć praktyczną kontynuację. Krótko mówiąc, nie wyzbyłem się wątpliwości.

– Przecież opowiadałem o wszystkim, co istotne. Co jeszcze chcesz wiedzieć? Ile neuronów ma sklonowany mózg? Nie mam pojęcia, bo nie wiem, jak je definiować! – Anderblum nie ukrywał rozdrażnienia.

– Gwiżdżę na neurony. Chcę wiedzieć, przez jaki okres mini-klon mózgu pozostaje sprawny w stu procentach?

– Dwa takie klony działają już od sześciu tygodni i nie wykazują oznak zmęczenia. O procentach wolę nie mówić, bo twory potomne jednak trochę różnią się od pierwowzorów. Poza tym wciąż uczą się, przecież są noworodkami, nic nie szkodzi, że starymi.

Pułkownik wstał i zaczął przechadzkę po pokoju. Bezwiednie tropił ślady zapachu Nancy, ale myślał o czymś innym – jak długo utrzyma się na stołku, jeśli eksperyment nie wyjdzie. W końcu, z definicji, nie wszystkie eksperymenty się udają.

– No właśnie – mruknął. – Możemy uzyskać przyjemniaczka o nieprzewidywalnych reakcjach, i co wtedy?

– Nie ma mowy, w końcu bierzemy te same neurony, a różnice sprowadzają się do ilości i systemu wspomagania. Tamte oba mózgi wykazują ciągłość jakościowych funkcji w odniesieniu do dawcy i względną stabilność w czasie. Są wszczepione...

– Dobra, o tym już mówiliśmy. Jak chcesz wyposażyć naszego EmiraII?

– Ja chcę? – przerwał mu Anderblum. – Może róbmy protokoły rozmów?

– No dobrze, chciałem, aby miał minimum środków do prowadzenia akcji. Musi je mieć, żeby działać efektywnie, prawda? Tylko ciągle nie jestem pewien, czy użyje ich właściwie. Co proponujesz?

Lekarz rozłożył ręce.

– Wchodzimy na twoje poletko. Chciałeś fabrykę chemiczną, więc ją przygotowałem. Stanowi zupełnie nowatorskie rozwiązanie i bazuje na wspomagających biochipach molekularnych. Jest rewelacją, zalążkiem sztucznej inteligencji, bo działa na intuicyjne polecenie! – Podniecony Anderblum gestykulował gwałtownie. – Tak naprawdę nikt nie wie, jak działa, bo wytworzono ją metodą celowej hodowli ewolucyjnej.

– Nie zadziała w sposób przypadkowy?

– Nie ma takiej możliwości. Jest posłuszna jak pies, który wykonuje polecenia, ale przecież nie wiadomo, dlaczego, ani co się wtedy dzieje w jego ustroju.

– A broń? – Vertejak wciąż wyglądał na zafrasowanego. Czuł, że uwolnił siły, które zaczynają przerastać możliwości kontroli. A właściwie już je przerosły. Dżin z butelki, puszka Pandory... nic nowego pod słońcem. A może raczej genialny wynalazek, system operacyjny Vertejaka-Anderbluma? Brzmi nieźle.

– Ma tylko broń chemiczną, za to niezwykle skuteczną – objaśniał lekarz.

– Hmm... A co z komunikacją?

Lekarz wzruszył ramionami.

– Można go skanować nieniszcząco, ale tylko z małych odległości, w laboratorium. Nic innego nie dało się zrobić. Kontakt radiowy nie wchodzi w rachubę, bo brak źródła energii o wystarczającej mocy. Telepatii jeszcze nie odkryliśmy, szefie. Aha, można tak zrobić, żeby nadawał alfabetem Morse’a w ultradźwiękach i odsłuchać w selektywnym paśmie za pomocą prostego dekodera, ale najwyżej na dystansie kilkunastu metrów.

– Dobre i to. Czyli potrafi złożyć raport. Można go będzie zlokalizować?

Anderblum uśmiechnął się.

