Okrutny kres życia
Był wczesny ranek, koniec czwartej zmiany. Nad NeoTokyo właśnie rozjaśniał się nieboskłon. Mimo tak wczesnej pory na ulicach było pełno ludzi – fakt zrozumiały przy populacji miasta przekraczającej 40 milionów ludzi i podziale systemu pracy na 6-godzinne zmiany. Biedniejsza część miasta znajdowała się na wodzie – wielkie polibetonowe pontony o wyporności milionów ton utrzymywały cywilizację. W tej właśnie części miasta mieszkał Johny. Dzielnica, w której obecnie mieszkał, rozciągała się na 15 tergów i była uważana za sektor biedniejszej części stanu średniego – ludzi, którzy albo stracili majątek przez niewłaściwe nim gospodarowanie, albo tych, którzy właśnie się wybili, zdobywając legalną lub nie pracę w jednej z potężnych organizacji czy też megakoncernie. Legalny przemysł lokalny w nowym – postnulklearnym świecie właściwie nie istniał, a jeśli już udało się komuś przetrwać na zniewolonym przez wielkie korporacje rynku, to był od nich uzależniony. Nic na tym świecie nie działo się bez wiedzy korporacji – były od nich zależne rządy, to w ich intencji leżała wojna i pokój – to syndykat decydował o życiu miliardów. Johny pracował dla jednego z takich megakoncernów – korporacja i zarazem organizacja Military Technologies była jedynym producentem akcesoriów wojennych i broni na naszym globie a raczej na tym, co z niego zostało po nuklearnej zagładzie, którą przyniósł konflikt pomiędzy Eurazją a obiema Amerykami. Miejsca nadające się do zamieszkania po zakończeniu wojny można było policzyć na palcach jednej ręki – jednym z takich miejsc była część Japonii. Cudem ocalała enklawa, która gdy zakończono działania wojenne stała się domem milionów uchodźców. Rodzina Johnego przybyła do miasta jeszcze podczas wojny. Przed wojną, gdy jeszcze istniała Europa jego przodkowie mieszkali w południowych Włoszech. Jego pradziadek był wujem w jednej z włoskich mafii. Jego pozycja w Familii gwarantowała całej jego prawdziwej rodzinie bezpieczeństwo i dostatek, jednak, gdy wybuchła wojna to już nic nie znaczyło. Wtedy liczył się tylko spryt i zapasy zdrowej nieskażonej przez radioaktywny opad żywności. Rodzina Johnego zawsze trzymała się razem i właśnie dzięki temu udało im się przeżyć pierwszą falę nuklearnego ataku. Dzięki wspólnemu wysiłkowi udało im się opuścić tereny najbardziej zagrożone – cywilizacja, na której łonie żyli była teraz najbardziej narażona. Gdy tylko opuścili tereny Europy, dowiedzieli się, że nie mają już dokąd wracać – stary kontynent został doszczętnie zniszczony, a poziom skażenia radioaktywnego wykluczał ten teren do zamieszkania na przynajmniej dziesięć wieków. Informacje o ocalałych enklawach pradziadek Johnego kupił u rosyjskich żołnierzy, słono płacąc resztką gromadzonych przez całe życie pieniędzy. Mimo stale pogarszającej się sytuacji rodzina trzymała się nadal razem. W końcu udało im się dotrzeć do NeoTokyo, gdzie osiedli we włoskiej części slumsów. Początek życia w nowym mieście nie był łatwy. Pradziadek Johnego nie odzyskał pozycji, jaką miał w Familii i po roku mieszkania w nowym mieście umarł na chorobę popromienną. Pozbawiona głowy rodziny klan Johnego trwał nadal razem. Dzieciom już od wczesnych lat wpajano jak ogromną wartość ma rodzina i takie również wychowanie otrzymał Johny. Taka