strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Piotr K. Schmidtke Publicystyka
<<<strona 16>>>

 

PeKaeSem 09

Z pamiętnika podpalacza

 

Motto:

W iskier krzesaniu żywem

Materiał to rzecz główna:

Trudno najtęższym krzesiwem

Iskry wydobyć z materii miękkiej i podatnej...

"Pytają mnie się ludzie..." ("Słówka")

Tadeusz Boy-Żeleński

 

Na początku zwykle jest owa materia miękka i podatna. Czasem zdarza się, że porcja tej wonnej substancji znajdzie się wprost pod moim oknem, uprzykrzając mi życie na tyle, bym nie wahając się zbytnio, jej właśnie poświęcił następny felieton; wtedy zadanie jest dość proste – zlokalizować, obejrzeć, skomentować, uprzątnąć. Gorzej, gdy nic tak jaskrawego nie widać.

Tu warto zauważyć, że miesięczny cykl wydawniczy "Fahrenheita" z góry uniemożliwia komentowanie wydarzeń bieżących – choć z drugiej strony pozwala na to, by czas zweryfikował wagę wydarzeń i, co za tym idzie, umożliwił poświecenie felietonu zdarzeniu czy zjawisku faktycznie najważniejszemu. Tak to naturalnie wygląda jedynie w teorii – najczęściej tekst powstaje ostatniego dnia, jeśli nie wręcz po terminie, gdy biedny autor (ja, oczywiście – sformułowanie to było kiepskim trikiem, mającym wzbudzić w Was współczucie dla początkującego i źle opłacanego felietonisty; nie podziałało, prawda?) wspina się na wyżyny konfabulacji, byleby tylko usprawiedliwić własne lenistwo i przesiadywanie w kawiarni do późna w nocy (znamienny jest fakt, że to jest oficjalna linia obrony; strach podejrzewać, jakie są prawdziwe przyczyny). Tak czy inaczej, zwykle bierze się wtedy pierwszy lepszy temat, byleby tylko dało się z niego wycisnąć te cholerne siedem tysięcy znaków (co to za pomysł, swoją drogą – felieton na siedem tysięcy znaków to wręcz fałsz analityczny; jak wiadomo słowo felieton wzięło się od francuskiego "la feuille", oznaczającego "kartkę"; widział ktoś kartkę, na której zmieściłoby się siedem tysięcy znaków czytelną czcionką?) w miarę możliwości układających się w sensowne zdania. Na użytek czytelników-malkontentów podkreślam: w miarę.

Czasami autor ma szczęście i temat na felieton jednak się trafi, i to dość dobry – o czym już wspominałem – ale czasem nie ma – po prostu, bo nie zawsze w światku okołofantastycznym zdarza się coś, co mogłoby być osią tekstu, a autor solennie sobie poprzysiągł nie pisać o polityce i paru innych chorobach współczesnego społeczeństwa – a napisać trzeba, bo jak tu odmówić racji Packowi i jego żelaznym argumentom (autor po zamieszczeniu pierwszego PeKaeSa został przez inkryminowanego poinformowany, żeby spróbował się kiedyś spóźnić z tekstem; jak do tej pory wystarczyło to jedno ostrzeżenie)? Nie wspominając o tym, że trzeba przecież zapewnić słabe ogniwo w doskonałym skądinąd "Fahrenheicie", by malkontenci mieli się do czego przyczepić (bo skoro do czegoś trzeba, to może być i do mnie; mi nie pierwszyzna) – czy wręcz przeciwwagę dla tekstów moich znakomitych kolegów po piórze (swoja drogą, co za biznes – raz na miesiąc wymęczę takiego PeKaeSa, a już mogę w ten sposób pisać między innymi o Pacyńskim, Pawlaku czy Pilipiuku /tak, niniejszy felieton sponsoruje literka "P"/; złoty interes, powiadam Wam), by zaistnieć mogła już przez starożytnych wychwalana równowaga (której zaburzenie, przypomnijmy, zwykle wiązało się z całą masą nieprzyjemności i tak zwanymi konfliktami tragicznymi; cokolwiek to jest, wolę o tym czytać, niż przeżywać). Gdy więc dobrego pomysłu brak, trzeba postąpić niejako rekurencyjnie i wydobyć iskry z głębszej warstwy omawianej miękkiej substancji – po to tylko, by owe iskry uczynić śmierdzącym surowcem pierwotnej reakcji – czyli, wprost mówiąc, z masy badziewnych i mało inspirujących tematów wydobyć coś, co byłoby na tyle irytujące i pasujące do myśli przewodniej cyklu, że dałoby się na tym oprzeć cały tekst.