– Wyłącznie olfaktorycznie. Ale nawet jakbym dorobił ci dodatkowy metrowy nos i usensorował na jego feromony, nic by z tego nie wyszło. Po pierwsze: czułość za mała, po drugie: nie jesteś samicą. Może jednak dałbyś coś na przepłukanie gardła?

Vertejak przywołał Nancy, chociaż mógł złożyć zamówienie przez interkom. Jego idiotycznie rozanielona mina wprawiła Anderbluma w zakłopotanie.

– Jak samiec bombikola – mruknął do siebie.

Ale policjant usłyszał. Zacisnął szczęki.

– Złotko, przynieś nam dwa ciepłe kebaby, automat już naprawili – polecił Nancy protekcjonalnym tonem. Gdy wybiegła, odwrócił się do doktora.

– Odczep się od niej, doktorku – wycedził. – Po prostu zostaw ją w spokoju!

Anderblum wytrzeszczył oczy.

– O co ci teraz chodzi, Flis?

– Co masz w kieszeni? Nie, w tej drugiej!

– Moja... sprawa. Nie masz prawa mnie rewidować!

– Pokaż! Mogę cię oskarżyć!

– Proszę! – Anderblum sięgnął do spodni. – Zadowolony?

Vertejak chwycił mały przedmiot i obejrzał z bliska. Skinął głową.

– A teraz chodź. No rusz się, grubasie!!

Pociągnął go do sekretariatu i postawił przedmiot na blacie biurka Nancy. Jak w reklamowym klipie, w czarnej powierzchni odbijały się dwa identyczne lipstyki.

– No i co z tego? – Anderblum wzruszył ramionami. – Nie tylko mnie pierzchną wargi.

– Ach tak, pierzchną – przedrzeźniał stary. – Prawda, że w twardej wazelinie świetnie rozpuszczają się specyfiki hydrofobowe? Mówić dalej?

– Nie mam pojęcia, do czego pijesz.

– Więc weźmy je do spektrometru mas. Typuję ludzki feromon Yombacha. Pamiętaj, ten sztyfcik po prawej był w twojej kieszeni.

– Ależ... Poczekaj, ja... – jąkał się doktor.

– Co masz do powiedzenia?

– Ja tylko tak... Też chciałem. Jestem mężczyzną.

Policjant chwycił go za kołnierz i szarpnął w górę. Ostatnio zbyt łatwo tracił panowanie nad sobą.

– Ty draniu! Tacy powinni gnić w pierdlu! Jak to robiłeś? Gadaj!!

– Poczekaj, zaraz powiem! Podmieniałem jej sztyfty i nasączałem swoim charakterystycznym Yombachem. Nie szarp! Przysięgam, to nie był kaprys na jeden wieczór. Zrozum, Flis, ja inaczej nie mam szans, popatrz na mnie...

Ktoś odkaszlnął. To była Nancy.

– Automat był zepsuty – powiedziała cicho.

Podeszła i stanęła przed lekarzem. Jej głos zabrzmiał spokojnie i smutno.

– Doktorze Anderblum, zaskarżę pana do sądu, jeśli zrobi pan to jeszcze choćby jeden raz. Jeśli pan musi tu przychodzić, proszę się do mnie nie odzywać.

– Jest mi tak przykro, Nancy. Ja naprawdę przepraszam...

– Nie brnij dalej, głąbie – poradził Vertejak, który nagle stracił animusz. – Chodźmy, trzeba jeszcze omówić kilka pilnych spraw. A ty, złotko, zrób nam coś do picia. Jeśli nie chcesz obsługiwać tego gbura, przynieś obydwie szklanki dla mnie, zgoda? Aha, nie zapomnij wyrzucić wszystkich sztyftów, nawet tych, które masz w domu.

Gdy drzwi się zamknęły, policjant napisał na kartce:

Byłeś dla niej pedziem, który daje, i wpadała w chorobliwą ekstazę, gdy wyobrażała sobie ciebie w zalotach. Deformowałeś jej emocjonalną percepcję, a sam się ośmieszałeś. Sama mi to powiedziała.