wielka rodzina przynajmniej z jego punktu widzenia miała wiele plusów. Wszyscy jego krewni pomagali sobie – dzieci pomagały rodzicom, bracia siostrom, starsze rodzeństwo, dziadkowie i wujostwo pomagało rodzicom wychowywać przyszłe pokolenia w duchu rodzinnych wartości. Johny miał biedne, lecz wesołe dzieciństwo. Miał siedmioro rodzeństwa – dwie siostry i pięciu braci, był piątym dzieckiem. Wszyscy byli ze sobą bardzo blisko, co dawało Johnemu poczucie ciepła rodzinnego i bezpieczeństwa. Mimo biedy żyło im się nawet dobrze wszystko dzięki wspólnej pracy i wysiłkowi pokoleń. Gdy Johny dorósł, jego cała rodzina złożyła się na wykupienie mu kursu Podstawowej Obsługi Kreatora Elementów Kompozytowych w jednej z gałęzi organizacji Military Technologies, co zagwarantowało mu zdobycie legalnej posady w liczącym się megakoncernie. Dzięki temu darowi ze strony rodziny udało mu się zdobyć dobrą pracę jak na jego wykształcenie i wystarczające zarobki, by móc się utrzymać i do tego jeszcze pomóc rodzinie w potrzebie. Po przeprowadzce do lepszej dzielnicy Johny mógł sobie pozwolić na wspieranie rodzinnego budżetu jedną czwartą swojej pensji, a mimo to jeszcze starczyło mu na przyzwoite życie. Zmieniając swój statut życiowy nigdy nie czuł się poza rodziną. Nadal, co 28 zmianę spotykał się z rodziną na obiedzie. Spotkania te były tradycją i wywodziły się z niedzielnych obiadów jeszcze na starym kontynencie. Każdy obiad był okazją do spotkania krewnych, omówienia bieżących spraw, śmiechu, czasem zabawy. Zawsze panowała rodzinna atmosfera, której chyba nic nie mogło popsuć. Spotkania odbywały się w domu babki Johnego, której dom mieścił się w przystosowanej do życia części nieczynnej od lat fabryki, należącej niegdyś do jednej z korporacji. Powierzchnia tego lokalu była ogromna i mogłaby pomieścić dziesięć takich rodzin Johnego, a w dodatku nie kosztowała nic oprócz łapówki dla inspektora budowlanego zajmującego się klasyfikacją do ponownego użycia byłych obiektów przemysłowych. Na ostatnim obiedzie rozgorzała gorąca dyskusja na temat ostatnich zamieszek na granicy slumsów i dzielnicy Johnego pomiędzy tamtejszymi społecznościami. Wkrótce dyskusja przerodziła się we wzajemne przekrzykiwanie, każdy miał coś do powiedzenia. Ostatecznie utworzyły się dwa fronty szalejącej dysputy. Sprawa dotyczyła kradzieży, jakich dopuszczali się mieszkańcy slumsów na swoich zamożniejszych sąsiadach z dzielnicy obok. Johny był rozdarty. Znał dobrze życie i sytuację, jaka panowała w slumsach. Rozumiał problemy tych ludzi, gdyż jeszcze niedawno był jednym z nich. Kradzieże rzeczywiście były dużym problemem, który wraz z rosnącą liczbą biedoty i wciąż powiększającej się populacji slumsów zwiększał swój zasięg. Wysłuchawszy argumentów obu stron, Johny opowiedział się po stronie mieszkańców swojej dzielnicy. Nie mógł zrobić inaczej, gdy wyobraził sobie jakby tak jego samego okradli, zabrali mu cały dorobek jego życia ciarki przeszły mu po plecach. Większa część jego rodziny była jednak za tym, żeby wziąć udział w zamieszkach i walczyć o swoje. Johny próbował ich od tego odwieść, niestety mimo jego argumentów pozostali przy swoim. Ku jego zmartwieniu do grupy tej należeli jego bracia. Było to zrozumiałe – dwóch z nich nie miało pracy, a ci, którzy ją mieli, pracowali