strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Gustav von Urhebers Zakużona planeta
<<<strona 24>>>

 

Okrutny kres życia

 

 

Był wczesny ranek, koniec czwartej zmiany. Nad NeoTokyo właśnie rozjaśniał się nieboskłon. Mimo tak wczesnej pory na ulicach było pełno ludzi – fakt zrozumiały przy populacji miasta przekraczającej 40 milionów ludzi i podziale systemu pracy na 6-godzinne zmiany. Biedniejsza część miasta znajdowała się na wodzie – wielkie polibetonowe pontony o wyporności milionów ton utrzymywały cywilizację. W tej właśnie części miasta mieszkał Johny. Dzielnica, w której obecnie mieszkał, rozciągała się na 15 tergów i była uważana za sektor biedniejszej części stanu średniego – ludzi, którzy albo stracili majątek przez niewłaściwe nim gospodarowanie, albo tych, którzy właśnie się wybili, zdobywając legalną lub nie pracę w jednej z potężnych organizacji czy też megakoncernie. Legalny przemysł lokalny w nowym – postnulklearnym świecie właściwie nie istniał, a jeśli już udało się komuś przetrwać na zniewolonym przez wielkie korporacje rynku, to był od nich uzależniony. Nic na tym świecie nie działo się bez wiedzy korporacji – były od nich zależne rządy, to w ich intencji leżała wojna i pokój – to syndykat decydował o życiu miliardów. Johny pracował dla jednego z takich megakoncernów – korporacja i zarazem organizacja Military Technologies była jedynym producentem akcesoriów wojennych i broni na naszym globie a raczej na tym, co z niego zostało po nuklearnej zagładzie, którą przyniósł konflikt pomiędzy Eurazją a obiema Amerykami. Miejsca nadające się do zamieszkania po zakończeniu wojny można było policzyć na palcach jednej ręki – jednym z takich miejsc była część Japonii. Cudem ocalała enklawa, która gdy zakończono działania wojenne stała się domem milionów uchodźców. Rodzina Johnego przybyła do miasta jeszcze podczas wojny. Przed wojną, gdy jeszcze istniała Europa jego przodkowie mieszkali w południowych Włoszech. Jego pradziadek był wujem w jednej z włoskich mafii. Jego pozycja w Familii gwarantowała całej jego prawdziwej rodzinie bezpieczeństwo i dostatek, jednak, gdy wybuchła wojna to już nic nie znaczyło. Wtedy liczył się tylko spryt i zapasy zdrowej nieskażonej przez radioaktywny opad żywności. Rodzina Johnego zawsze trzymała się razem i właśnie dzięki temu udało im się przeżyć pierwszą falę nuklearnego ataku. Dzięki wspólnemu wysiłkowi udało im się opuścić tereny najbardziej zagrożone – cywilizacja, na której łonie żyli była teraz najbardziej narażona. Gdy tylko opuścili tereny Europy, dowiedzieli się, że nie mają już dokąd wracać – stary kontynent został doszczętnie zniszczony, a poziom skażenia radioaktywnego wykluczał ten teren do zamieszkania na przynajmniej dziesięć wieków. Informacje o ocalałych enklawach pradziadek Johnego kupił u rosyjskich żołnierzy, słono płacąc resztką gromadzonych przez całe życie pieniędzy. Mimo stale pogarszającej się sytuacji rodzina trzymała się nadal razem. W końcu udało im się dotrzeć do NeoTokyo, gdzie osiedli we włoskiej części slumsów. Początek życia w nowym mieście nie był łatwy. Pradziadek Johnego nie odzyskał pozycji, jaką miał w Familii i po roku mieszkania w nowym mieście umarł na chorobę popromienną. Pozbawiona głowy rodziny klan Johnego trwał nadal razem. Dzieciom już od wczesnych lat wpajano jak ogromną wartość ma rodzina i takie również wychowanie otrzymał Johny. Taka wielka rodzina przynajmniej z jego punktu widzenia miała wiele plusów. Wszyscy jego krewni pomagali sobie – dzieci pomagały rodzicom, bracia siostrom, starsze rodzeństwo, dziadkowie i wujostwo pomagało rodzicom wychowywać przyszłe pokolenia w duchu rodzinnych wartości. Johny miał biedne, lecz wesołe dzieciństwo. Miał siedmioro rodzeństwa – dwie siostry i pięciu braci, był piątym dzieckiem. Wszyscy byli ze sobą bardzo blisko, co dawało Johnemu poczucie ciepła rodzinnego i bezpieczeństwa. Mimo biedy żyło im się nawet dobrze wszystko dzięki wspólnej pracy i wysiłkowi pokoleń. Gdy Johny dorósł, jego cała rodzina złożyła się na wykupienie mu kursu Podstawowej Obsługi Kreatora Elementów Kompozytowych w jednej z gałęzi organizacji Military Technologies, co zagwarantowało mu zdobycie legalnej posady w liczącym się megakoncernie. Dzięki temu darowi ze strony rodziny udało mu się zdobyć dobrą pracę jak na jego wykształcenie i wystarczające zarobki, by móc się utrzymać i do tego jeszcze pomóc rodzinie w potrzebie. Po przeprowadzce do lepszej dzielnicy Johny mógł sobie pozwolić na wspieranie rodzinnego budżetu jedną czwartą swojej pensji, a mimo to jeszcze starczyło mu na przyzwoite życie. Zmieniając swój statut życiowy nigdy nie czuł się poza rodziną. Nadal, co 28 zmianę spotykał się z rodziną na obiedzie. Spotkania te były tradycją i wywodziły się z niedzielnych obiadów jeszcze na starym kontynencie. Każdy obiad był okazją do spotkania krewnych, omówienia bieżących spraw, śmiechu, czasem zabawy. Zawsze panowała rodzinna atmosfera, której chyba nic nie mogło popsuć. Spotkania odbywały się w domu babki Johnego, której dom mieścił się w przystosowanej do życia części nieczynnej od lat fabryki, należącej niegdyś do jednej z korporacji. Powierzchnia tego lokalu była ogromna i mogłaby pomieścić dziesięć takich rodzin Johnego, a w dodatku nie kosztowała nic oprócz łapówki dla inspektora budowlanego zajmującego się klasyfikacją do ponownego użycia byłych obiektów przemysłowych. Na ostatnim obiedzie rozgorzała gorąca dyskusja na temat ostatnich zamieszek na granicy slumsów i dzielnicy Johnego pomiędzy tamtejszymi społecznościami. Wkrótce dyskusja przerodziła się we wzajemne przekrzykiwanie, każdy miał coś do powiedzenia. Ostatecznie utworzyły się dwa fronty szalejącej dysputy. Sprawa dotyczyła kradzieży, jakich dopuszczali się mieszkańcy slumsów na swoich zamożniejszych sąsiadach z dzielnicy obok. Johny był rozdarty. Znał dobrze życie i sytuację, jaka panowała w slumsach. Rozumiał problemy tych ludzi, gdyż jeszcze niedawno był jednym z nich. Kradzieże rzeczywiście były dużym problemem, który wraz z rosnącą liczbą biedoty i wciąż powiększającej się populacji slumsów zwiększał swój zasięg. Wysłuchawszy argumentów obu stron, Johny opowiedział się po stronie mieszkańców swojej dzielnicy. Nie mógł zrobić inaczej, gdy wyobraził sobie jakby tak jego samego okradli, zabrali mu cały dorobek jego życia ciarki przeszły mu po plecach. Większa część jego rodziny była jednak za tym, żeby wziąć udział w zamieszkach i walczyć o swoje. Johny próbował ich od tego odwieść, niestety mimo jego argumentów pozostali przy swoim. Ku jego zmartwieniu do grupy tej należeli jego bracia. Było to zrozumiałe – dwóch z nich nie miało pracy, a ci, którzy ją mieli, pracowali dla drobnych gangsterów.