Anderblum czuł, jak pot spływa mu po plecach. Odpisał:

Chciałem inaczej. Wymknęło się spod kontroli. Kończę.

Vertejak widocznie też uznał sprawę za zakończoną, bo zmiął kartkę i wrzucił do niszczarki, zanim Nancy oprzytomniała na tyle, żeby włączyć podgląd.

– No dobrze – sapnął. – Zanim dostaniemy drinki, ustalmy harmonogram. Myślę, że możesz zaplanować zabieg na pojutrze. Zacznij o ósmej rano, zgoda?

– Pojutrze o ósmej – powtórzył lekarz, odruchowo trąc dłońmi spodnie na udach. Wreszcie usłyszał to, co chciał.

 

***

 

Fala już przeszła. Miliard ton wody runął lawiną rozmiarów góry, przewalił się łożyskiem doliny jak morski sztorm, na pogórzu przetoczył się kilometrowej szerokości bystrzynami po pagórkach łąk i pól, podzielił się na setki rzek i strumieni i dotarł do równin, gdzie spowodował już tylko gwałtowny przybór lustra naturalnych cieków i wodnych zbiorników, i w końcu spłynął do morza. Ale najpierw trzydziestometrowe fale uderzyły jak hydrauliczny taran w miasteczka, wsie i osady, zmiotły i uniosły z prądem drewniane domy, a także – z równą łatwością – to, co zostało z solidnych kamienic i wież kościołów, natomiast ludzi rozprasowały o najbliższe przeszkody. Niektórzy umierali dłużej, bo zostali wyrzuceni w powietrze i rozbijali się spadając, albo nadziewali się na potrzaskane pnie czy sztachety płotów. Najliczniejsi, z kończynami połamanymi przez wiry, tonęli w skotłowanym nurcie lub dusili się w zalanych piwnicach, dokąd schronili się przerażeni narastającym grzmotem. W ciągu kwadransa zginęło sto tysięcy ludzi.

Emir widział to wszystko. Był obserwatorem, przenoszącym się zawsze tam, gdzie działo się najgorzej. Błyskawicznym lotem dotarł w pobliże człowieka, któremu trakcja elektryczna równo ucięła głowę. Młoda kobieta szybowała jak ptak pięćdziesiąt metrów nad rynkiem, który jak oko cyklonu na moment wynurzył się z odmętów i błyszczał siną, kamienną kostką. Dwoje starszych ludzi wypływało i nikło pod rozmydloną powierzchnią, lecz kipiel nie rozerwała ich splecionych rąk.

Przeniósł się tam, gdzie spotkał i zostawił dziewczynkę w białej sukience, ale nawet nie zdołał zlokalizować rzecznego polderu, na którym lądował poprzednim razem. Ta okolica poddana została najcięższej próbie – las leżał pokotem z pniami zwróconymi w jednym kierunku, a większość terenu pokrywała kilkunastometrowa warstwa błota i żwiru.

Zawrócił do miasta. Panował tu spokój i bezruch, tylko czasem z rumorem obsunęła się resztka ściany albo plasnęło zapadające się rumowisko. U podnóża wzniesienia, z zalanych ruin sterczał silnie przechylony cokół meczetu. Po lądowaniu na pochyłej skarpie próbował tam dojść, ale coraz głębiej zanurzał się w grząskim błocie. Przystanął, gdy breja sięgała mu do kolan i zaczął się modlić, gdy coś dotknęło jego nogi. Z mułu wystawała szara ręka, umazana gliną. Palce dłoni były rozcapierzone i zakrzywione jak szpony.

Wzruszył ramionami i spojrzał w blady błękit nieba.

– Dla dobra większości – oświadczył pełnym głosem. Spróbował sobie wyobrazić, że wyjaśnia to nieznajomej dziewczynce, która szukała u niego pomocy, a potem młodej kobiecie, która szła pod rękę z narzeczonym, gdy nagle jakaś potworna siła wyrzuciła ją na wysokość wieżowca.

