strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
PO Zakużona planeta
<<<strona 23>>>

 

Podróż za miasto

 

 

Po raz pierwszy od kilku lat widziałem gwiazdy.

Życie w wielkim mieście nie pozwala na cieszenie się takimi drobnymi, ale pięknymi rzeczami. Człowiek ciągle musi uważać gdzie idzie, kogo mija. Wszyscy się gdzieś spieszą, nikt nie ma nawet chwili czasu na zatrzymanie się i spojrzenie, chociaż raz, na krótką chwilę w niebo.

Ale choćby wpatrywać się i przez całą noc, nie dostrzeże się ani jednej gwiazdy. Światła wielkiego miasta, które nigdy nie zasypia, nie pozwalają na to.

Aby oglądać migocące na nocnym, bezchmurnym niebie gwiazdy, trzeba wybrać się poza miasto. Daleko poza jego granice. Dokładnie tak, jak ja to uczyniłem.

Miałem już dosyć zgiełku, gwaru rozmów, klaksonów samochodów tkwiących w długich korkach, wycia syren radiowozów, karetek pogotowia, dudniącej rytmicznie muzyki z dyskotek i nocnych klubów. Miałem tego wszystkiego dość. Przynajmniej na jakiś czas.

Wsiadłem w swój samochód i wyjechałem z miasta. Do walizki, którą rzuciłem do bagażnika, zapakowałem trochę ubrań, przenośny komputer, z którym się prawie nie rozstaję i kilka innych potrzebnych rzeczy.

Jechałem przez kilka godzin, do momentu, kiedy we wstecznym lusterku ozdobionym pluszową maskotką – pamiątką po którejś z dziewczyn – nie było już widać jasnej łuny bijącej od miasta. Wtedy dopiero zatrzymałem samochód, zgasiłem silnik i przez długą chwilę napawałem się niesamowitą ciszą, która mnie otoczyła.

Siedziałem nieruchomo z głową opartą o zagłówek i oddychałem miarowo. Przez uchylone boczne szyby wpadało chłodne, nocne powietrze. Było ono zupełnie inne niż to, którym oddychałem do tej pory i do którego się przyzwyczaiłem – świeże, czyste, pachnące wilgocią i zielenią. Przez długą chwilę kręciło mi się od niego w głowie.

Wreszcie poruszyłem się. Nigdzie mi się nie spieszyło, miałem dużo czasu i mogłem robić wszystko, na co tylko miałem ochotę.

Wysiadłem z wozu i rozejrzałem się po okolicy. Wszystko dookoła pogrążone było w ciemnościach. Przez ułamek sekundy miałem ochotę włączyć światła, aby rozproszyć mrok, ale szybko zrezygnowałem z tego pomysłu. Chciałem poczuć się znowu jak w dzieciństwie, kiedy w małym, rodzinnym miasteczku wychodziłem wieczorami na spacery.

Gdzieś w pobliżu szumiały liście na drzewach. W pobliskich zaroślach odezwał się nagle świerszcz. Drgnąłem niespokojnie. Zupełnie zapomniałem niektórych odgłosów. Wiele rzeczy było teraz dla mnie zupełnie obcych, wielu nie mogłem rozpoznać, przywołać ich obrazów w pamięci zaśmieconej niemal identycznie brzmiącymi rytmami muzyki techno, czy kombinacjami kodów do łamanie zabezpieczeń systemów komputerowych.

Prawa dłoń odruchowo powędrowała za prawe ucho. Pod palcami poczułem chłód chromu i przyjemną chropowatość gąbeczki zabezpieczającej moje gniazdo złącza interface’u.

Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, jak bardzo zmieniłem się, odkąd dziewięć lat temu opuściłem rodzinne, prowincjonalne miasteczko i przeniosłem się do tego molocha, którego zamieszkujący go ludzie nazywają Megalopolis.

Moje ciało pełne było w chwili obecnej elektroniki, wszczepów i innych wytworów techniki. Wszystko to ułatwiało mi pracę i funkcjonowanie w społeczeństwie, w którym ktoś, kto nie posiadał choćby jednego cybernetycznego elementu, traktowany był jak relikt przeszłości, dawno wymarły gatunek, dla którego nie było miejsca w tym świecie, w tym czasie.

Czasem zadawałem sobie pytanie: czy ja jeszcze jestem człowiekiem? Nosiłem w sobie elektronikę, części maszyn. Ale wciąż zachowałem ludzkie odruchy, uczucia, wciąż tęskniłem za widokami z dzieciństwa. Miałem nadzieję, że to się nigdy nie zmieni, że umrę pamiętając o drzewach, gwiazdach oraz o dawnych przyjaciołach z podwórka mojego małego miasteczka.

Otrząsnąłem się i spojrzałem w górę, na rozgwieżdżone niebo. Boże, jakiż to wspaniały widok!