Johny nieco przygnębiony wrócił jeszcze podczas tej samej zmiany do domu. Po drodze na straganie w górnej części slumsów kupił kluski do spaghetti, ser i pomidory, które zapewne rosły na jednym z okolicznych dachów. Uwielbiał gotować. Gdy miał tylko czas, poświęcał się wykorzystywaniu swoich umiejętności kucharskich, jakich nabył w domu, oraz oczywiście rozkoszom podniebienia. Dziś na kolację miał zamiar zrobić spaghetti, którego przepisu nauczył się od mamy. Był to podobno przepis tradycyjny przywieziony z Włoch. Johny dojechał koleją magnetyczną zawieszoną na syntetycznych linach pomiędzy budynkami do stacji Jutaxan w jego dzielnicy. W pobliskim automacie dystrybuującym prasę oraz wszelkie rzeczy pierwszej potrzeby nabył gazetę Dusza Jutaxan, której tematem z pierwszej strony były zamieszki na granicy dwóch zwaśnionych dzielnic. Kupił również los na loterię easy$ – to była już jego tradycja, zawsze, gdy wracał z rodzinnych obiadów, kupował los. Niestety szczęście się jeszcze do niego nie uśmiechnęło. Jego mieszkanie znajdowało się na 116 piętrze kompleksu wieżowców Luxorty High. Mimo zachęcającej nazwy mieszkanie nie było zbyt wysokiej klasy, jednak było wszystkim, na co obecnie mógł sobie Johny pozwolić. Całe mieszkanie składało się z pojedynczego pokoju, małej kuchni i łazienki. Od świata odgradzały Johnego w tej chwili spolaryzowane na czarno szyby ołowiane zabezpieczające przed wpływem radioaktywnych czynników zewnętrznych. Cały kompleks był wyposażony w system filtrów powietrza, który nie pozwalał radioaktywnemu pyłowi dostać się do wnętrza wieżowców. Po powrocie do domu Johny zostawił zakupy w kuchni, wziął gorący prysznic ze środkami niwelującymi wpływ wciąż radioaktywnego środowiska. Gorąca woda go odprężyła. W lepszym już nastroju wrócił do kuchni i zabrał się za przygotowywanie posiłku. Spaghetti wyszło wyśmienite – gorące kluski zwinięte w nieładzie w całość ze smakowicie wyglądającą górką sosu pomidorowego z dodatkiem odpowiednich ziół suszonych na tę okazję nad kuchennym piecem elektrycznym oraz z warstwą roztapiającego się startego żółtego sera zalegającego na górce pomidorowego sosu niczym śnieg na włoskich górach starego kontynentu, których Johnemu nigdy nie będzie dane zobaczyć. Gdy skończył jeść kolację, usadowił się wygodnie w fotelu i zabrał za czytanie gazety. Potocznie zwane gazetą były mini-dyski informacyjne zawierające jak niegdyś papierowe gazety najnowsze informacje, artykuły oraz felietony. Niestety nowiny, których dowiedział się z najnowszego mini-dysku nie były zbyt optymistyczne. Walki w na granicy dzielnic trwają, rośnie liczba ofiar, liczba kradzieży oraz rozbojów narasta. Oddziały policji nie ingerują, wykręcając się, że to nie ich sprawa. Obywatele postnuklearnego świata powinni bronić się sami, bowiem policja jest od zadań specjalnych – walki z mafią i korupcją. Stara gadka. Johny słyszał to setki razy. Dlatego żyjąc w tym świecie, opłacało się mieć rodzinę, kogoś, kto mógłby cię obronić w razie potrzeby, pomóc w kłopotach bądź pomścić w ostateczności. Myśląc o tym Johny uświadomił sobie, że jest niesamowitym szczęściarzem i choć wiedział o tym już wcześniej teraz podniosło go to na duchu w obliczu ciągle trwających walk i podziału zdań na temat tej sprawy w rodzinie. Wiedział, że mimo wszystko może na nich liczyć, a oni mogą liczyć na niego. Od tego jest przecież rodzina... Humor poprawił mu się już całkiem. Z poczuciem bezpieczeństwa położył się do łóżka i zasnął mając nadzieję, że odpocznie podczas tych czterech godzin, jakie mu zostały do rozpoczęcia następnej zmiany, na której to musiał się stawić w zakładzie.