Wierzchem po błocie napływało coraz więcej wody i ręka topielca zaczęła wykonywać powolny ruch wahadłowy, jak kij wystający z nurtu. Chciał wycofać się na wyżej położony teren, lecz jego noga zaplątała się w coś, drut czy może zwój liny. Szarpnął się, ale ucisk wokół kostki stał się mocniejszy. Sięgnął pod wodę, ale natrafił na plątaninę drutów, belki i coś meduzowato miękkiego, co mogło być rozciętym ciałem. Tymczasem woda, uwolniona z zasieków leśnych gdzieś w górnej części doliny, napływała falami i sięgała coraz wyżej: po pachwiny, do piersi, wreszcie po szyję. Położył głowę na płask, aby chwycić powietrza, ale już słyszał poszum kolejnego przypływu. Czuł, jak ręka topielca szturcha go w bok, tańcząc w prądzie pod powierzchnią.

– Ratunku! – wychrypiał. Woda zalewała mu usta. Miał tak słaby głos, że sam ledwie go słyszał.

Ale ktoś przybywał na ratunek. Narastał warkot silnika, fala wywołana ruchem amfibii nałożyła się na przybór napływającej wody i jego głowa znalazła się pod powierzchnią. Jednak zanim zakrztusił się, przybysz wepchnął mu między wargi ustnik i do bolących płuc dostało się chłodne powietrze. Oddychał, zachłannie modląc się do tego Boga, który go uratował. Cóż, nikt nie dowie się o tym małym wiarołomstwie.

Wydawało mu się, że obok pracuje kilku nurków, ale był tylko jeden, za to słusznej postury. Rozplątywał druty, usuwał przeszkody, wreszcie oddał serię z pistoletu, która przeniosła się pod wodą bolesnymi wibracjami. W końcu poczuł, że jest wolny i wypłynął. Dryblas o twarzy pułkownika Vertejaka natychmiast pochwycił go, wciągnął do niewielkiej amfibii, po czym ruszyli wskroś rozlewiska. Ruiny miasteczka wraz z wieżą meczetu zdążyły już schować się pod powierzchnią stale przybierającej wody.

– Okaże się, ile skorzystałeś, gdy nastanie czas próby – sentencjonalnie stwierdził policjant. – Musimy się spieszyć. A teraz popatrz na mnie, zrobię ci zdjęcie.

Wyjął kieszonkową kamerę i błysnął fleszem. Światło było oślepiające i rozlało się na całe pole widzenia, w środku pulsowało bolesnym błękitem, a na obrzeżach powoli czerwieniało. Przez jasność powoli przesiąkał kontur twarzy, wykrzywionej nieprzyjaznym grymasem.

– Budzi się, śpioch dundolony. Odfajkujemy końcowy seansik brudasa i niech spada. No, jazda!

Technik odpiął ostatni pasek, trochę za mocno krępujący kostkę lewej nogi. Miał suche, szponiaste palce i pergaminową skórę. Drugi zaznaczył coś w książce wpisów i przywołał strażnika.

 

***

 

Emirowi zaaplikowano szybkiego strażaka albo nawet coś lepszego, i teraz wieziono go na łóżku niklowanym jak jakiś rolls-royce, pod sutą draperią z zielonego prześcieradła. Zamyślony sanitariusz przypominał Buddę z plakatu sekty Hari Kriszna, a dwie pielęgniarki świergoliły w nieznanym języku i były boleśnie piękne: jedna miała lekko skośne, ogromne oczy i złocistą cerę, wskazującą na stałe korzystanie z turbo-sunshine, zaś druga wyglądała na miss Gotlandii z aureolą blond włosów i przeświecającymi na różowo nozdrzami i konchami usznymi. Obie były tak zgrabne, że przy każdym ruchu ich bioder, przemieszczających się na wyciągnięcie palca po obu stronach łoża, doznawał wielokrotnego orgazmu jelitowego, który wędrował kiszkami niby sznur kulistych, gładkich korali. Czuł się naprawdę świetnie, więc co chwila chichotał i próbował pozdrawiać mijane osoby.