Potem zaś, czy temat się znalazł, czy też się go w ten lub inny sposób spreparowało, zaczyna się pisanie. Dla ułatwienia przyjmijmy sytuację idealną: autor jest trzeźwy, temat i pomysł – niezłe, a termin jeszcze nie goni (prawdę powiedziawszy taka sytuacja miała dotychczas tylko raz, ale co mi szkodzi poteoretyzować?). Cóż wtedy? Nienapisany tekst wędruje na mentalną półeczkę, a autor – na piwo, pozwalając myślom uleżeć się i dojrzeć; im dłużej myśli dojrzewają, tym lepiej – w końcu muszą zacząć fermentować, a w to mi tylko graj! Gdy więc już sobie dojrzeją, a deadline z niewielkiej kropki na horyzoncie przeobrazi się w wielką, czarną i złowieszczą ścianę, na jakichś nudnych zajęciach (nie wierzcie w nachalną propagandę sukcesu – owszem, moje studia są fajne i ciekawe, ale nie aż tak, by nie trafiło się parę smętnych godzinek – w sam raz do puszczenia wodzy pióru i fantazji zarazem), na kartkach zeszytu powstaje pierwsza wersja tekstu, zazwyczaj o jakąś połowę za krótka, która później, w domowym zaciszu, przeradza się w felieton właściwy. Przeradzanie to polega głównie na tym, że ustawia się akapity w najlepszym możliwym porządku, liczy znaki, dopisuje kilka słów, rozwija sformułowania, liczy znaki, wreszcie wyje do księżyca, prosząc o natchnienie na te brakujące półtora tysiąca. Potem, wyczerpawszy już nawet to dodatkowe źródło pisarskiej energii, dolewa się wody do pełna i miesza, liczy znaki i uśmiecha z zadowoleniem.

Z pozoru strasznie to nudne, prawda? O wiele ciekawsze, przynajmniej dla autora, jest poszukiwanie tematu w ostatniej chwili, pisanie tekstu od zera o pierwszej w nocy, wgapianie się w monitor półprzymkniętymi z niewyspania oczami, tworzenie bez planu ani pointy – niczym nieskrępowany szał twórczy, męczący, ale niezmiennie satysfakcjonujący – bo oto odniosło się zwycięstwo, okiełznało materię! Miękką i podatną, to fakt – ale próbowaliście kiedyś zbudować coś z gówna?

*

Ten tekst kończy pewien etap w dziejach cyklu. W przyszłym miesiącu spodziewajcie się zupełnie innego PeKaeSu, miejmy nadzieję, że wyższej klasy (choć być może tylko tego samego, a tylko wyklepanego, odmalowanego i z alufelgami). Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, od następnego spotkania będziemy także kursować na nowej trasie. Co prawda może się też okazać, że na przystanek zajedzie ten sam odrapany autobus (być może nawet bardziej zdezelowany – ech te wycieczki szkolne...) – bo autor lubi zaskakiwać. A że bywa też leniwy, to może się zdarzyć i tak, że nie przyjedzie nic zupełnie i poczytać będzie można co najwyżej z dawna nieaktualny rozkład jazdy.

Jestem również złośliwy, więc potrzymam Was przez ten miesiąc w niepewności.

Zatem, do zobaczenia?

 

P.S. Nie od rzeczy byłoby zauważenie i wzięcie pod uwagę faktu, że bieżący miesiąc (to jest bieżący z Waszej perspektywy, czyli kwiecień) rozpoczyna się od dnia znanego jako Prima Aprilis. Wnioski proszę wyciągnąć we własnym zakresie – ale też nie sugerować się nimi zbytnio – ponieważ to Prima Aprilis. Z tej też okazji pozdrawiam rekurencyjnie.

 




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam(ientnika)
Wywiad
Hormonoskop
Paweł Laudański
W. Świdziniewski
Adam Cebula
Andrzej Pilipiuk
Andrzej Zimniak
Piotr K. Schmidtke
Adam Cebula
Marcin Wroński
M. M. Kałużyńska
Dawid Kain
Tomasz Witczak
W. Świdziniewski
PO
Gustav von Urhebers
David Drake, Eric Flint
Pat Cadigan
Tomasz Piątek
Alastair Reynolds
 
< 16 >