Dzień zapowiadał się normalnie. Johny obudził się akurat w porę, zjadł pożywne śniadanie złożone z płatków owsianych i mleka, wyszykował do pracy. Wychodząc z domu, spolaryzował ołowiane szyby. W szybkim tempie opuścił swój kompleks mieszkalny, by udać się na stację Jutaxan, skąd koleją magnetyczną pojechał na stację Military Technologies, gdzie musiał się przesiąść w korporacyjną szynówkę, aby dotrzeć do celu swojej codziennej wędrówki – Fabryki Kompozytowej. Gdy tylko przeszedł przez bramkę autoryzacyjną sprawdzającą jego tożsamość z siatkówki oka, czy nie posiada broni oraz czy nie jest pod wpływem środków narkotyzujących, dostał wiadomość na fabryczny komunikator, że jego szef chciałby go widzieć u siebie w gabinecie pod koniec tej zmiany. Było to dosyć dziwne, bowiem szef przypominał sobie o nim niezwykle rzadko. Johny spokojnie dopracował do końca zmiany, zastanawiając się ciągle, czym podpadł szefowi, że ten chce się z nim osobiście widzieć, a nawet wzywa go do swojego gabinetu po skończonej zmianie. Było to przynajmniej podejrzane. Zwolnienia rozsyłano pocztą, a poza tym wiedziałby coś o tym od swoich wyżej postawionych kolegów. Jednak zwolnień w ostatnim czasie nie planowano. Ta myśl trochę go uspokoiła. Odpędził złe myśli, był to już koniec jego zmiany, więc trzeba było zebrać się w sobie i pójść do gabinetu szefa. Wcześniej jednak Johny udał się do toalety. Przemył twarz zimną wodą, odpędził strach – był gotów stawić czoła nawet najgorszym nowinom. Jednak wchodząc do gabinetu nie był już taki pewny siebie. Wszystko się zmieniło, gdy zobaczył uśmiechniętą twarz szefa, który był znany ze swojego ponurego nastawienia do świata i złego nastroju.