Doktor Anderblum również dobrze ocenił jego kondycję.

– Szanowni zebrani – zagaił. – Oto dorodny egzemplarz zdrowego mężczyzny, wiek dwadzieścia sześć lat, mózg typowy, bez uszkodzeń czy urazów, umysł nieskomplikowany, średnio penetracyjny, inteligencja też średnia, wiedza podstawowa, odruchy typowe. A więc nieobciążony przeciętniak, obiekt niemal doskonały.

Zrobił teatralną przerwę i powiódł wzrokiem po zgromadzonych. Wokół stołu operacyjnego tłoczyło się kilkanaście osób, ubranych w maseczki i zielone fartuchy.

– Mówię "niemal", bo naprawdę doskonały byłby egzemplarz powtarzalny, czyli wzięty z linii klonów. Jak wiemy, klonowanie ludzi jest zabronione. Ale nie mózgów, drodzy państwo! A także – tu zniżył konfidencjonalnie głos – umysłów. Bo to, co dzisiaj zrobimy, zasługuje raczej na to drugie określenie. Tak, sklonujemy umysł tego człowieka!

– Do rzeczy! – przerwał wysoki, mocno szpakowaty mężczyzna. – Wszak wiemy, po co żeśmy się zebrali. Zaczynajmy.

– Chwileczkę. Naszymi gośćmi są także studenci Szkoły Medycznej, im jestem winien kilka słów wprowadzenia. Więc pozwoli pan, profesorze?

Tamten rozłożył ręce, po czym zagiętym palcem postukał w cyferblat zegarka. Z profilu przypominał sępa o małej, niemal białej głowie.

– A więc, droga młodzieży, słuchajcie uważnie, bo będę mówił samymi streszczeniami. Wiadomo wam, że zniszczenie części mózgu, na przykład w wyniku zatoru czy operacji guza, skutkuje porażeniem, które jednak może się stopniowo wycofać. W takim przypadku inne partie mózgu w pełni przejmują funkcje obumarłej czy usuniętej tkanki. Okazuje się także, że czasami jedna półkula może w pewnym stopniu przejąć funkcje całego mózgu. A ludzie z zaawansowanym wodogłowiem? Żyją i myślą zasadniczo normalnie, choć bywa, że ich kora mózgowa zostaje sprasowana do warstewki o grubości zaledwie kilku milimetrów! My w naszych badaniach poszliśmy jeszcze o krok dalej, mianowicie pobieramy tylko po kilkadziesiąt neuronów z kluczowych partii mózgu i umieszczamy w odpowiednio przygotowanej czaszce biorcy. Aby asymilacja dominujących komórek dawcy była efektywna, wprowadzamy wspomagające biochipy molekularne, uzyskane metodą celowej hodowli ewolucyjnej. Mówiąc prościej, dodajemy nadmiar aksonów i dendrytów, otrzymanych sztucznie na bazie komórek dawcy i stanowiących rodzaj wspomagania dla przeszczepianych neuronów. Nie pytajcie, jak działa sztuczna inteligencja, bo tego – z definicji – nikt wiedzieć nie może, nawet sama AIka. Tak, właśnie tak to jest: wyhodowane aksony stanowią czynnik usprawniający i kierunkujący dla nowego mózgu, czyli coś w rodzaju pre-AIki, bo jej inteligencja objawia się dopiero w symbiozie z nowym układem, i jedynie z tym układem. Czyżbym nie wyrażał się jasno?

– Czy próbowano tych biochipów bezpośrednio na dawcy? – zainteresował się jeden ze studentów.

Anderblum skrzywił się.

– Drogi kolego, metoda hodowli biochipów została rozwinięta w innym celu niż wspomaganie własnej inteligencji. Ale dla porządku przetestowano i ten wariant. Niestety, a może na szczęście, efekt był negatywny – po gwałtownej fazie stymulacji stwierdzano regresję i kolaps mózgowy. W przypadku małych dawek po okresie śpiączki następowała resorpcja i powrót funkcji, po aplikowaniu dużych kończyło się stuporem i trwałą amnezją. Czy są inne pytania?