dla drobnych gangsterów. – Witam cię, Johny. Następnego dnia rano w pracy czuł się już dużo lepiej. Postanowił, że po skończonej zmianie odwiedzi babkę. Cała podróż minęła mu bardzo szybko. Gdy wychodził ze stacji kolei magnetycznej w górnej części dzielnicy slumsów poczuł gryzący zapach spalenizny. Fakt ten świadczył o niedawno stoczonych walkach, spalonych straganach ulicznych, których przecież nikt nie bronił, a już na pewno nie ich właściciele przed rozszalałym tłumem. Przechodząc widział stragan sprzedawcy pomidorów, doszczętnie spalony, wokół widać było tylko resztki pomidorów i krwawe ślady na ścianie budynku, pod którym stał. Zastanawiał się, czy może sprzedawcy udało się ujść z życiem mimo piekła walki. Porzucił te myśli, były zbyt ponure, a przecież jechał do babki po pocieszenie. Miał zamiar powiedzieć jej o awansie i jego następstwach. Wchodząc na klatkę schodową fabryki, zobaczył ślady krwi na schodach. Modlił się, by to nie były ślady kogoś z jego bliskich. Gdy wszedł do głównego pomieszczenia, jego oczom ukazał się niezwykle bolesny widok. Jeden z jego braci leżał na stole. Podłoga wokół stołu była zakrwawiona. Babka właśnie zszywała Marcelliego. W sali było jeszcze kilka osób, wszyscy z rodziny, same znajome twarze. Johny podszedł do stołu. Koło niego stała butelka najczystszego spirytusu w domu, babce bardzo zależało, żeby jego brat przeżył, więc użyła wszystkich dostępnych środków, by ocalić mu życie. Gdy skończyła, spojrzała na niego i powiedziała:
Komentarz:
Są dwie szkoły pisania: jedna obstaje za tym, żeby opowieścią rządził ciekawy pomysł – wówczas język potrzebny jest do jego zgrabnego przedstawienia. Druga twierdzi, że pomysł liczy się w mniejszym stopniu, a rzeczą najważniejszą jest piękno i bogactwo języka. Oczywiście najlepiej byłoby, gdyby w opowieści był i pomysł, i piękny język. W historii von Urhebersa nie ma ani jednego, ani drugiego. "Okrutny życia kres" to kolejna wizja postapokaliptycznego świata, zniszczonego przez wojnę nuklearną. W dodatku wizja nie odbiegająca za bardzo od schematów – ludzkość chroniąca się w wielkich miastach rządzonych przez megakorporacje, problemy z pracą, "kasty" społeczne. Krótko mówiąc – nic nowego. Nawet bohater jakiś takiś nijaki. Sama opowieść napisana dość nieporadnie językowo, a finał zamyka się w trzech zdaniach. Szefowa delikwentów, co tak oszczędnie piszą, wysyła na pocztę, żeby redagowali telegramy. Wiem, bo parę razy i ja tam lądowałem. Błędy i niedociągnięcia typowe dla nowicjuszy: mnóstwo powtórzeń, zwłaszcza zaimków, problemy z interpunkcją, chropowate stylistycznie zdania i nieprzyjemnie zbity tekst – można byłoby wyróżnić parę akapitów, łatwiej dałoby się przez "Okrutny..." przebrnąć. Do tego jeszcze krótkie, pojedyncze zdania, nadające opowieści znamiona suchego dokumentu, relacji wyzbytej emocji, dziennikarskiego reportażu. Wszystko to sprawia, że już w połowie tekstu odechciewa się go czytać – wtedy na szczęście pojawia się dialog. Może z tym "na szczęście", to przesadziłem. Jednak odetchnąłem z ulgą, kiedy pierwszy myślnik przerwał monotonię świata opisywanego. Dialogi zrobiły na mnie nie lepsze wrażenie niż tekst zwarty – wydały mi się jakieś bezsensowne, wrzucone na siłę, bo opowiadanie musi mieć listę dialogową. Część z nich była dla