– Witam cię, Johny.
– Dzień dobry, szefie.
– Widziałem twój ostatni projekt, ten ze zmiennym promieniem lufy prototypu karabinu L6C-6F6. I mogę powiedzieć, że jestem pod wrażeniem...
– Miło mi to słyszeć. – O Boże to już koniec... Pomyślał Johny.
– Rada również doceniła twój projekt. Chcą cię przesunąć do działu nowych technologii... To... Niesamowita nobilitacja jak dla tak młodego człowieka i w dodatku z biednej rodziny...
– Doceniam to. – Lepiej żeby odczepił się od mojej rodziny... Pomyślał.
– Zaczynasz za 28 zmian. Twoje zarobki będą 4 razy wyższe, no, i oczywiście dostaniesz służbowe mieszkanie. Czy takie warunki cię zadowalają?
– Marzyłem o tym... Naprawdę nie wiem, co powiedzieć. Dziękuję.
– Nie dziękuj, Johny. Na miejscu zarządu nie dopuściłbym do zmiany twojego stanowiska. Tacy jak ty powinni zostać na jednym stanowisku, tam gdzie ich miejsce do końca swoich dni. Idź już, niech mam to z głowy.
– Do widzenia. – Syknął Johny przez zaciśnięte zęby. Miał wielka ochotę trzasnąć drzwiami, ale nie zrobił tego... Drzwi gabinetu szefa miały system hydrauliczny zapobiegający trzaskaniu i on o tym doskonale wiedział.