– Jeśli dobrze rozumiem, to razem z neuronami dawcy przekazuje się pewien zespół jego cech mentalnych, a zdominowanie mózgu biorcy następuje w wyniku akcji biochipów? – zapytał inny student.

– Tak, to uproszczony, ale zasadniczo poprawny schemat. Aby usprawnić proces, wstępnie osłabia się lub dezaktywuje wyższe funkcje mentalne biorcy.

– Czy nawyki i pamięć krótkookresowa klonowane są zawsze, a jeśli tak, to czy w zadowalającym stopniu? – Tym razem pytanie padło z grupy naukowców.

– Tak, i właśnie to jest najważniejsze. Można powiedzieć, że klonujemy nie organ, lecz jego wyższe funkcje, a więc dochodzimy do nowego poziomu proliferacji wszystkich cech, nie tylko genetycznych, lecz również nabytych, włącznie z pamięcią. Należy dodać, że przy zastosowaniu opisanej techniki minimalnej bazy, kiedy rozporządzamy niewielką liczbą komórek, kilka procent informacji przepada, mogą także pojawić się nieoczekiwane hybrydy retrospektywne. Ale te zjawiska zaliczyłbym do marginalnych.

– Czy szanowni studenci nie mają nic przeciwko temu, abyśmy rozpoczęli zabieg? – ponaglił szpakowaty profesor.

– Sądzę, że na początek tyle wyjaśnień wystarczy – zgodził się Anderblum. – Na bardziej szczegółową dyskusję zapraszam po operacji.

Wyciągnął ręce do automatu, który płynnym ruchem założył mu sterylne rękawiczki. Tymczasem pielęgniarki przeprowadzały testy gotowości mikrochirurgicznych robotów i stroiły monitory i telebimy. Na jednym z nich widniał nieruchomy, olbrzymi łeb z fasetowymi oczami i szczękami drapieżcy.

– Siostro, proszę skasować nadmiarową zieleń – polecił profesor.

– Nie ma żadnych nadmiarów, sir. To COŚ naprawdę jest zielone.

Emir w głębokiej narkozie leżał pod bezcieniowym jupiterem, przypięty pasami do stołu.

– Co z nim będzie? – spytała starsza kobieta o smutnych oczach, wskazując na bezwładne ciało.

Anderblum wzruszył ramionami.

– Został skazany na karę śmierci. I tak robimy dużo, umożliwiając mu przedłużenie egzystencji.

 

***

 

Nagły błysk. I uderzenie. I jeszcze raz, potem kolejny, i znów coś wali go tępo, bezboleśnie, a świat skacze jak oszalały, ucieka na boki. Słyszy dudniący odgłos, z drugiej strony odpowiada mu inny, trochę wyższy, drażniący wibracjami. W końcu w krajobraz cieni o różnym stopniu szarości wlewa się rzeka czerni rozjaśniana wewnętrznymi wyładowaniami, która obezwładnia i koi. Uderzenia tracą moc, stają się mniej dokuczliwe. Nadchodzi odurzenie i niespokojny sen.

 

– Wystarczy, Bill – upomniał Anderblum. – Odstaw ten chloroform, bo uśpisz go na wieki.

– W porządku. Chyba przyznasz, że pacjenta należało trochę uspokoić. W tej chwili powinno kończyć się sieciowanie neuronów. Prawdę mówiąc, nie chciałbym teraz znaleźć się w jego skórze.

– A ja tak – stwierdziła jedna ze studentek. – Może nie na stałe, ale przez małą chwilkę... Zwłaszcza po ekspozycji na atraktanty, jak zwykł mawiać nasz tutor.

Rozległy się śmiechy, na co EmirII zareagował gwałtownym skurczem tułowia.