Odkąd sięgam pamięciom zawsze marzyłem o podróżach międzygwiezdnych, o samotnym locie w głębię kosmosu, prosto przed siebie. Gdziekolwiek.

Kiedy byłem małym chłopcem, uwielbiałem leżeć na łące i wpatrywać się w niebo i migocące na nim gwiazdy. Wydawało mi się wtedy, że nie ma na świecie nic piękniejszego. Miałem nadzieję, że nie jestem sam w moich sądach o gwieździstym niebie i że są gdzieś tam ludzie, którzy jak ja leżą na miękkiej trawie i przypatrują się gwiazdom.

Odkąd jednak opuściłem rodzinne miasteczko i zacząłem żyć tak jak żyją wszyscy ludzie w Megalopolis – na najwyższych obrotach – zapomniałem o młodzieńczych marzeniach. Musiałem skoncentrować się na pracy, musiałem poznać wiele skomplikowanych zasad, których przestrzeganie pozwoliłoby mi funkcjonować w społeczeństwie. I musiałem dokonać tego szybko.

Udało mi się. Przede mną było jeszcze dużo nauki, ale miałem talent i wyobraźnię, a tego właśnie ludzie wielkich, ponadnarodowych korporacji. Poszukiwali ludzi z wyobraźnią, którzy mieli nowe, niekonwencjonalne pomysły. Takich – głównie młodych – ludzi szybko wyłapywali starzy wyjadacze cyberprzestrzeni, pracujący dla tych wielkich firm.

Mnie znalazł niejaki Max Face – wysoki i potwornie brzydki mężczyzna, koło trzydziestki. Wytropił mnie i zablokował w sieci podczas mojej próby powiększenia swojego konta bankowego. Zaatakował mnie wykorzystując jakiś zaawansowany i cholernie drogi program maskująco-przechwytujący, na który nie byłoby mnie stać. Przynajmniej wtedy.

Zablokował mnie i zaproponował mi pracę w TechnoNet, jako kolejnego wymiatacza cyberprzestrzeni. Gdybym odmówił, wykasowałby mnie jak zwyczajną dyskietkę. Jeśli bym to przeżył, byłbym jedynie kupą bezużytecznego mięsa o reakcjach rośliny.

Była to więc propozycja nie do odrzucenia.

Zgodziłem się i jeszcze tej samej nocy na moje konto wpłynęło pół miliona kredytów.

Miałem od tej pory dostęp do najlepszego i najdroższego sprzętu i oprogramowania. Miałem własne mieszkanie, samochód. Jednym słowem miałem wszystko, czego człowiek potrzebuje do życia na poziomie.

Miałem wszystko, a jednak ciągle czegoś mi brakowało.

Spojrzałem jeszcze raz w rozgwieżdżone niebo.

Teraz już wiem czego.

 

Czerwiec 1998

 

Komentarz:

Też mi czegoś brakuje. I zupełnie jak w ostatnim zdaniu tekstu – wiem czego. Celowo piszę "tekstu", nie "opowiadania" czy "shorta". Te niespełna sześć tysięcy znaków ze spacjami nie jest na pewno opowiadaniem. Nie jest też shortem, nawet takim przerośniętym z lekka. W zasadzie nie bardzo wiadomo, co to w ogóle jest – konspekt? Streszczenie? Jedna scenka?

Spróbujmy streścić jeszcze bardziej. Facet z "wszczepami, elektroniką i innymi wytworami techniki" jedzie za miasto, popatrzeć na gwiazdy. Bo mu brakowało ich widoku.

Fajnie, tylko co z tego?

Nawet mi się nie chce liczyć podobnych pomysłów, przewidywalnych w dodatku do bólu. Ale, w odróżnieniu od powyższej realizacji nadających się do czytania/oglądania. Może dlatego, że zawierały jakąś intrygę? Coś, co przyciągnie czytelnika, zainteresuje go, coś, co wyjdzie poza oklepane schematy. Bo tu są same schematy i kalki, zasygnalizowane tylko, nierozwinięte. I jeszcze Max Face. Szkoda, że nie Mad Max Face, byłoby jeszcze śmieszniej.

Tekst ma jedną zaletę, jest krótki. Tyle dobrego można o nim powiedzieć.

 

Tomasz Pacyński

 




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam(ientnika)
Wywiad
Hormonoskop
Paweł Laudański
W. Świdziniewski
Adam Cebula
Andrzej Pilipiuk
Andrzej Zimniak
Piotr K. Schmidtke
Adam Cebula
Marcin Wroński
M. M. Kałużyńska
Dawid Kain
Tomasz Witczak
W. Świdziniewski
PO
Gustav von Urhebers
David Drake, Eric Flint
Pat Cadigan
Tomasz Piątek
Alastair Reynolds
 
< 23 >