Mając iście zabójcze myśli, Johny opuścił fabrykę. Był jednak szczęśliwy, że dostał awans. Nie był to awans tylko dla niego, ale również dla całej jego rodziny, o której Johny nie miał zamiaru zapomnieć. Następnego dnia w pracy na szczęście nie spotkał szefa. Nie potrafiłby spojrzeć mu w oczy. Wychodząc pod koniec zmiany z pracy, zdał sobie sprawę, że potrzebuje trochę więcej odpoczynku i rozrywki. Z myślą tą cały czas obecną w jego świadomości udał się do dzielnicy Plyx znanej ze swoich lokalów rozpusty i zabawy. Johny nie wiedział, od czego zacząć. Tyle możliwości... W całym swoim życiu nie miał okazji wypróbować nawet jednej czwartej rozrywek zgromadzonych w jednym z tutejszych lokali. Po krótkim namyśle postanowił zacząć od wirtualnych wyścigów motocyklowych. Doznania były nieprzeciętne. Szybkość, uczucie wiatru we włosach i niemal poczucie nieśmiertelności sprawiły, że Johny całkiem zapomniał o dotkliwych słowach ex-szefa i odprężył się. Czas mijał a kredyty z czek-karty uciekały. Po niespełna 2 godzinach ostrej jazdy Johnemu znudziły się motocykle i zapragnął innej rozrywki. Następna w kolejce była wirtualna brutalna walka uliczna. Ta gra podobno biła w ostatnim czasie rekordy popularności wśród ludzi z obu walczących dzielnic. Choć ci biedniejsi na pewno nieczęsto mogli sobie na nią pozwolić. Johny za przyciśnięciem jednego przycisku znalazł się na zatłoczonej ulicy. Tłum wrzał. Johny wiedział, co tutaj robi, tak jak reszta zgromadzonych. Wszyscy byli ludźmi żyjącymi naprawdę w różnych częściach miasta i bawiących w tej chwili w którymś z domów rozpusty. Nagle z drugiej strony ulicy nadeszła druga grupa. Starcie się rozpoczęło, w użycie poszły drewniane pałki, metalowe rury, kastety, noże, z rzadka broń palna, gdyż siała zbyt duże spustoszenie wśród obu stron. Krwawa rzeź zebrała swoje wirtualne żniwo. Johny był po stronie wygranych. Miał jednak już dosyć podrzędnych gierek i postanowił udać się w wirtualną podróż. Odwiedził szereg pięknych miejsc dawnej Ziemi, po czym ku jego zdziwieniu wpadł w jakiś dziwny wir. Usłyszał tylko: "Johny. Nie ufaj rodzinie." I obudził się cały zlany potem w maszynie symulującej wirtualny świat. Nie wiedział, co to było. Słyszał kiedyś, że takie rzeczy się zdarzają, że winne są temu wirtualne dusze... Nie wierzył w nie. Podobno kiedyś, gdy rozpoczęła się wojna grupa ludzi zrezygnowała z posiadania swoich ciał i przeniosła swoją świadomość, wspomnienia do przestrzeni wirtualnej. W czasie wojny słuch po nich zaginął, ludzie przecież mieli ważniejsze rzeczy na głowie niż uganianie się za wirtualnymi duszami. Teraz jego świat stanął na głowie. Załamał się. Johny nie wiedział, czy to jakiś głupi żart, czy to było prawdziwe ostrzeżenie. Ale... Jego rodzina, jak mógłby im nie ufać. Przecież oni go kochali. Byli dla niego wszystkim, znaczyli więcej niż praca, pieniądze, zdrowie. Johny doszedł do wniosku, że to musiała być jakaś mara przemęczonego mózgu. Dał sobie z tym spokój, dzięki czemu mógł zasnąć tej nocy.