 

Napływają nowe wrażenia, przedzierają się przez ustępujące otępienie. Ból, przede wszystkim ból, wznoszący się i opadający, sygnalizujący zewnętrzne zagrożenie lub fizjologiczną niesprawność – od tej chwili już zawsze będzie mu towarzyszył. Kiedyś obiecywano, że bólu nie będzie, ale stało się inaczej, a on musi nauczyć się z nim żyć. Poruszające się niemrawo, szare, stożkowe wzniesienia zaczynają coś przypominać, kojarzą się z zapomnianymi kształtami. Z góry płynie mętny blask, a wokół rozpościera się nijaka, wodnista płaszczyzna, na której w różnych miejscach raptownie rozwijają się dziwne kwiaty, tylko po to, by zaraz zniknąć. Ich barwa jest trudna do opisania, ciemny amarant miesza się z głębokim odcieniem bordo. Nie, to nie kwiaty, raczej znów rozbłyski, lecz mniejsze i przybierające nieregularne, postrzępione kształty. Kiedyś widział film o fraktalach, były podobne.

Docierające z różnych stron grzmoty nie tylko słyszy, ale boleśnie odbiera całą powierzchnią ciała. Urywany, dudniący odgłos, coś jak stukrotnie wzmocniony... kaszel? Co oznacza to słowo? Kiedyś wiedział, i jeszcze sobie przypomni. Ale narastający przerywany łoskot nie jest kaszlem. Tak, to przecież śmiech! Zwyczajny śmiech całej grupy ludzi, tyle że rezonujący w niewielkim pomieszczeniu. Rezonans, nakładanie się, wzmocnienie... te terminy także są znajome. Ludzie śmieją się, więc trzeba do nich dołączyć, będzie wspólna zabawa. Ale jak? Potrafi wyobrazić sobie śmiech, ale nie umie się zaśmiać, nic z tego nie wychodzi, odczuwa tylko nieznaczne skurcze w brzuchu. Próbuje przetrzeć oczy, i to udaje się doskonale, ale jakoś inaczej, ręka od tyłu przeczesuje całą głowę, oczy, usta. Natychmiast włącza się drugie ramię i oba naprzemiennie czyszczą głowę szybkimi ruchami, zaczynając daleko, od karku. Wtedy dostrzega swoje przedramiona – są nie tylko szare, jak wszystko wokół, ale jakby...

Nie ma czasu oglądać swoich rąk, bo nagle wokół eksploduje purpura. Chwilę przedtem zapada cisza, jakby wszyscy czekali na coś ważnego, ustają łomoty pokasływań i dudnienie rozmów. W ciszę wsącza się brzęk szkła, i natychmiast rozpoczyna się ostrzał. Wszystkie eksplozje widoczne są po tej samej stronie, więc bombardowanie zachodzi z jednego miejsca. Purpura wybucha tuż obok, jakby nadlatujący pocisk natrafiał na niewidoczny ekran, a potem rozpływa się opalizującymi falami – wydaje się, że ma metaliczną, a jednocześnie przezroczystą powierzchnię.

Zrywa się, aby biec naprzeciw tej barwie, musi to zrobić. Odczuwa lęk, ale jest on spychany przez kategoryczny imperatyw ruchu, tym bardziej, że w ciało wbijają się dźwignie, które powodują ruch i nadają kierunek. Osadzenie prętów dźwigni nie wywołuje bólu, ale ich zakończenia trzymają się mocno, więc układ ma dobrą sterowność. Nie wie, czy zrywa się pod wpływem impulsu, czy jest wleczony na prętach jak kukła, ale w efekcie... unosi się w powietrze. Tak, może latać! Lot odbiera podobnie realistycznie jak kiedyś, podczas wirtualnych pokazów warunkujących.

I nagle następuje zadziwiająca odmiana – cały krajobraz staje się kolorowy. Ruch powoduje, że płaskie twarze ludzi widoczne są tak, jakby zostały powleczone ochrą, prześcieradła na stole operacyjnym robią się amarantowe, zaś z otwartej butelki, stojącej na stoliku z narzędziami, wylewa się oleista czerń, spływa po blacie i skapuje na podłogę, a znad powierzchni tej rzeki unosi się czarny dym. Czym szybszy ruch, tym bardziej pokolorowany jest świat, a barwy robią się wyraźniejsze.