mnie, delikatnie mówiąc, głupkowata stylistycznie np. "– Brał udział w zamieszkach i oberwał deską ponabijaną ćwiekami, widocznie wpadła w ręce bogaczy, bo oni normalnie nie używają takiej broni. Najwyżej metalowe pałki i pistolety. Broń naszej dzielnicy jest bardziej prymitywna, ale skuteczniejsza." Wyobraziłem sobie mego brata opowiadającego mi w takim stylu, o tym jak spędził piątkowy wieczór: "Brałem udział w libacji alkoholowej i upiłem się z naczyń popularnie zwanych kieliszkami. Zazwyczaj używam do tego butelek, bo to mniejsze koszty, skoro jednak wpadły mi w ręce kieliszki, luksusowy wytwór przemysłu, to użyłem właśnie ich." Obie wypowiedzi to dla mnie bełkot. Nikt tak nie mówi, nawet babka, która wielokrotnie brała udział w rozruchach. Jeśli już, to wypowiedź seniorki rodu Johnego (typowo włoskie imię) powinna brzmieć tak: "Oberwał na ulicy pałką nabijaną ćwiekami. Nie wiemy, czy zrobił to ktoś od nas, czy od bogaczy, choć ci zazwyczaj używają innej broni, ale wszystko możliwe ." To tyle jeśli chodzi o dialogi – nic rewelacyjnego. Babka – seniorka włoskiego rodu z tradycjami mafijnymi. W życiu nie słyszałem bardziej niestosownego określenia na tak szanowaną osobę o tak wysokiej pozycji w hierarchii rodzinnej. "Babka" kojarzy mi się z babcią Kiepską, a nie taki był chyba zamysł autora. Nie wyobrażam sobie, żeby w "Ojcu chrzestnym" do Marlona Brando zwracano się, zamiast "ojcze" – prostacko "stary", a tak odbieram w tym opowiadaniu określenie "babka". Prawdę mówiąc to autor popełnia parę takich baboli. W opowieści o dziadku i wojnie nuklearnej, dowiadujemy się, że ów dziadek zapłacił rosyjskim żołnierzom gotówką za informacje o enklawach ludzkości. Rosyjskim żołnierzom? W czasie wojny? Płacić gotówką? Pragnę powiadomić autora, że po pierwsze, w czasie wojny pieniądze przestają się liczyć, a wartości nabiera towar – kwitnie handel wymienny. Po drugie, rosyjscy żołnierze w czasie wojny (a i nie rzadko podczas pokoju) gardzą gotówką, przekładając nad to alkohol. Wiem, bo mój dziadek kupił od radzieckich żołnierzy, za 40 litrów samogonki, nowiutką, amerykańską ciężarówkę. W czasie wojny alkohol, obok żywności, jest jednym z głównych substytutów pieniądza, co nawet parę zdań wcześniej autor stwierdza: " Wtedy liczył się tylko spryt i zapasy zdrowej nieskażonej przez radioaktywny opad żywności." Tuszę więc, że gafa z płaceniem gotówką za informację, to zwykłe niedopatrzenie. Panie von Urhebers! Tu zacznę się powtarzać. Czeka pana jeszcze mnóstwo pracy nad własnymi tekstami, a zacząłbym ją od dokładnego przeczytania paru swoich ulubionych książek – stamtąd może się pan nauczyć, jak budować zdania, układać tekst i korzystać z dialogów. A jak już pan siądzie do pisania, to przydałoby się trochę "obczytać" książki związane z zagadnieniem, które chce pan poruszyć – to bardzo ułatwia sprawę, bo chociaż fantastyka jest grą wyobraźni, to jednak im bardziej opiera się na rzeczywistych faktach, tym przyjmuje wiarygodniejszą postać. I na koniec, panie von Urhebers, cieszy mnie, że przeczytał pan swój tekst przed przysłaniem do redakcji Fahrenheita – jest to fakt godny odnotowania i rzadko spotykany wśród opowiadań z "Zakużonej planety". Dziękuję panu!
Wojciech Świdziniewski
|
|
|||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||