Następnego dnia rano w pracy czuł się już dużo lepiej. Postanowił, że po skończonej zmianie odwiedzi babkę. Cała podróż minęła mu bardzo szybko. Gdy wychodził ze stacji kolei magnetycznej w górnej części dzielnicy slumsów poczuł gryzący zapach spalenizny. Fakt ten świadczył o niedawno stoczonych walkach, spalonych straganach ulicznych, których przecież nikt nie bronił, a już na pewno nie ich właściciele przed rozszalałym tłumem. Przechodząc widział stragan sprzedawcy pomidorów, doszczętnie spalony, wokół widać było tylko resztki pomidorów i krwawe ślady na ścianie budynku, pod którym stał. Zastanawiał się, czy może sprzedawcy udało się ujść z życiem mimo piekła walki. Porzucił te myśli, były zbyt ponure, a przecież jechał do babki po pocieszenie. Miał zamiar powiedzieć jej o awansie i jego następstwach. Wchodząc na klatkę schodową fabryki, zobaczył ślady krwi na schodach. Modlił się, by to nie były ślady kogoś z jego bliskich. Gdy wszedł do głównego pomieszczenia, jego oczom ukazał się niezwykle bolesny widok. Jeden z jego braci leżał na stole. Podłoga wokół stołu była zakrwawiona. Babka właśnie zszywała Marcelliego. W sali było jeszcze kilka osób, wszyscy z rodziny, same znajome twarze. Johny podszedł do stołu. Koło niego stała butelka najczystszego spirytusu w domu, babce bardzo zależało, żeby jego brat przeżył, więc użyła wszystkich dostępnych środków, by ocalić mu życie. Gdy skończyła, spojrzała na niego i powiedziała:
– Będzie żył.
– Co mu się stało? – Spytał Johny.
– Brał udział w zamieszkach i oberwał deską ponabijaną ćwiekami, widocznie wpadła w ręce bogaczy, bo oni normalnie nie używają takiej broni. Najwyżej metalowe pałki i pistolety. Broń naszej dzielnicy jest bardziej prymitywna, ale skuteczniejsza. – Tak to była cała babka... Ona sama brała kiedyś udział w takich rozruchach, więc znała się na rzeczy.
– Kiedy dojdzie do siebie?
– Nie wiem, trudno powiedzieć... Rana jest dość głęboka, no, i jeszcze ta wódka... Byka by z nóg zwaliła.
– Kupcie mu jakieś leki na szybkie gojenie ran i opatrunki, za wszystko zapłacę za 20 zmian, gdy się spotkamy na obiedzie. Dostałem awans i teraz będę mógł was bardziej wspierać.
– To bardzo dobra wiadomość... Dobrze, że o nas nie zapomniałeś.
– Oj... Niech Babka nie mówi takich rzeczy. Jak mógłbym zapomnieć. To przecież moja rodzina, mój dom.
– Racja, racja... Chodź, lepiej dam ci coś do zjedzenia, twoja siostra zajmie się już bratem. Marnie wyglądasz... Musisz więcej jeść. Trochę dobrego spaghetti dobrze ci zrobi...
Johny nie mógł narzekać na to, że w domu o niego nie dbają... Gdy najadł się już do syta i poplotkował z Babką, przyszła mu do głowy pewna myśl:
– Nie wie Babka gdzie jest reszta moich braci?
– Jeśli o tej porze nie ma ich tutaj, to zapewne albo walczą w zamieszkach albo uganiają się za jakimiś pannami. – Ehh. Ten humor Babki czasem go denerwował, ale miała charakter i za to ją kochał.
– Lepiej żeby nic im się nie stało.
– Wrócą cali i zdrowi. Nie martw się o nich, są bardzo silni.
– Wiem... Do zobaczenia na obiedzie. I niech babcia już nie poi tak Marcelliego ta wódką, bo w życiu nie dojdzie do siebie.
– Już ty się o niego nie martw... Wiem co robię. Do zobaczenia i pamiętaj, żeby lepiej się odżywiać.
– Dobrze, dobrze... Do zobaczenia.