Jednak nie czas na ciekawostki, bo oto przestrzeń z jednej strony staje się aż gęsta od purpury, napływającej opalizującymi falami. Podczas aktywnego lotu nie ma błysków, które zostają zastąpione przez trwałe kolory, lecz dźwignie działają równie sprawnie – nadają kierunek lotu i brutalnie popychają. Na brzegu stołu spoczywa skrzydlaty kształt, źródło purpurowego szaleństwa, i na jego widok EmirII rzuca się z impetem naprzód. Nie ma już nic innego, tylko pierwotny instynkt zapłodnienia i unicestwienia, kopulacji i mordu. Koszącym lotem dopada królewskiej purpury i w paroksyzmie rozkoszy uderza w nią tym wszystkim, czym może: chwyta ją szczękami drapieżcy, przyciąga odnóżami, wbija w nią narząd kopulacyjny, a w końcu zatapia w niej tytanowe żądło. Wzlatuje sczepiony ze swoją ofiarą, trwając w bezwolnym, atawistycznym orgazmie, i wykonuje w powietrzu taniec, w którym życie i śmierć są reprezentowane przez tę samą figurę, a przestrzeń eksploduje szkarłatem. Wreszcie, po upływie sekundy, roku albo wieczności, odrzuca partnerkę i powoli wzlatuje wzdłuż szyb i półek, wzbija się ponad rzędy butelek i sunie wzdłuż niklowanego ramienia robota. Wskroś srebrzystej powierzchni, lotem takim jak on sam, w krzywym lustrze pełznie dorodny samiec ważki, Anisoptera aeschna. Wzbija się do poziomu ogromnej dłoni o barwie sjeny, rozpostartej jak lądowisko dla helikopterów, i siada na jej brzegu. Gdy przestaje się przemieszczać, świat traci ciągłość barw i znów zaczyna bombardować sporadycznymi rozbłyskami.

– Zabiłeś ją – dudni głos potężny jak grom. Pęd powietrza wygina mu skrzydła, ale chwytne odnóża dobrze trzymają się rowkowanej skóry. – Musisz nauczyć się osobnego używania żądła, bo ono stanowi broń, którą dostałeś od nas.

Rozpoznaje twarz pułkownika Vertejaka, która okazuje się wysoka, szara i zniszczona jak fasada secesyjnej kamienicy. Wygina odwłok i wysuwa tytanowe ostrze, lecz żółte rozbłyski o stonowanym odcieniu sjeny, pojawiające się na garbach skóry dłoni, w którą się wczepił, uaktywniają kolejny imperatyw i nowa dźwignia uderza w ciało, wpychając broń z powrotem na jej miejsce.

– He, he, doktor Anderblum nie sknocił roboty i pamiętał o takim drobiazgu, jak nasze bezpieczeństwo. A teraz odpocznij, Mikroemirku, bo jutro pomaglują cię lekarze i uczeni, a pojutrze wstępujesz do mnie na służbę. Nie potrzebujesz długiej rekonwalescencji, bo twój czas płynie szybciej niż nasz, żołnierzu.

 




 
Spis Treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Zatańczysz pan...
SPAM(ientnika)
Zapytaj GINa
Komiks
HOR-MONO-SKOP
Ludzie listy piszą
Adam Cebula
Andrzej Pilipiuk
Paweł Laudański
W. Świdziniewski
Dominika Repeczko
Piotr K. Schmidtke
Satan
Adam Cebula
Adam Cebula
Adam Cebula
W. Podrzucki
Tadeusz Oszubski
Tomasz Pacyński
Zbigniew Jankowski
Ďuro Červenák
P. Nowakowski
Marcin Pielesh
Adam Cebula
XXX
Marcin Mortka
Andrzej Zimniak
Brian W. Aldiss
Ian Watson
J. Grzędowicz
M. i S. Diaczenko
Brian W. Aldiss
T.Noel, D.Brykalski
Raport nr 1
 
< 45 >