Johny cieszył się, że odwiedził babkę. Wszystkie jego zmartwienia zniknęły. Poczuł się wreszcie spokojny i pewny tego, że wszystko będzie dobrze. Podczas gdy on odpłyną myślami gdzieś daleko, z tyłu na ulicy pojawił się tłum biedaków uzbrojonych w prymitywną broń i niosący śmierć każdemu, kto wyglądał ponad ich stan. Zbliżali się nieustannie do Johnego, ale on tego nie słyszał, nadal snuł plany na przyszłość i rozpatrywał swoje rosnące wraz z awansem możliwości. Zobaczywszy Johnego, tłum jednak nic nie zrobił. Oni szukali większego celu. Polowali na grubą zwierzynę, nie na jakiegoś pojedynczego zabłąkanego przechodnia, który wyglądał tylko trochę lepiej od nich w zaplamionych krwią spodniach i brudnej od kurzu z fabryki koszuli. Johnego z zamyślania obudził dopiero tłum, który wyrósł na wprost niego. Byli to bogacze. Wyglądali znajomo, podobne stroje, sam wyglądałby tak jak oni, gdyby nie ubranie noszące ślady zużycia i niedawnych przejść w fabryce. Tłum go wciągnął tak jak morze wciąga topielca. Zawrócił i poniósł w stronę przeciwną wprost na potężną grupę biedaków. Johny nie mógł nic zrobić, próbował, ale tłum był zbyt gęsty. Poniósł go w samo serce walki, to był już koniec brak nadziei na odwrót. Pozostała mu już tylko walka w obronie własnego życia. Człowiek przeciwko człowiekowi, brat przeciwko bratu. Tutaj obowiązywało prawo pięści, nikt nie ustalał reguł. W pewnym momencie Johny nie miał już siły walczyć dalej, odwrócił się do walki plecami, parł naprzód. W pewnym momencie upadł poczuwszy mocne ukłucie w podstawę czaszki. Upadł na plecy pod naporem walczących stron, nie było już ratunku. Ostatnią rzeczą, jaką zdołał uchwycić, był widok brata który płakał z rozpaczy nad losem, który w chaosie walki popchnął go do bratobójstwa w imię ochrony siebie i swojej rodziny.

 

Komentarz:

 

Są dwie szkoły pisania: jedna obstaje za tym, żeby opowieścią rządził ciekawy pomysł – wówczas język potrzebny jest do jego zgrabnego przedstawienia. Druga twierdzi, że pomysł liczy się w mniejszym stopniu, a rzeczą najważniejszą jest piękno i bogactwo języka. Oczywiście najlepiej byłoby, gdyby w opowieści był i pomysł, i piękny język. W historii von Urhebersa nie ma ani jednego, ani drugiego.

"Okrutny życia kres" to kolejna wizja postapokaliptycznego świata, zniszczonego przez wojnę nuklearną. W dodatku wizja nie odbiegająca za bardzo od schematów – ludzkość chroniąca się w wielkich miastach rządzonych przez megakorporacje, problemy z pracą, "kasty" społeczne. Krótko mówiąc – nic nowego. Nawet bohater jakiś takiś nijaki. Sama opowieść napisana dość nieporadnie językowo, a finał zamyka się w trzech zdaniach. Szefowa delikwentów, co tak oszczędnie piszą, wysyła na pocztę, żeby redagowali telegramy. Wiem, bo parę razy i ja tam lądowałem. Błędy i niedociągnięcia typowe dla nowicjuszy: mnóstwo powtórzeń, zwłaszcza zaimków, problemy z interpunkcją, chropowate stylistycznie zdania i nieprzyjemnie zbity tekst – można byłoby wyróżnić parę akapitów, łatwiej dałoby się przez "Okrutny..." przebrnąć. Do tego jeszcze krótkie, pojedyncze zdania, nadające opowieści znamiona suchego dokumentu, relacji wyzbytej emocji, dziennikarskiego reportażu. Wszystko to sprawia, że już w połowie tekstu odechciewa się go czytać – wtedy na szczęście pojawia się dialog. Może z tym "na szczęście", to przesadziłem. Jednak odetchnąłem z ulgą, kiedy pierwszy myślnik przerwał monotonię świata opisywanego. Dialogi zrobiły na mnie nie lepsze wrażenie niż tekst zwarty – wydały mi się jakieś bezsensowne, wrzucone na siłę, bo opowiadanie musi mieć listę dialogową. Część z nich była dla mnie, delikatnie mówiąc, głupkowata stylistycznie np. "– Brał udział w zamieszkach i oberwał deską ponabijaną ćwiekami, widocznie wpadła w ręce bogaczy, bo oni normalnie nie używają takiej broni. Najwyżej metalowe pałki i pistolety. Broń naszej dzielnicy jest bardziej prymitywna, ale skuteczniejsza." Wyobraziłem sobie mego brata opowiadającego mi w takim stylu, o tym jak spędził piątkowy wieczór: "Brałem udział w libacji alkoholowej i upiłem się z naczyń popularnie zwanych kieliszkami. Zazwyczaj używam do tego butelek, bo to mniejsze koszty, skoro jednak wpadły mi w ręce kieliszki, luksusowy wytwór przemysłu, to użyłem właśnie ich." Obie wypowiedzi to dla mnie bełkot. Nikt tak nie mówi, nawet babka, która wielokrotnie brała udział w rozruchach. Jeśli już, to wypowiedź seniorki rodu Johnego (typowo włoskie imię) powinna brzmieć tak: "Oberwał na ulicy pałką nabijaną ćwiekami. Nie wiemy, czy zrobił to ktoś od nas, czy od bogaczy, choć ci zazwyczaj używają innej broni, ale wszystko możliwe ." To tyle jeśli chodzi o dialogi – nic rewelacyjnego.

Babka – seniorka włoskiego rodu z tradycjami mafijnymi. W życiu nie słyszałem bardziej niestosownego określenia na tak szanowaną osobę o tak wysokiej pozycji w hierarchii rodzinnej. "Babka" kojarzy mi się z babcią Kiepską, a nie taki był chyba zamysł autora. Nie wyobrażam sobie, żeby w "Ojcu chrzestnym" do Marlona Brando zwracano się, zamiast "ojcze" – prostacko "stary", a tak odbieram w tym opowiadaniu określenie "babka". Prawdę mówiąc to autor popełnia parę takich baboli. W opowieści o dziadku i wojnie nuklearnej, dowiadujemy się, że ów dziadek zapłacił rosyjskim żołnierzom gotówką za informacje o enklawach ludzkości. Rosyjskim żołnierzom? W czasie wojny? Płacić gotówką? Pragnę powiadomić autora, że po pierwsze, w czasie wojny pieniądze przestają się liczyć, a wartości nabiera towar – kwitnie handel wymienny. Po drugie, rosyjscy żołnierze w czasie wojny (a i nie rzadko podczas pokoju) gardzą gotówką, przekładając nad to alkohol. Wiem, bo mój dziadek kupił od radzieckich żołnierzy, za 40 litrów samogonki, nowiutką, amerykańską ciężarówkę. W czasie wojny alkohol, obok żywności, jest jednym z głównych substytutów pieniądza, co nawet parę zdań wcześniej autor stwierdza: " Wtedy liczył się tylko spryt i zapasy zdrowej nieskażonej przez radioaktywny opad żywności." Tuszę więc, że gafa z płaceniem gotówką za informację, to zwykłe niedopatrzenie.

Panie von Urhebers! Tu zacznę się powtarzać. Czeka pana jeszcze mnóstwo pracy nad własnymi tekstami, a zacząłbym ją od dokładnego przeczytania paru swoich ulubionych książek – stamtąd może się pan nauczyć, jak budować zdania, układać tekst i korzystać z dialogów. A jak już pan siądzie do pisania, to przydałoby się trochę "obczytać" książki związane z zagadnieniem, które chce pan poruszyć – to bardzo ułatwia sprawę, bo chociaż fantastyka jest grą wyobraźni, to jednak im bardziej opiera się na rzeczywistych faktach, tym przyjmuje wiarygodniejszą postać. I na koniec, panie von Urhebers, cieszy mnie, że przeczytał pan swój tekst przed przysłaniem do redakcji Fahrenheita – jest to fakt godny odnotowania i rzadko spotykany wśród opowiadań z "Zakużonej planety". Dziękuję panu!

 

Wojciech Świdziniewski

 




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam(ientnika)
Wywiad
Hormonoskop
Paweł Laudański
W. Świdziniewski
Adam Cebula
Andrzej Pilipiuk
Andrzej Zimniak
Piotr K. Schmidtke
Adam Cebula
Marcin Wroński
M. M. Kałużyńska
Dawid Kain
Tomasz Witczak
W. Świdziniewski
PO
Gustav von Urhebers
David Drake, Eric Flint
Pat Cadigan
Tomasz Piątek
Alastair Reynolds
 
< 24 >